książki / PROZA

Skóra jest elastyczną powłoką, która otacza całe ciało

Bjørn Rasmussen

Bogusława Sochańska

Fragmenty książki Bjørna Rasmussena Skóra jest elastyczną powłoką, która otacza całe ciało w tłumaczeniu Bogusławy Sochańskiej, która ukaże się w Biurze Literackim 24 czerwca 2024.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Mały Bjørn

Myślę, że aby uciec, Bjørn wyko­rzy­stał dzi­kie pta­ki wędrow­ne. Tego ran­ka, gdy wyje­chał, udał się do staj­ni. Gdy tyl­ko wszedł do sto­do­ły, wypeł­ni­ła go słod­ka, cie­pła woń. Konie. Zaczę­ły się roz­kła­dać. Sta­ły spo­koj­nie, bez ruchu, i się roz­pa­da­ły. Połeć mię­sa ode­rwał się od łopat­ki i spadł na ostrą, żół­tą sło­mę. W pachwi­nie pękła dłu­ga rana i roz­padł się cały zad, uda, ogon, krę­go­słup i lędź­wie roz­sy­pa­ły się jak mąka żyt­nia. Z oczo­do­łu wypa­dło oko, zawi­sło na ośli­zgłych sznur­kach, dyn­da­ło przez chwi­lę przy roz­pły­wa­ją­cym się pysku, aż pękł ostat­ni sznu­rek i spa­dło na zie­mię. Ten kwa­śno-słod­ki widok przy­tło­czył Bjør­na, więc gwał­tow­nie oddy­cha­jąc, wybiegł ze staj­ni i zwy­mio­to­wał na śnieg. Tam też były konie. Były wszę­dzie, zamar­z­nię­te na śmierć, jak kamien­ne rzeź­by z wywi­nię­ty­mi war­ga­mi i obna­żo­ny­mi zęba­mi. Ale jeden oddy­chał. To klacz. Z noz­drzy uno­si­ła się sła­ba para. Coś chrup­nę­ło, gdy odwró­ci­ła gło­wę w jego stro­nę. Ciche, lodo­wa­te pęk­nię­cie w szyi. Drgnię­cie gałek ocznych. Kry­sta­licz­nie czy­ste czar­ne źre­ni­ce, spoj­rze­nie ostre jak nóż.

Do widze­nia, powie­dział Mały. Nie odpo­wie­dzia­ła.

Do widze­nia, powtó­rzył. Nie odpo­wie­dzia­ła. Ale patrzy­ła na nie­go.

Byłem głu­pi, powie­dział, wycią­ga­jąc dłoń w stro­nę jej pyska. Musisz mi wyba­czyć.

Wte­dy klacz wysu­nę­ła język spo­mię­dzy odsło­nię­tych, brą­zo­wa­wych zębów, poli­za­ła dwa razy, trzy razy dłoń Małe­go i powie­dzia­ła: Kocham cię. Spró­buj być szczę­śli­wy.

Nie wiem, drżał, nie wyda­je mi się.

Nie stój tak, nie prze­cią­gaj tego, prze­rwa­ła mu klacz.

Prze­cież już pod­ją­łeś decy­zję. Więc idź.

Nie chcia­ła patrzeć, jak pła­cze.

I poszedł.


Kwiat

Byłem już star­szy, gdy pew­ne­go dnia w holu pew­nej insty­tu­cji pod­szedł do mnie męż­czy­zna. Nadal jesteś fascy­nu­ją­cy, powie­dzia­łem, pocią­ga­jąc za jego kra­wat, ale spóź­ni­łeś się o dzie­sięć lat, nie może­my być kochan­ka­mi, mono­ga­mia to insty­tu­cjo­nal­ne gów­no, parzy­sta samot­ność to prze­re­kla­mo­wa­ny best­sel­ler, cał­ko­wi­cie śle­py na wła­sną fik­cję. Ale może­my wyjść zapa­lić, gorą­co tu, moż­na się udu­sić, za dużo ludzi.

Czę­sto myślę o tym obra­zie, któ­ry wciąż widzę i o któ­rym nigdy nie mówi­łem. Czy jak tam. Czy opo­wia­da­łem o zim­nym meta­lu w cie­le, liniach zadra­pań na mosz­nie roz­pa­lo­nej do czer­wo­no­ści, lśnią­cej, to od noc­ne­go moczu, to od sło­nej wody, zia­re­nek pia­sku, patrz: pozu­ję na pla­ży w żół­tym kostiu­mie kąpie­lo­wym, macham ręką.

