książki / POEZJE

Skandynawskie lato

Dariusz Sośnicki

Premiera książki Skandynawskie latoDariusza Sośnickiego, wydanej w Biurze Literackim 26 stycznia 2005 roku.

Biuro Literackie

Książka

Jak tu wybie­rać pomię­dzy Nie­zna­jo­my­mi z pocią­gu
a książ­ką, o któ­rej też wia­do­mo nie­wie­le.

Z dale­ka widać okład­kę. Za nią jest J., pośred­nik,
cią­gle wyraź­ny, w sza­rej blu­zie pod kre­mo­wym płasz­czem.
W tle roz­cią­ga się bez­dy­sku­syj­na sła­wa mło­de­go auto­ra
wspar­ta potę­gą impe­rium.

„Tu byłem” na Murze Hadria­na i do domu.
Her­ba­ta i aspi­ry­na, bo nały­ka­łem się mgły,
a zaraz potem książ­ka. Jed­nak książ­ka i jak zwy­kle
książ­ka, ta lub inna,

zna­jo­ma nie­zna­jo­ma, któ­rej się na nic nie pozwa­la,
a któ­ra prze­cież chęt­nie wzię­ła­by udział w ankie­cie
o sta­nie czy­tel­nic­twa. A potem, cał­kiem jaw­nie,
poszła się wypła­kać na pier­si sek­su­olo­ga,

wyty­ka­jąc nam wszyst­kie prze­spa­ne linij­ki,
ruty­nę, brak wyobraź­ni, sno­bizm
i typo­wo męski kult wydaj­no­ści.


O rzeczach i ludziach

Antro­po­mor­fi­za­cja ma swo­je spo­so­by,
aby nie wypaść z obie­gu. O pią­tej trzy­dzie­ści
spo­kój rze­czy w miesz­ka­niu dzia­ła na wyobraź­nię.
Wypo­czę­te po nocy, goto­we do współ­pra­cy,
nie­po­mne ura­zów z poprzed­nie­go dnia,
fizycz­nych i psy­chicz­nych, wycią­ga­ją do nas
ergo­no­micz­ną ręko­jeść, ofe­ru­ją opar­cie ple­com
wzdy­cha­jąc z zado­wo­le­nia, gdy poczu­ją ich cię­żar.

A z dru­giej stro­ny czło­wiek, taki rze­czo­wy.
Wszyst­ko by brał do ręki od rana do wie­czo­ra
albo pod­no­sił dźwi­giem. Pod mikro­sko­pem
życie sta­je na rzę­skach, aby mu się wymknąć,
ale on wie swo­je, wie tyle, ile się dowie­dział
od oka i szkieł­ka, chy­ba utkwio­ne­go w ser­cu.
I choć­by mu prze­je­chał pod obiek­ty­wem pociąg,
zoba­czył­by tam tyl­ko seg­men­ty komó­rek.

Nowak plu­je w dło­nie i chwy­ta za szpa­del,
ja wypro­wa­dzam rower za jego ple­ca­mi
i dobi­jam do kum­pli. Jeden orga­nizm zło­żo­ny
z narzę­dzi, pro­stych mecha­ni­zmów i czy­sto ludz­kich
pra­gnień odpo­wied­nich do wie­ku. Raz ser­ce
było po wła­ści­wej stro­nie, choć tro­chę za duże
jak na lichą ramę. Zerwa­ło się z łań­cu­cha
i poto­czy­ło do rowu, gdzie pochli­pu­je do dzi­siaj.


To już wiemy, mieszka pan w bloku

Mógł­by nas raz omi­nąć ten desant na prze­ło­mie
wrze­śnia i paź­dzier­ni­ka, o świ­cie, kie­dy się jesz­cze czło­wiek
dobrze nie wyparł mro­ku i nie miał oka­zji rozej­rzeć
po bar­dziej sto­no­wa­nym i wystu­dzo­nym świe­cie.
Powie­dzieć, że to przy­kre, to jest dopraw­dy za mało.
Tyle pole­głych godzin. Led­wie się je opła­ka­ło
i wyło­ży­ło na biur­ka pla­ny cywil­nych zajęć,
a zno­wu mobi­li­za­cja. Dla­cze­go to życie sta­le

