Mały Bjørn
Myślę, że aby uciec, Bjørn wykorzystał dzikie ptaki wędrowne. Tego ranka, gdy wyjechał, udał się do stajni. Gdy tylko wszedł do stodoły, wypełniła go słodka, ciepła woń. Konie. Zaczęły się rozkładać. Stały spokojnie, bez ruchu, i się rozpadały. Połeć mięsa oderwał się od łopatki i spadł na ostrą, żółtą słomę. W pachwinie pękła długa rana i rozpadł się cały zad, uda, ogon, kręgosłup i lędźwie rozsypały się jak mąka żytnia. Z oczodołu wypadło oko, zawisło na oślizgłych sznurkach, dyndało przez chwilę przy rozpływającym się pysku, aż pękł ostatni sznurek i spadło na ziemię. Ten kwaśno-słodki widok przytłoczył Bjørna, więc gwałtownie oddychając, wybiegł ze stajni i zwymiotował na śnieg. Tam też były konie. Były wszędzie, zamarznięte na śmierć, jak kamienne rzeźby z wywiniętymi wargami i obnażonymi zębami. Ale jeden oddychał. To klacz. Z nozdrzy unosiła się słaba para. Coś chrupnęło, gdy odwróciła głowę w jego stronę. Ciche, lodowate pęknięcie w szyi. Drgnięcie gałek ocznych. Krystalicznie czyste czarne źrenice, spojrzenie ostre jak nóż.
Do widzenia, powiedział Mały. Nie odpowiedziała.
Do widzenia, powtórzył. Nie odpowiedziała. Ale patrzyła na niego.
Byłem głupi, powiedział, wyciągając dłoń w stronę jej pyska. Musisz mi wybaczyć.
Wtedy klacz wysunęła język spomiędzy odsłoniętych, brązowawych zębów, polizała dwa razy, trzy razy dłoń Małego i powiedziała: Kocham cię. Spróbuj być szczęśliwy.
Nie wiem, drżał, nie wydaje mi się.
Nie stój tak, nie przeciągaj tego, przerwała mu klacz.
Przecież już podjąłeś decyzję. Więc idź.
Nie chciała patrzeć, jak płacze.
I poszedł.
Kwiat
Byłem już starszy, gdy pewnego dnia w holu pewnej instytucji podszedł do mnie mężczyzna. Nadal jesteś fascynujący, powiedziałem, pociągając za jego krawat, ale spóźniłeś się o dziesięć lat, nie możemy być kochankami, monogamia to instytucjonalne gówno, parzysta samotność to przereklamowany bestseller, całkowicie ślepy na własną fikcję. Ale możemy wyjść zapalić, gorąco tu, można się udusić, za dużo ludzi.
Często myślę o tym obrazie, który wciąż widzę i o którym nigdy nie mówiłem. Czy jak tam. Czy opowiadałem o zimnym metalu w ciele, liniach zadrapań na mosznie rozpalonej do czerwoności, lśniącej, to od nocnego moczu, to od słonej wody, ziarenek piasku, patrz: pozuję na plaży w żółtym kostiumie kąpielowym, macham ręką.
To wiem, oporządzałem klacz, jadłem w zimnej kuchni z braćmi, matką, jej szczęka: klap, klap.
Co jedliście? Kiełbasę z kapustą. Jak wyglądali bracia? Jasnowłosi, brudni.
Jaki miałeś w tym czasie stosunek do matki? Byłem jej synem.
Spałeś z nią w jednym łóżku? Tak.
Czy kiedykolwiek cię dotykała? Tak, oczywiście.
Ale czy kiedykolwiek dotykała cię tam? Tak, oczywiście.
Również w tamtym czasie, to znaczy, ile miałeś lat, jedenaście?
Co to jest wiek, co. Patrzę na ciało matki, kiedy śpi, jest nieprzytomna z żałoby. Przesuwam palcem wzdłuż długiej blizny po cesarskim cięciu, po operacji wyrostka robaczkowego, szczypię skórkę pomarańczową na jej udach, co to za mężczyzna je kochał, co za mężczyzna przeczesywał palcami czarny krzak jej włosów łonowych, kto?
Mieszka w Lemvig.
Jest żonaty z kobietą o ciemnoblond włosach, w różowym dresie, szminka, złota biżuteria, pierścionki, jadeit i złoto.
Nazywam ją Kobietą. Kobieta gra w golfa i brydża, i pali jednego mentolowego za drugim. Jedząc tatara, wywija do góry wargę, aby pozostała nietknięta przez jajko i czerwone mięso, tak aby mogła z nienaruszonym makijażem formować we współpracy z dolną wargą słowa skarb i ukochany, tak aby usta sprzysiężone mogły całować mężczyznę miękko i z połyskiem.
Facet był żołnierzem.
Facet nie ma duszy.
Facet jest świnią.
To wiem.
Jadę autobusem nr 491 w kierunku Fjaltring.
Mam umowę w kieszeni, napisałem ją na maszynie. Na maszynie do pisania nie ma klawisza z symbolem paragrafu, więc napisałem to słowo przed każdym punktem: paragraf 1: Masz robić to, co ci każę, paragraf 5: Masz raportować masturbacje, paragraf 27: Nie wolno ci ujawnić mojego imienia i nazwiska. Tak brzmi instrukcja.
Nie płakałem. Był ostrożny. Przed penetracją pracował nad moim odbytem przez ponad godzinę, lizał, smarował, powiększając otwór. Myślałem głównie o tym, czy w środku jest wystarczająco czysto, ekskrementy są odpychające, gdy wypycha je ciało, tak samo jak krew i wymiociny, to smród bezdomności, kwiat martwego chłopca, ale nie płakałem.
Jego gruby, sztywny kutas przebił się przez zwieracz i powoli wchodził coraz dalej w mrok mojej odbytnicy. To był jeden długi, poślizgowy ruch. Zatrzymał się dopiero, gdy poczułem na pośladkach jego uda i napięte jądra.
Wtedy zaśpiewały konie.
Wracam do matki. Spaceruje wzdłuż wyasfaltowanych rowów otoczona chórem psów, srebrnoszarym kręgiem. Przybiera niezliczone postacie, ubrana raz w kostium z czarnych kruczych piór, raz w długi płaszcz z zakrzepłego błota. To psy przygotowują jej ubrania, i dochodzą kolejne. Szorstkowłose psy gończe wyruszają po północy i wracają do domu z kogutem bażanta w pysku, gałązka brzozy, sierść pokryta wodorostami, broda ociekająca śliną. Srebrnoszare weimarczyki siedzą w pokoju-wieży, wyprostowane plecy, skrzyżowane tylne łapy, i szyją długimi nićmi oraz wypolerowanymi igłami, aż nadejdzie świt i w salach odbiją się echem odgłosy ciała matki, gotująca się woda, pęknięcie jajka, trzeszczące elektrycznie kępki jej włosów. Mały słyszy to wszystko, ale nadal leży w łóżku, z błogością znikam w oszałamiająco białej, miękkiej pościeli. Kora domu skrzypi na wietrze późnego lata, w ogrodzie szumią tuje, w stajni głębokie parskanie koni czekających na ziarno, melasę, nasiona traw, oczekiwanie, które zawsze jest spełniane, nie wolno ich rozczarować, należy je nagrodzić za ich mozolny trud, w ten sposób funkcjonuje współpraca, pełna wzajemnego zrozumienia komitywa między człowiekiem a zwierzęciem.
Mały spędza pół dnia z klaczą, myje ją, pielęgnuje, karmi. Jest przejęty tym, jak bardzo zwierzę rozumie jego uczucia. Kiedy oczyszcza jej grzywę i szczotkuje głowę, klacz długo przyciska do niego pysk, a kiedy chłopak siada w żłobie, schyla do niego łeb, wtedy on pozwala jej dokładnie obwąchiwać szyję i twarz. Potem siodła ją i jedzie w kierunku morza. Galopuje przez świeże ścierniska, jej pysk ocieka pianą, i naraz szum morza, monotonne fale zwijają się, zasysane głęboko, po czym wygładzają podłużnie na plaży. Rozbija obóz na wydmie, klacz stoi nieprzywiązana i skubie wodorosty, posłuszna jego najmniejszym gestom. W nocy jeździ nago wśród fal. Gdy Magna zaczyna płynąć, chwyta ją mocno za grzywę i kładzie się na jej grzbiecie. Klacz wyrzuca przednie nogi rytmicznymi pchnięciami, światło księżyca, fosforyzująca powierzchnia wody, świetliste cząsteczki na jej włosach.
Żal matki za ukochanym przerodził się w wielki, ohydny, trujący kwiat, który pochłaniał cały tlen i rozpruwał swoimi kolcami jej narządy wewnętrzne, samozapylający i okrutny, był strąkami nasion, pręcikami, łodygą. Mały go pielęgnował, przycinał, z liści gotował zupę, którą podawał matce i braciom w kruchej, starej rodzinnej porcelanie argentyńskiej. Mały miał smukłe, zielone palce, spał obok matki, na ceracie na przemian różowej i kobaltowoniebieskiej, która każdego ranka spływała moczem, jego czerwone uda pociły się i swędziały, matka prała i wykręcała poplamione poszwy, nie marszcząc nosa ani brwi. Myśl o ukochanym co trzy sekundy uderzała ją w skroń małym, miękkim młoteczkiem, jęczący ton zmieniał natężenie, ale był stały. Spokój dawały jej tylko odgłosy koni w ciepłej stajni wieczorem, szczęki pracowicie przeżuwające siano, przywieranie warg do pojemników z wodą, parskanie. Mały w kółko piekł chleb i ciasta, cynamonowe ślimaki, kruche ciasteczka, precle. Bracia rozkoszowali się wypiekami, rosły im brzuchy od całego tego cukru, mąki pszennej, lepkiego masła, rośli wysocy i beztroscy, a on, przejęty, patrzył na nich ze zdumieniem. Matka nie jadła ani okruszka, skurczyła się, skóra i kość, włosy opadały na pościel jak płatki śniegu, cipka do cna wysuszona, nie dotykał jej, ale wpatrywał się przez całą noc, niestrudzenie, i myślał: To tam w środku się to dzieje, to tam jest miejsce spermy.
Mam w komputerze dokument zatytułowany: Bjørn ma ciało. Zapisuję w nim katalog przyjmowanych i wydalanych pokarmów: pieczywo chrupkie, awokado, ciemna herbata, mocz. Zapisuję aktywności ciała: płukanie jelit, mycie zębów, przycinanie brody. Staram się archiwizować fakty, nie ma w tym nic romantycznego, chodzi o wypracowanie szablonu.
Gdzie zlokalizowane są twoje rany? Jakie są ich zasięg, długość i przekrój poprzeczny? Co znajduje się w twoich ranach? A: martwica. B: odsłonięta tkanka. C: ropa. Jak wygląda otoczenie rany? A: zmacerowane. B: w stanie zapalnym. C: ze zmianami egzematycznymi. D: przebarwione. Czy wrażliwość tkanki jest prawidłowa? Czy sprawnie funkcjonują żyły powierzchowne i żyły przeszywające?
Teraz zdaję sobie sprawę, że kiedy byłem bardzo młody, trzynaście, czternaście lat, moja twarz zapowiadała to, co w późniejszym życiu dał mi alkohol. Wgłębienie u nasady kciuka, które służy między innymi do krótkotrwałego przechowywania soli podczas picia tequili, nazywa się tabakierką anatomiczną. Moja jest głęboka. Potrafię trzymać między palcami osiem kieliszków ze sznapsem: anyż, pomarańcza, śliwka, jeżyna. Koper i jałowiec, kuklik, przytulia.
Mały wysiada z autobusu i idzie do spożywczaka. Dostał od matki pieniądze na słodycze i film wideo do obejrzenia z instruktorem jazdy konnej, ale Mały i instruktor jazdy konnej nie będą jeść słodyczy i oglądać filmu, ponieważ instruktor jazdy konnej nie jest instruktorem jazdy konnej, tylko kochankiem, ponieważ Mały nie jest Małym, tylko co, co. Co kupi butelkę wina dla kochanka, tylko jakiego? Co chce kupić dla kochanka sery, winogrona, cały sklep, ale idzie do działu wideo, czyta w kółko opisy nielicznych dostępnych filmów, co nie pamięta, co czyta, musi czytać jeszcze raz, musi w kółko obracać kasetę, ale nie pamięta co, co morze, dom i wino, słodycze nie, następny autobus do domu nie, tak dom nie, wino tak, wino i kutas i
Jak radzić sobie z miłością, jednego dnia jesteś napalony, pełen życia, a następnego niewydarzony, włóczysz się wzdłuż rowów, trochę wymiotujesz krwią, tak. Dajesz sobie klapsa, potem obejmujesz się, żeby się pocieszyć, ziewasz, obejmujesz ustami kolbę kukurydzy, zanurzasz w niej zęby, tulisz w ramionach kotka, mrugasz, patrząc na słońce, wkrótce tak wyraziste na horyzoncie, do widzenia.
Wysiadam z autobusu i zbliżam się do barierki. Wchodzę na dziedziniec. Do sklepu spożywczego. Na plażę. Wtedy coś podbiega i mnie przewraca. To pies. To tylko pies, to tylko dwa psy. Kiedy wstaję i otrzepuję piasek z kolan, ktoś robi zdjęcie. Psy obijają się o moje uda, cieknie ślina, ja stoję skulony w niebieskim kostiumie kąpielowym, w żółtym kostiumie kąpielowym, i ukradkiem, z poczuciem winy spoglądam na fotografa. A potem odwracam się i wchodzę do morza.
Interesuje mnie śmierć przez utonięcie. Wyobrażam sobie, że gdy przez moje drogi oddechowe płynie woda i mnie wypełnia, słyszę cichy hymn: głóg, czarny bez, róża wydmowa, tatarak, wierzba. Bażyna, jarzębina i krwawnik, i wrotycz. Orzech. Tarnina. Żurawina.
Wracają do domu z martwym weimarczykiem w kocu.
To Tytan, mówi Eddie, to był wypadek.
Chwytam matkę za ramiona, ściskam: Kto to zrobił? Kto strzelał? Wtedy ona spostrzega, że jestem w sukni i w sadzy. I się uśmiecha. Potem obejmuje mnie swoimi okrągłymi ramionami.
W nocy znajduję obrożę i smycz, biorę ze sobą dwa psy gończe i pistolet.
Nie mówiłem o pistolecie?
No, pewnego dnia na podwórzu zjawiło się dwóch policjantów, zapytali matkę, czy jej najmłodszy syn umarł.
Kto, Bjørn? Nie, jest w kuchni, rysuje.
Co rysowałem? Na pewno konie, tyłek klaczy, może puzon. I wtedy kupiła sobie pistolet.
Czy pokazała mi go? Tak, pokazała.
No, to było zbyt amerykańskie, sekret może zbyt absurdalny, by dźwigać go samotnie.
Matka jest spowita w czerń i welon, wygłasza długie przemówienie, szelest drzew wspiera jej zimny głos, cytuje Blixen, Brorsona, bracia podają w przydymionych kieliszkach ajerkoniak. Później goście zbierają się wokół długiego stołu; białe świece w siedmioramiennych świecznikach, srebrne sztućce, materiałowe serwetki z Argentyny. Podają pieczone gołębie, bażanty, daniele i wędzonego indyka, szeroki stół ugina się od mięsa w odcieniach czerwieni, brązu i szarości, a na środku stoi szklana trumna z białawym, sinym ciałem zmarłego Małego: usta i powieki, pierś. Podczas deseru – porto, mus z czarnej porzeczki i cytryny – instruktor jazdy konnej wstaje.
Spójrz na niego.
To ten, którego kocham.
Tak bardzo chcę opisać jego sylwetkę, ciemne oczy, wydatną dolną szczękę, ale gdy patrzę na niego z trumny, nagle wygląda tak obco, jest taki chudy, czy to przez szkło, czy nie zniekształca jego postury?
Uderza srebrną łyżeczką o talerz deserowy, dwa razy, trzy razy, rozkłada kartkę papieru, na której widać tekst napisany na maszynie, czy nie jest tak, jakby się kurczył, w miarę jak z jego ust wypływają słowa, czy nie jest tak, jakby słowa związywały jego przedtem tak długie ciało w węzeł, niemal je wypłakuje:
Chcę mężczyzny, którego mógłbym kochać/ w jakiś poniedziałek włożyć na nogi buty/ kostka cukru dla mojego ogiera// Pamiętasz, jak w ubiegłym roku/ spletliśmy dłonie// Twoje wytatuowane ramię/ było przeciwieństwem/ strachu.
Wierzę, że możemy mieć wspaniałą przyszłość
Myślę o koniach jak o tragicznym greckim chórze, że śpiewają w nocy. Że rozpada się żelazna hierarchia i stają się jedną wspólną wolą, jedną ciepłokrwistą pieśnią; wielogłosową, harmonijną, niezauważalną.
Budzę się i myję twarz, nakładam odżywkę na źle pofarbowane włosy, namydlam pachy, odbyt, genitalia i stopy. Czyszczę zęby i spłukuję odżywkę, kratka jest zapchana włosami i brudem, zakręcam wodę, owijam ręcznikami dolną część ciała i włosy, ściągam wodę ze ścian, wycieram podłogę, przesuwam dezodorantem po pachach i nakładam krem na twarz. Następnie soczewki kontaktowe, najpierw jedna, potem druga, tusz do rzęs i podpaska, figi i spódniczka z wysokim stanem, krótki sportowy top, kardigan z syntetyku, wysokie sandały, włosy spięte w kok wsuwkami, żeby się trzymał.
Jestem w kokonie. Nie jestem już pewien, że się wykluję, mam uczucie, że nigdy z niego nie wyjdę.
Czasami coś tak dusi mnie w piersi, że muszę wyjść z klasy, pobiec pędem w zarośla za boiskiem i zjeść duże garście śniegu. Dziewczyny w klasie mają zwyczaj drapania przedramion cyrklem; inicjały chłopaka, gwiazdy i serca. Mam myśli o ponacinaniu sobie twarzy, żeby ludzie zobaczyli, że jestem tak samo brzydki na zewnątrz, jak się czuję w środku.
Dziś wieczorem chciałem przed snem przejść się na mały spacer; byłem tak zakleszczony w sobie, tak źle się czułem. Zatrzymuję się w przedpokoju, w oknie, w odbiciu, to znowu ja. Jestem obleśnym organem czucia, trzepotem ptaka. Jestem małym rodzynkiem na biurku pewnego pana, obok jego portfela, kluczy. Jestem krwawiącym żołądkiem, mięczakiem połkniętym przez wieloryba. Jestem dzieckiem-staruszkiem, chłopięcą cipką, wspaniałą powłoką, jestem dźwiękami w oczach nocą, spalam się po ślepotę, nic nie da się zrobić, nie mam własności mojego ciała. To ja śpiewam w nocy do twojej automatycznej sekretarki, to ja plamię twój kombinezon pilota, jeśli wezmę samochód i pojadę do Fjaltring, czy mnie wpuścisz, czy każesz mi stać w śniegu? Na boso?
Te wakacje mnie zabiją.
Właśnie przyszedł twój list, ten o zimowym pływaniu w morzu, o bakteriach. I o twoim ultimatum. Odpowiedź brzmi jednoznacznie: tak, przestanę się ciąć, zrobię dla ciebie wszystko, naprawdę, umowa stoi, przestanę natychmiast, tak.
Byłem taki szczęśliwy, gdy przeczytałem ten list, że zacząłem płakać. Nie płakałem od pierwszych klas podstawówki, odkąd umarł mój pierwszy kucyk, opowiadałem o moim pierwszym kucyku? Miał złotą sierść i nieprzyjemny temperament, kilka razy ugryzł mnie do krwi. Kiedy odkryto dlaczego, było już za późno, umarł z powodu anoreksji, guza nowotworowego w pysku; pistoletem ubojowym w czoło. Wróciłem wcześniej ze szkoły i zobaczyłem go martwego na podwórku, kolos mięsa, muchy błyskające w jego sierści. Myślę, że to wtedy moja nienawiść do matki przybrała na sile, ta struna w moim układzie nerwowym, nieustannie rosnąca, wibrująca, głodowałem, solidaryzując się z kucykiem, pościłem z szacunku dla jego nieprzyjemnego temperamentu, nie odzywałem się przez kilka dni.
Mówię ci, chyba nie masz pojęcia, jaki jestem silny, jaki niezwyciężony z twoją czarną rękawicą w ustach. A jednak gdzieś poza moim polem widzenia jest ten niepokój, czy chce mi powiedzieć coś konkretnego, jak myślisz? Oczywiście, celowo okaleczyłem twoje siodło, mam nieposkromioną tęsknotę za rzuceniem się na głęboką wodę, wiesz o tym, ale do głowy by mi nie przyszło, że mnie zignorujesz, nigdy więcej nie wolno ci tego robić. W związku z tym uważam, że musimy zaostrzyć konsekwencje mojego ewentualnego nieposłuszeństwa, zapominalstwa czy lenistwa. Oczywiście nie wiem, na ile mogę mieć na to wpływ, ale widziałem na przykład film z Titan Men, akcja toczyła się w stajni, i tam w jednej ze scen dwóch muskularnych mężczyzn biczuje chłopca, po czym sikają na jego rany.
Nie uważam, że powinniśmy bać się klisz.
Myślę, że możemy mieć wspaniałą przyszłość.
Całuję, Bjørn.