książki / WIERSZE PODRÓŻNE

Seria w ciemność

Jacek Dehnel

Fragmenty książki Seria w ciemność Jacka Dehnela, wydanej w Biurze Literackim 8 lutego 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Szczęście

dla P. T.

W przy­szłym tygo­dniu masz uro­dzi­ny
za rok pew­nie
już cię nie będzie.
M. Roberts, Lacri­mae rerum

Być tą brzyd­ką Angiel­ką – chu­dą, pod­sta­rza­łą,
nie­zbyt dobrą poet­ką; miesz­kać w let­nim domu
ze sty­gną­cym męż­czy­zną (ser­ce czy rak nerek –
przy­czy­ny nie­istot­ne). Wno­sić mu po scho­dach
(wąskich, zawil­głych scho­dach) tacę ze śnia­da­niem
i sie­bie. Pisać: W przy­szłym
tygo­dniu – bzyk muchy –
masz uro­dzi­ny – zno­wu – za rok pew­nie – krzy­czy
z bólu – już cię nie będzie. Iść do nie­go. Gła­skać.
Leżeć z nim w wan­nie, pła­cząc. Patrzeć, teatral­nie
ale prze­cież praw­dzi­wie, przez okno na drze­wa.
Mieć za sobą te lata, te listy, te fla­my,
znać numer koł­nie­rzy­ka, buta, obwód gło­wy.
Nie umieć się obej­rzeć za innym męż­czy­zną.
Uży­wać tam­tych zwro­tów, piesz­czo­tli­wych imion.
I uda­wać, że wca­le nie jest gor­szy w łóż­ku,
mając w pamię­ci tyle miejsc, razów, spo­so­bów:
w hama­ku, w soku z jagód, w pocią­gu pędzą­cym
z Wene­cji do Nicei, na biur­ku wydaw­cy,
w bocz­nej sal­ce muzeum. Przyj­mo­wać wizy­ty
przy­ja­ciół i leka­rzy. Krę­cić kogel-mogel.
Nie móc uda­wać dalej i dalej uda­wać.

Lecz nade wszyst­ko wie­dzieć, że wszyst­ko, co było,
nie mogło, nie powin­no być ina­czej, z innym,
gdzie indziej, kie­dy indziej – to wła­śnie jest szczę­ście.

Widzia­łeś całość. Teraz odcho­dzisz, powo­li
sku­biąc liście z gałę­zi. Ktoś zasła­nia lustro,
ktoś dzwo­ni, ktoś roz­ma­wia. Taca. Wan­na. Łóż­ko.

War­sza­wa, 7 III 2004


Il sogno

Te codzien­ne, conoc­ne, te żmud­ne ćwi­cze­nia,
te pasa­że pod gór­kę „bycia-dwoj­giem-ludzi”,
gdzie zmia­na każ­dej nuty bar­dzo wie­le zmie­nia;

to budze­nie się rano ze ścier­płym ramie­niem,
bo całą noc się spa­ło tak, by cię nie zbu­dzić.
Te codzien­ne, conoc­ne, te żmud­ne ćwi­cze­nia:

gem­my fran­cu­skich kre­mów, pia­nek do gole­nia,
by mniej dra­pać policz­ki, by mniej je utru­dzić
w poca­łun­kach – a taka zmia­na wie­le zmie­nia

w ulep­sza­niu tech­ni­ki – jak szli­fu kamie­nia,
bo każ­dy blask się w koń­cu może nie­co znu­dzić.
Te codzien­ne, conoc­ne, te żmud­ne ćwi­cze­nia

w łago­dze­niu – jak spo­ry zręcz­nie pouzie­miać,
w jak naj­mniej­szej ilo­ści ruchów je obró­cić
na nice lub choć na nice (ton tak wie­le zmie­nia,

dobór słów, ruchy ramion). Gła­skać. Uko­rze­niać
to, co jesz­cze kieł­ku­je, dopie­ro się budzi
wśród dzien­ne­go, noc­ne­go, żmud­ne­go ćwi­cze­nia.

I jesz­cze ta świa­do­mość, że coś się utle­nia,
bez­pow­rot­nie roz­pa­da, nie­ustan­nie stu­dzi.
Te codzien­ne, conoc­ne, te żmud­ne ćwi­cze­nia
by wszyst­ko, odmie­nio­ne, mogło się nie zmie­niać.

War­sza­wa, 9 VI – 10 VII 2005


Bażant

W odda­li znać struk­tu­rę: kopu­ła Blue City,
blo­ki, szy­by, ante­ny. Lecz z tej stro­ny kolej
wcho­dzi w mia­sto sze­ro­kim kli­nem, dzi­kim polem,
poro­słym szcza­wiem, perzem i krze­wa­mi, wbi­tym

w Dwo­rzec Zachod­ni. Węzły torów jak roze­ta
indu­strial­nej kate­dry. Dojeż­dża­my – widać
beto­no­we pero­ny, z któ­rych się dziew­czy­na
rzu­ci­ła pod kolej­kę w jakiś gru­dzień. Trze­ba

było, pamię­tam, wlec się z waliz­ka­mi, w płasz­czach
przez wer­te­py, wro­ty­cze. I nagle, w tym samym
miej­scu, w pędzie, dostrze­gam w rudej tra­wie szkla­ny
pacio­rek, czar­ną tarcz­kę, dziób, plam­kę rdzy. W chasz­czach

sie­dzi bażant: spo­koj­ny jak na tej tabli­cy
z łań­cu­chem pokar­mo­wym w książ­ce od bio­lo­gii
(zja­dał ston­kę, na nie­go za to się spo­so­bił
lis). Moment. Patrzę, patrzę – poza nim nie widzę

nicze­go. A on patrzy na pociąg lub, dalej,
na świat – i nie zaprzą­ta swo­je­go pta­sie­go
móżdż­ku mną. I ma rację. Bo on będzie sie­dział
na nasy­pie czy w bruź­dzie, w desz­czu czy w upa­le,

przez wiek wie­ków, w kolej­nych bażan­cich wcie­le­niach.
A ja będę i znik­nę. Znać mnie – żad­na wie­dza,
niko­mu nie­przy­dat­na. Więc ja piszę: sie­dział
przy torach, imię: bażant. Sam nie mam imie­nia.

Pociąg War­sza­wa – Lublin, 9 X 2006


Muzeum anatomii – sarna

Ze dwa rocz­ni­ki potwor­ne­go żłob­ka:
cyklop, gło­wo­nóg, kadłub i syre­na;
guz i kar­bun­kuł, nowo­twór gruź­la­sty –
w sło­jach, na pół­kach, cytry­no­we w świe­tle
prze­ni­ka­ją­cym toń for­ma­li­no­wą.

Czasz­ka szym­pan­sa, czasz­ka kota, czasz­ka
konia. Krtań, krę­gi. Musz­la. Mózg i układ
ner­wo­wy szczu­ra.
Co ty tutaj robisz,
spię­ta dru­ta­mi, wyso­ko na sza­fie,
sztyw­na i czuj­na, odda­lo­na,
sar­no?

War­sza­wa, 9 II 2004


Rys 370. Garb wskutek gruźlicy kręgosłupa

Spo­koj­nie, tak spo­koj­nie, nie­ru­cho­mo sie­dzi,
deli­kat­ny, sku­pio­ny, w lewym dol­nym rogu
wiel­kiej sza­rej tabli­cy z „Cho­ro­ba­mi kości”,
obok „Gruź­li­cy uda z dwo­ma sekwe­stra­mi”,
„Skrzy­wie­nia krę­go­słu­pa po spróch­nie­niu krę­gu”
i „Zgęsz­czeń sło­nio­wa­tych”.
Pre­cy­zja mala­rza
(a wcze­śniej foto­gra­fa) zacho­wa­ła wszyst­kie
naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły: tapi­cer­skie ćwiecz­ki,
plusz i połysk lakie­ru na toczo­nych nóż­kach
tabo­re­tu, kształt ucha, krót­ko ścię­te wło­sy,
a przede wszyst­kim kon­tur i wypu­kłość gar­bu,
dosko­na­łość kalec­twa, sta­dium znie­kształ­ce­nia.

Garb i smu­tek podob­ny jest w Gra­zu, Ber­li­nie,
Dro­ho­by­czu, Kijo­wie i Wied­niu, więc nie wiem,
gdzie tak sie­dział, zmar­z­nię­ty, w ate­lier jakie­go
mia­sta go roze­bra­no do tej foto­gra­fii,
każąc w nie­wiel­kim punk­cie na fra­mu­dze utkwić
wzrok.
Inten­syw­ność życia, pręd­ki, rwą­cy stru­mień,
któ­ry, mar­co­wym nur­tem wez­bra­ny, pory­wa
z brze­gów żwir, gru­dy zie­mi, roso­cha­te wierz­by
i nie­sie je, skłę­bio­ny, do morza, do morza –
popły­nął inną dro­gą, cał­kiem inną dro­gą,
i został mu odję­ty. Widać to tak jasno
nie po strasz­li­wym gar­bie i cien­ko­ści kolan,
lecz po lewej, zwie­szo­nej swo­bod­nie wzdłuż cia­ła
ręce, samot­nej dło­ni w prze­świ­cie pomię­dzy
noga­mi tabo­re­tu: kru­chej bez­rad­no­ści,
malo­wa­nej pospiesz­nie, bo zupeł­nie zbęd­nej.
Z niej, roz­war­tej, wypa­da całe przy­szłe życie
tego dwu­na­sto­lat­ka: śmierć w przy­tuł­ku, sta­rość
na żebrach pod kościo­łem w Wied­niu czy w Ber­li­nie,
dłu­gie lata bez kobiet, bez pie­nię­dzy, z łóż­kiem
wystar­cza­ją­co wąskim, z nie­ustan­nym bólem
w roz­ma­itych odmia­nach, mło­dość po szpi­ta­lach
i przy­tłu­mio­ne świa­tło tego przed­po­łu­dnia,
gdy wsta­je z tabo­re­tu i za para­wa­nem
wkła­da koszu­lę, spodnie i płasz­czyk, dzię­ku­je
panu foto­gra­fo­wi, panu leka­rzo­wi,
i kła­nia się uprzej­mie, i cicho wycho­dzi.

War­sza­wa, 28 VI 2004

O autorze

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Powiązania