odma­wia nam uzna­nia szcze­gól­nych oko­licz­no­ści
i nie chce nas zwol­nić z zapra­wy? Już nam kaza­ło prze­no­sić
dopie­ro co roz­ło­żo­ny kram ksią­żek i papie­rów
z jed­ne­go koń­ca miesz­ka­nia na dru­gi, bo głu­che­mu
zaszko­dził­by wrzask zza ścia­ny, gdy jed­no­cze­śnie napusz­cza
miło­ści i nie­na­wi­ści do mał­żeń­skie­go łóż­ka.
To było wczo­raj zale­d­wie. Wszyst­ko, co nosi w sobie
choć­by zaro­dek zamę­tu, ma teraz być naszym wro­giem,

choć­by­śmy wca­le nie chcie­li. To jak do sie­bie mówią
przez pię­tra klat­ki scho­do­wej, wno­sząc jed­na za dru­gą
ostat­nie lek­kie już rze­czy, krze­sło z Ikei i lamp­kę
z pew­no­ścią do kom­pu­te­ra, któ­ra wyglą­da przy naszej
jak księ­ży­co­wa rośli­na, i jak bez ase­ku­ra­cji
wysta­ją pod tą klat­ką, pod któ­rą prze­cież nikt z naszych
nie będzie stał ani chwi­li dłu­żej, niż to potrzeb­ne,
by się­gnąć po klucz do kie­sze­ni, wysta­wia im bar­dzo pew­ne

świa­dec­two odmien­no­ści. I zapo­wia­da kło­po­ty.
To w sumie bar­dzo wygod­ne wydać kil­ka­set zło­tych
i miesz­kać tu cały mie­siąc, bez żad­nych kosz­tów pamię­ci,
bez dodat­ko­wych opłat. Do nich się rezy­den­ci
nie­ist­nie­ją­cych mafii nie faty­gu­ją po haracz,
któ­ry pła­ci­my od wie­ków w walu­cie zanie­cha­nia.
Wszel­kie tu zmia­ny na lep­sze przyj­dą, jak będą chcia­ły,
masz się powstrzy­mać i cze­kać. To luk­sus mieć tu za cały

prze­wod­nik po oko­li­cy mapę, na któ­rej dro­ga
do skle­pu jest dro­gą do skle­pu. Nikt z nas nie może się scho­wać
w jej funk­cji przed jej histo­rią i nic napraw­dę nie wie­dzieć
o szla­ku, któ­rym się prze­dzie­ra­li miesz­kań­cy po jedze­nie
w cza­sie kolej­nych inwa­zji natu­ry w sta­nie dzi­kim;
zamiast znaj­do­wać w ogród­ku klat­ki scho­do­wej kamy­ki
nie­gra­ma­tycz­nych prze­kleństw, ana­li­zo­wać je z pasją
tury­sty, któ­ry się zna­lazł w słyn­nej jaski­ni Lascaux.

My tu jeste­śmy straż­ni­cy. My mamy w depo­zy­cie
jedy­ną praw­dę o blo­ku: jak tu sma­ku­je życie,
jak ono pach­nie we dnie, jak w nocy i nad ranem
o róż­nych porach roku. Jak tu wysu­szyć pra­nie
pod nie­obec­ność sąsia­da, któ­re­mu ciek­nie na kwia­ty,
i jak się obejść z sąsiad­ką, żeby ją nie­co odstra­szyć.
Wie­le może­my zro­zu­mieć – mło­dość to wiecz­ne waka­cje
od paź­dzier­ni­ka do czerw­ca – ale nie uzur­pa­cję.

O autorze

Dariusz Sośnicki

Urodzony w Kaliszu. Poeta. Absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat m.in. nagrody „Czasu Kultury” (1994) i Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2002), nominowany do Paszportu „Polityki” (2002) i Nagrody Literackiej „Gdynia” (2015). W latach 90. redagował pisma „Już Jest Jutro” i „Nowy Nurt”. W latach 2005–2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Publikuje teksty o literaturze w „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania