książki / POEZJE

Skóra byka

Filip Łobodziński

Salvador Espriu

Fragment książki Salvadora Espriu Skóra byka, w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 4 maja 2020 roku, a w wersji elektronicznej 15 lutego 2021 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Cmentarz Sinery

II

Ależ mała ojczy­zna
ota­cza­ją­ca cmen­tarz!
Morze w dali, Sine­ra,
wzgó­rza pinii, win­ni­ca,
żleb pyli­sty. Nie kocham
już nicze­go prócz cie­nia
wędru­ją­ce­go chmu­ry.
Nie­śpiesz­ne­go wspo­mnie­nia,
dni minio­nych na zawsze.


XXV

Nad brze­giem morza. Mia­łem
mały wła­sny dom, swój sen,
nad brze­giem morza.

Wznie­sio­ny dziób. Wysmu­kłą
łódź, któ­rą ste­ro­wa­łem
swo­bod­nym szla­kiem morza.

A oczy zna­ły
wszy­stek ład i har­mo­nię
mojej małej ojczy­zny.

Jak­że ci muszę
opi­sać trwo­gę, któ­rą
deszcz spro­wa­dza na szy­by!
Oto teraz noc mrocz­na
nad mym domem zapa­da.

Ku kata­stro­fie
pcha­ją mnie czar­ne ska­ły.
Mnie, więź­nia pie­śni,
tru­du próż­ne­go, kto dziś
powie­dzie ku świ­ta­niu?

Nad samym morzem mia­łem
swój dom, swój sen nie­śpiesz­ny.


Skóra byka

VII

Lata temu nasi dzia­do­wie
spo­glą­da­li
na to samo zimo­we
nie­bo, wyso­kie i smut­ne,
odczy­tu­jąc w nim dziw­ny
sym­bol opie­ki i wytchnie­nia.
A naj­star­szy z wędrow­ców
skie­ro­wał ku nie­mu dłu­gi
kostur swej wła­dzy,
wska­zał je pozo­sta­łym,
po czym, zwra­ca­jąc kij ku polom,
ozwał się:
– Z pew­no­ścią tu odpocz­nie­my
po nie­zmie­rzo­nych szla­kach
Golah.
Z pew­no­ścią tu
mnie pocho­wa­cie.

I tak pocho­wa­no ich,
jed­ne­go po dru­gim, w Sefa­rad,
wszyst­kich, któ­rzy wraz z nim przy­by­li,
podob­nie ich synów i wnu­ków,
aż po nasze cza­sy.
Ponie­waż dobrze wie­my, że wie­lu
wciąż jest roz­pro­szo­nych
na wie­trze i na tułacz­ce
pod­czas Golah.
Ale nie chce­my już
opła­ki­wać świą­ty­ni
ani cier­pieć nie­skoń­czo­nej tęsk­no­ty
za naszym mia­stem.

I dla­te­go kie­dy ktoś
z rzad­ka podej­dzie
i ze sro­gą miną
spy­ta nas:
„Dla­cze­go trwa­cie tu,
w tym kra­ju nie­go­ścin­nym i suchym,
spły­wa­ją­cym krwią?
Z pew­no­ścią nie była to
naj­lep­sza z ziem napo­tka­nych przez was
w cią­gu tego dłu­gie­go
doświad­cze­nia, jakim jest
Golah”,
my, uśmiech­nię­ci lek­ko
na wspo­mnie­nie
naszych ojców i dzia­dów,
odpo­wia­da­my tyl­ko:
– A w naszych marze­niach – tak.


X

Gdy w pie­kar­ni dosta­jesz
gip­so­wą atra­pę,
ugryź ją – ten kęs pierw­szy
ci zęby poła­mie.
Wiedz, że two­je cier­pie­nie
śmiech budzi tym­cza­sem
u czło­wie­ka, co zna się
na mące i wap­nie.
Tra­cisz siły powo­li,
ale zara­zem
tuczysz zło­dzie­ja, któ­ry
sprze­da­wał fał­sze.

