
Powieść o nas
recenzje / ESEJE Filip ŁobodzińskiImpresja Filipa Łobodzińskiego na temat prozy Krystyny Czarneckiej, wyróżnionej w ramach projektu „Pracownie otwarte prozą 2023”.
WięcejFragment książki Salvadora Espriu Skóra byka, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 4 maja 2020 roku, a w wersji elektronicznej 15 lutego 2021 roku.
II
Ależ mała ojczyzna
otaczająca cmentarz!
Morze w dali, Sinera,
wzgórza pinii, winnica,
żleb pylisty. Nie kocham
już niczego prócz cienia
wędrującego chmury.
Nieśpiesznego wspomnienia,
dni minionych na zawsze.
XXV
Nad brzegiem morza. Miałem
mały własny dom, swój sen,
nad brzegiem morza.
Wzniesiony dziób. Wysmukłą
łódź, którą sterowałem
swobodnym szlakiem morza.
A oczy znały
wszystek ład i harmonię
mojej małej ojczyzny.
Jakże ci muszę
opisać trwogę, którą
deszcz sprowadza na szyby!
Oto teraz noc mroczna
nad mym domem zapada.
Ku katastrofie
pchają mnie czarne skały.
Mnie, więźnia pieśni,
trudu próżnego, kto dziś
powiedzie ku świtaniu?
Nad samym morzem miałem
swój dom, swój sen nieśpieszny.
VII
Lata temu nasi dziadowie
spoglądali
na to samo zimowe
niebo, wysokie i smutne,
odczytując w nim dziwny
symbol opieki i wytchnienia.
A najstarszy z wędrowców
skierował ku niemu długi
kostur swej władzy,
wskazał je pozostałym,
po czym, zwracając kij ku polom,
ozwał się:
– Z pewnością tu odpoczniemy
po niezmierzonych szlakach
Golah.
Z pewnością tu
mnie pochowacie.
I tak pochowano ich,
jednego po drugim, w Sefarad,
wszystkich, którzy wraz z nim przybyli,
podobnie ich synów i wnuków,
aż po nasze czasy.
Ponieważ dobrze wiemy, że wielu
wciąż jest rozproszonych
na wietrze i na tułaczce
podczas Golah.
Ale nie chcemy już
opłakiwać świątyni
ani cierpieć nieskończonej tęsknoty
za naszym miastem.
I dlatego kiedy ktoś
z rzadka podejdzie
i ze srogą miną
spyta nas:
„Dlaczego trwacie tu,
w tym kraju niegościnnym i suchym,
spływającym krwią?
Z pewnością nie była to
najlepsza z ziem napotkanych przez was
w ciągu tego długiego
doświadczenia, jakim jest
Golah”,
my, uśmiechnięci lekko
na wspomnienie
naszych ojców i dziadów,
odpowiadamy tylko:
– A w naszych marzeniach – tak.
X
Gdy w piekarni dostajesz
gipsową atrapę,
ugryź ją – ten kęs pierwszy
ci zęby połamie.
Wiedz, że twoje cierpienie
śmiech budzi tymczasem
u człowieka, co zna się
na mące i wapnie.
Tracisz siły powoli,
ale zarazem
tuczysz złodzieja, który
sprzedawał fałsze.
Służący się wybiera
właśnie na przejażdżkę
koniem księcia, któremu
stopę rani kamień,
zaś sługa kijem mierzy
głowę, grzbiet i całe
ciało książęce, które,
milcząc wciąż uparcie,
straciło już ostatni
ślad godności własnej.
Panie, jakże to znosisz?
I czyżby ten błazen
nie czuł, że to już pora
zsiąść z konia na amen?
Niebezpiecznie jest wierzyć
– ułudzie tej snadnie
głuchy ulega – że u
chorych starców całkiem
umilkła prawda, która
dotąd tętniła zawsze,
bo ich płaszcze i łachy
przesiąkłe, zbryzgane
krwią bezprawnie przelaną –
są już pogrzebane.
Słuchaj, mówi do ciebie
lód, który nie taje,
jak nadzieja zaklęta
w tik-tak bardzo słabe:
schyłkowy puls zegarka
nigdy nie ustaje.
XVII
Jehudi, co nie doświadcza
już od tylu lat,
czym jest odrobina wody,
czym jest chleba smak,
bo post mnisi praktykuje
nocą i za dnia,
trawi pustkę swoich trzewi,
posyłając w świat
tchnienie winne z głębin ciała,
ale każdy plac
i uliczkę przeczesuje,
błądząc tam i sam,
rad, że może spożyć chłód,
ten niezwykły dar,
zdrowy przecież i którego
pod dostatkiem ma:
najuboższy smakosz w mieście
ceni go i zna.
Ale gdy na głównym placu
właśnie stanąć ma,
niespodzianie gęsta ciżba
wstrzymuje mu marsz.
Już unieśli ptaka słońca,
zaczyna się kaźń:
grzech mu każdy policzony
i ocena zła.
Głupiec jął się weń wpatrywać,
stoi sztywny tak,
ścierpł od głodu i od mrozu,
lecz także przez strach,
niczym ryba wykrwawiona
opadł z sił i zbladł.
Jehudiego niespodzianie
wstrząs od środka dźga:
pękła mu ostatnia flaszka
z zielonego szkła,
pełna wina, specyfiku
na wszelakie zła.
A bez wina jak ma pić,
radę sobie dać?
A bez picia jak ma żyć,
skąd nadzieję brać?
Naraz, patrząc wciąż do góry
tam, gdzie zawisł ptak,
postanowił, że z nim wstąpi
na ostatni szlak.
Bez namysłu więc dopada
pobliskiego pnia,
wspiął się na najwyższą gałąź,
a gdy jest już tam,
wiąże linę, która mierzy
tuzin piędzi na
pokorną pamiątkę świętych,
którym dano znak.
Głowę wsuwa w pętlę i już
runął niczym głaz.
Ciało raptem wpada w dygot,
wkrótce stanie, patrz!
Oto zastygł, tylko język
pokazuje nam,
biały od kurzu wędrówki,
bo niejeden ślad
zdążył w życiu swym odcisnąć,
idąc obok nas,
prawych ludzi, chcących pojąć
rozśpiewany szał
ślepca, co z gitarą błądzi:
może to jest brat
Jehudiego, wiekowego
krawca z Sefarad.
XLI
Ty śmiejesz się z nas, którzy wciąż
potrafią mieć oczy otwarte, gdy śnią.
Ale gdy spojrzysz w lustro, poczujesz strach,
przed tymi, co czuwając, umieją spać.
Trędowaty w popiołach, obnażony.
Trójka zgodnych druhów i kolejny po nich
nad nieszczęściem wspólnie łzy radości roni.
Tysiącletni tuman głosu nie podnosi:
„Człowiek sprawiedliwszy niż Bóg – to chcesz głosić?”.
Zbliża się pająk powoli, od niechcenia
pustkę studni w sieć chwyta i zabiera.
Skrobie cicho cieniutka nóżka pajęcza
powietrze, szkło, życie i czas zniewolenia.
Z mroku ścian sczytuję litery imienia.
Gdy legnę, śmierć będzie jak poduszka miękka!
Opuszczam się po długiej linie pragnienia
na wysuszony grunt cierpiącego wiersza,
mam w dłoni puchar jasnej miłości nieba.
Obity skrzydłami anioła jastrzębia,
a każda z moich stóp szablą słów ucięta.
Lecz wodę na własną pustynię oszczędzam,
z płonących ust płynie strwożona nadzieja.
Marnotrawnego syna głód bojaźliwy
grzebie w resztkach, którymi wieprze wzgardziły.
Ojciec rzuca mu gruz darowanej winy,
skwarki słów pływające w zupie doktryny.
Zaczął marnotrawny syn swój lament tkliwy:
kto głoduje, niech o wygląd zadba miły.
Szli niewidomi za przewodem ślepego
prosto w przepaść, której imię okrucieństwo.
Jak ich marsz niepewny wstrzymać, gdy biel tego
nieruchomego oka każe im w piekło
iść, bo są wolni, by zaznać losu złego?
Piski przerażenia pomknęły daleko,
a oto nowy sznur zmierza, ciemność wieczną
po omacku bada, żarłoczną, niezmierną.
Stary bezpotomny bogacz, sam jak palec,
jałowym złotem wypełnia swoje skarbce,
szuka w nich pociechy, lecz próżne to żale.
Wytchnienia nie kupi mu łoże ostatnie.
A po bladej nocy świt nie zdoła nadejść,
on zaś sensu słów tych nie zrozumie wcale:
„El-Elohe Israel!
Tylko naprawdę czyste i młode palce
uleczą na rozpostartej skórze ranę”.
XLII
Oby ręka młoda
– zimna, silna i czysta –
umiała rachować.
Ty oto dziedziczysz,
potomny, dni nierządu
i dni nienawiści.
Miej pilne baczenie,
gdzie jest przechowywany
gar z ciepłym jedzeniem.
Jeśli władzy pragniesz,
spraw, by twoją się stała,
zanim władać zaczniesz.
Z wolna się zsuwamy
po świetlistych promieniach
w otchłań snów przegranych.
Odpłyną łagodnie
łodzie pełne rozbitków
na otwarte morze.
Oczy ślepców pną się
w górę stopniami dymu
nad samym uskokiem.
Kwiatu krótkie życie:
nadzieja drży lękliwa,
robak wolno ryje.
Przegnałem pragnienie,
miłosierdzie śmiech wielki
wywołało w piekle.
Oto książę świata
do wieczerzy ze śmiercią
za stołem nas sadza.
Już zjedliśmy szynki
oraz gnaty niejednej
znamienitej świni.
Tłuszczem nasyceni,
raptem już nie na krzesłach,
na talerzach jesteśmy.
Zęby bez litości
chrupią wielkie idee
aż do szpiku kości.
Słychać, jak nam trzeszczy
pod naporem trzonowców
kręgosłup wygięty.
Dusza. Czy to ledwie
odrobina powietrza,
którą wicher niesie?
Pytasz, a twe słowa
są jak kamienie, które
dziwna proca miota.
Ruszają ku tobie
i kryją cię na amen
ruiny warowne.
Pośród bagna błądząc,
wiedliśmy wąską ścieżką
ku jedności mnogość.
Nikt się nie oszczędzał,
byle ostać się bez
stada i pasterza.
Lecz nie wiemy sami,
czemu próżnię nicości
skrywamy słowami.
Kołczan czasu jest
pełen strzał naszej skargi –
szykujemy je.
Wbijmy mocno tak
sztylet krzyku w stwardniałe
serce Sefarad.
XLV
Wspomnienie nas po dawnych śladach
wiedzie. Lecz nawet gdzieś w oddali
nie widać źródeł, studnia szczęścia
nie tryska wodą, tylko mami.
Niebo zasnuły wrony. Sroga
pieśń jęczy ponad ugorami:
„Człowiek za naród może umrzeć,
nasz naród zaś umiera za nic”.
Dofinansowano ze środków Instytutu Ramona Llulla.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych
Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.
Urodzony w 1913 roku. Poeta, prozaik i dramatopisarz, jeden z najważniejszych katalońskich twórców XX wieku. Początkowo pisał modernistyczne powieści (m.in. El doctor Rip z 1931) i dramaty (m.in. Antígona). Później pod wpływem francuskiego impresjonizmu i hiszpańskiego baroku zaczął tworzyć poezje pełne biblijnych i mitologicznych nawiązań, które służyły do alegorycznego przedstawienia rzeczywistości. Zmarł w 1985 roku w Barcelonie.