Słu­żą­cy się wybie­ra
wła­śnie na prze­jażdż­kę
koniem księ­cia, któ­re­mu
sto­pę rani kamień,
zaś słu­ga kijem mie­rzy
gło­wę, grzbiet i całe
cia­ło ksią­żę­ce, któ­re,
mil­cząc wciąż upar­cie,
stra­ci­ło już ostat­ni
ślad god­no­ści wła­snej.
Panie, jak­że to zno­sisz?
I czyż­by ten bła­zen
nie czuł, że to już pora
zsiąść z konia na amen?

Nie­bez­piecz­nie jest wie­rzyć
– ułu­dzie tej snad­nie
głu­chy ule­ga – że u
cho­rych star­ców cał­kiem
umil­kła praw­da, któ­ra
dotąd tęt­ni­ła zawsze,
bo ich płasz­cze i łachy
prze­sią­kłe, zbry­zga­ne
krwią bez­praw­nie prze­la­ną –
są już pogrze­ba­ne.
Słu­chaj, mówi do cie­bie
lód, któ­ry nie taje,
jak nadzie­ja zaklę­ta
w tik-tak bar­dzo sła­be:
schył­ko­wy puls zegar­ka
nigdy nie usta­je.


XVII

Jehu­di, co nie doświad­cza
już od tylu lat,
czym jest odro­bi­na wody,
czym jest chle­ba smak,
bo post mni­si prak­ty­ku­je
nocą i za dnia,
tra­wi pust­kę swo­ich trze­wi,
posy­ła­jąc w świat
tchnie­nie win­ne z głę­bin cia­ła,
ale każ­dy plac
i ulicz­kę prze­cze­su­je,
błą­dząc tam i sam,
rad, że może spo­żyć chłód,
ten nie­zwy­kły dar,
zdro­wy prze­cież i któ­re­go
pod dostat­kiem ma:
naj­uboż­szy sma­kosz w mie­ście
ceni go i zna.
Ale gdy na głów­nym pla­cu
wła­śnie sta­nąć ma,
nie­spo­dzia­nie gęsta ciż­ba
wstrzy­mu­je mu marsz.
Już unie­śli pta­ka słoń­ca,
zaczy­na się kaźń:
grzech mu każ­dy poli­czo­ny
i oce­na zła.
Głu­piec jął się weń wpa­try­wać,
stoi sztyw­ny tak,
ścierpł od gło­du i od mro­zu,
lecz tak­że przez strach,
niczym ryba wykrwa­wio­na
opadł z sił i zbladł.
Jehu­die­go nie­spo­dzia­nie
wstrząs od środ­ka dźga:
pękła mu ostat­nia flasz­ka
z zie­lo­ne­go szkła,
peł­na wina, spe­cy­fi­ku
na wsze­la­kie zła.
A bez wina jak ma pić,
radę sobie dać?
A bez picia jak ma żyć,
skąd nadzie­ję brać?
Naraz, patrząc wciąż do góry
tam, gdzie zawisł ptak,
posta­no­wił, że z nim wstą­pi
na ostat­ni szlak.
Bez namy­słu więc dopa­da
pobli­skie­go pnia,
wspiął się na naj­wyż­szą gałąź,
a gdy jest już tam,
wią­że linę, któ­ra mie­rzy
tuzin pię­dzi na
pokor­ną pamiąt­kę świę­tych,
któ­rym dano znak.
Gło­wę wsu­wa w pętlę i już
runął niczym głaz.
Cia­ło rap­tem wpa­da w dygot,
wkrót­ce sta­nie, patrz!
Oto zastygł, tyl­ko język
poka­zu­je nam,
bia­ły od kurzu wędrów­ki,
bo nie­je­den ślad
zdą­żył w życiu swym odci­snąć,
idąc obok nas,
pra­wych ludzi, chcą­cych pojąć
roz­śpie­wa­ny szał
ślep­ca, co z gita­rą błą­dzi:
może to jest brat
Jehu­die­go, wie­ko­we­go
kraw­ca z Sefa­rad.


XLI

Ty śmie­jesz się z nas, któ­rzy wciąż
potra­fią mieć oczy otwar­te, gdy śnią.
Ale gdy spoj­rzysz w lustro, poczu­jesz strach,
przed tymi, co czu­wa­jąc, umie­ją spać.

Trę­do­wa­ty w popio­łach, obna­żo­ny.
Trój­ka zgod­nych dru­hów i kolej­ny po nich
nad nie­szczę­ściem wspól­nie łzy rado­ści roni.
Tysiąc­let­ni tuman gło­su nie pod­no­si:
„Czło­wiek spra­wie­dliw­szy niż Bóg – to chcesz gło­sić?”.

Zbli­ża się pająk powo­li, od nie­chce­nia
pust­kę stud­ni w sieć chwy­ta i zabie­ra.
Skro­bie cicho cie­niut­ka nóż­ka paję­cza
powie­trze, szkło, życie i czas znie­wo­le­nia.
Z mro­ku ścian sczy­tu­ję lite­ry imie­nia.
Gdy legnę, śmierć będzie jak podusz­ka mięk­ka!

Opusz­czam się po dłu­giej linie pra­gnie­nia
na wysu­szo­ny grunt cier­pią­ce­go wier­sza,
mam w dło­ni puchar jasnej miło­ści nie­ba.
Obi­ty skrzy­dła­mi anio­ła jastrzę­bia,
a każ­da z moich stóp sza­blą słów ucię­ta.
Lecz wodę na wła­sną pusty­nię oszczę­dzam,
z pło­ną­cych ust pły­nie str­wo­żo­na nadzie­ja.

Mar­no­traw­ne­go syna głód bojaź­li­wy
grze­bie w reszt­kach, któ­ry­mi wie­prze wzgar­dzi­ły.
Ojciec rzu­ca mu gruz daro­wa­nej winy,
skwar­ki słów pły­wa­ją­ce w zupie dok­try­ny.
Zaczął mar­no­traw­ny syn swój lament tkli­wy:
kto gło­du­je, niech o wygląd zadba miły.

Szli nie­wi­do­mi za prze­wo­dem śle­pe­go
pro­sto w prze­paść, któ­rej imię okru­cień­stwo.
Jak ich marsz nie­pew­ny wstrzy­mać, gdy biel tego
nie­ru­cho­me­go oka każe im w pie­kło
iść, bo są wol­ni, by zaznać losu złe­go?
Piski prze­ra­że­nia pomknę­ły dale­ko,
a oto nowy sznur zmie­rza, ciem­ność wiecz­ną
po omac­ku bada, żar­łocz­ną, nie­zmier­ną.

Sta­ry bez­po­tom­ny bogacz, sam jak palec,
jało­wym zło­tem wypeł­nia swo­je skarb­ce,
szu­ka w nich pocie­chy, lecz próż­ne to żale.
Wytchnie­nia nie kupi mu łoże ostat­nie.
A po bla­dej nocy świt nie zdo­ła nadejść,
on zaś sen­su słów tych nie zro­zu­mie wca­le:
„El-Elo­he Isra­el!
Tyl­ko napraw­dę czy­ste i mło­de pal­ce
ule­czą na roz­po­star­tej skó­rze ranę”.


XLII

Oby ręka mło­da
– zim­na, sil­na i czy­sta –
umia­ła racho­wać.

Ty oto dzie­dzi­czysz,
potom­ny, dni nie­rzą­du
i dni nie­na­wi­ści.

Miej pil­ne bacze­nie,
gdzie jest prze­cho­wy­wa­ny
gar z cie­płym jedze­niem.

Jeśli wła­dzy pra­gniesz,
spraw, by two­ją się sta­ła,
zanim wła­dać zaczniesz.

Z wol­na się zsu­wa­my
po świe­tli­stych pro­mie­niach
w otchłań snów prze­gra­nych.

Odpły­ną łagod­nie
łodzie peł­ne roz­bit­ków
na otwar­te morze.

Oczy ślep­ców pną się
w górę stop­nia­mi dymu
nad samym usko­kiem.

Kwia­tu krót­kie życie:
nadzie­ja drży lękli­wa,
robak wol­no ryje.

Prze­gna­łem pra­gnie­nie,
miło­sier­dzie śmiech wiel­ki
wywo­ła­ło w pie­kle.

Oto ksią­żę świa­ta
do wie­cze­rzy ze śmier­cią
za sto­łem nas sadza.

Już zje­dli­śmy szyn­ki
oraz gna­ty nie­jed­nej
zna­mie­ni­tej świ­ni.

Tłusz­czem nasy­ce­ni,
rap­tem już nie na krze­słach,
na taler­zach jeste­śmy.

Zęby bez lito­ści
chru­pią wiel­kie idee
aż do szpi­ku kości.

Sły­chać, jak nam trzesz­czy
pod napo­rem trzo­now­ców
krę­go­słup wygię­ty.

Dusza. Czy to led­wie
odro­bi­na powie­trza,
któ­rą wicher nie­sie?

Pytasz, a twe sło­wa
są jak kamie­nie, któ­re
dziw­na pro­ca mio­ta.

Rusza­ją ku tobie
i kry­ją cię na amen
ruiny warow­ne.

Pośród bagna błą­dząc,
wie­dli­śmy wąską ścież­ką
ku jed­no­ści mno­gość.

Nikt się nie oszczę­dzał,
byle ostać się bez
sta­da i paste­rza.

Lecz nie wie­my sami,
cze­mu próż­nię nico­ści
skry­wa­my sło­wa­mi.

Koł­czan cza­su jest
pełen strzał naszej skar­gi –
szy­ku­je­my je.

Wbij­my moc­no tak
szty­let krzy­ku w stward­nia­łe
ser­ce Sefa­rad.


XLV

Wspo­mnie­nie nas po daw­nych śla­dach
wie­dzie. Lecz nawet gdzieś w odda­li
nie widać źró­deł, stud­nia szczę­ścia
nie try­ska wodą, tyl­ko mami.

Nie­bo zasnu­ły wro­ny. Sro­ga
pieśń jęczy ponad ugo­ra­mi:
„Czło­wiek za naród może umrzeć,
nasz naród zaś umie­ra za nic”.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Insty­tu­tu Ramo­na Llul­la.

 
 
 

belka_2

 

 

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorach i autorkach

Filip Łobodziński

Ur. w 1959 r. Iberysta, dziennikarz, muzyk i tłumacz z języków: angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, katalońskiego, portugalskiego oraz ladino. Laureat Nagrody Instytutu Cervantesa w Warszawie w 2005 r. za najlepszy przekład literacki. Przez lata pracował jako dziennikarz (TVP, Polsat News, Trójka, Inforadio, „Non Stop”, „Rock’n’Roll”, „Machina”, „Przekrój”, „Newsweek”), a obecnie współprowadzi program telewizyjny „Xięgarnia”. Współzałożyciel Zespołu Reprezentacyjnego (od 1983, sześć płyt) oraz dylan.pl (od 2014, jedna płyta), specjalizującego się w wykonywaniu przekładów piosenek Boba Dylana. W Biurze Literackim ukazały się przetłumaczone przez niego książki Dylana: Duszny kraj (2016) oraz Tarantula (2018), Patti Smith: Tańczę boso i Nie gódź się oraz Salvadora Espriu Skóra byka. Mieszka w Warszawie.

Salvador Espriu

Urodzony w 1913 roku. Poeta, prozaik i dramatopisarz, jeden z najważniejszych katalońskich twórców XX wieku. Początkowo pisał modernistyczne powieści (m.in. El doctor Rip z 1931) i dramaty (m.in. Antígona). Później pod wpływem francuskiego impresjonizmu i hiszpańskiego baroku zaczął tworzyć poezje pełne biblijnych i mitologicznych nawiązań, które służyły do alegorycznego przedstawienia rzeczywistości. Zmarł w 1985 roku w Barcelonie.

Powiązania