To wiem, opo­rzą­dza­łem klacz, jadłem w zim­nej kuch­ni z brać­mi, mat­ką, jej szczę­ka: klap, klap.

Co jedli­ście? Kieł­ba­sę z kapu­stą. Jak wyglą­da­li bra­cia? Jasno­wło­si, brud­ni.

Jaki mia­łeś w tym cza­sie sto­su­nek do mat­ki? Byłem jej synem.

Spa­łeś z nią w jed­nym łóż­ku? Tak.

Czy kie­dy­kol­wiek cię doty­ka­ła? Tak, oczy­wi­ście.

Ale czy kie­dy­kol­wiek doty­ka­ła cię tam? Tak, oczy­wi­ście.

Rów­nież w tam­tym cza­sie, to zna­czy, ile mia­łeś lat, jede­na­ście?

Co to jest wiek, co. Patrzę na cia­ło mat­ki, kie­dy śpi, jest nie­przy­tom­na z żało­by. Prze­su­wam pal­cem wzdłuż dłu­giej bli­zny po cesar­skim cię­ciu, po ope­ra­cji wyrost­ka robacz­ko­we­go, szczy­pię skór­kę poma­rań­czo­wą na jej udach, co to za męż­czy­zna je kochał, co za męż­czy­zna prze­cze­sy­wał pal­ca­mi czar­ny krzak jej wło­sów łono­wych, kto?

Miesz­ka w Lemvig.

Jest żona­ty z kobie­tą o ciem­no­blond wło­sach, w różo­wym dre­sie, szmin­ka, zło­ta biżu­te­ria, pier­ścion­ki, jade­it i zło­to.

Nazy­wam ją Kobie­tą. Kobie­ta gra w gol­fa i bry­dża, i pali jed­ne­go men­to­lo­we­go za dru­gim. Jedząc tata­ra, wywi­ja do góry war­gę, aby pozo­sta­ła nie­tknię­ta przez jaj­ko i czer­wo­ne mię­so, tak aby mogła z nie­na­ru­szo­nym maki­ja­żem for­mo­wać we współ­pra­cy z dol­ną war­gą sło­wa skarb i uko­cha­ny, tak aby usta sprzy­się­żo­ne mogły cało­wać męż­czy­znę mięk­ko i z poły­skiem.

Facet był żoł­nie­rzem.

Facet nie ma duszy.

Facet jest świ­nią.

To wiem.

Jadę auto­bu­sem nr 491 w kie­run­ku Fjal­tring.

Mam umo­wę w kie­sze­ni, napi­sa­łem ją na maszy­nie. Na maszy­nie do pisa­nia nie ma kla­wi­sza z sym­bo­lem para­gra­fu, więc napi­sa­łem to sło­wo przed każ­dym punk­tem: para­graf 1: Masz robić to, co ci każę, para­graf 5: Masz rapor­to­wać mastur­ba­cje, para­graf 27: Nie wol­no ci ujaw­nić moje­go imie­nia i nazwi­ska. Tak brzmi instruk­cja.

Nie pła­ka­łem. Był ostroż­ny. Przed pene­tra­cją pra­co­wał nad moim odby­tem przez ponad godzi­nę, lizał, sma­ro­wał, powięk­sza­jąc otwór. Myśla­łem głów­nie o tym, czy w środ­ku jest wystar­cza­ją­co czy­sto, eks­kre­men­ty są odpy­cha­ją­ce, gdy wypy­cha je cia­ło, tak samo jak krew i wymio­ci­ny, to smród bez­dom­no­ści, kwiat mar­twe­go chłop­ca, ale nie pła­ka­łem.

Jego gru­by, sztyw­ny kutas prze­bił się przez zwie­racz i powo­li wcho­dził coraz dalej w mrok mojej odbyt­ni­cy. To był jeden dłu­gi, pośli­zgo­wy ruch. Zatrzy­mał się dopie­ro, gdy poczu­łem na poślad­kach jego uda i napię­te jądra.

Wte­dy zaśpie­wa­ły konie.

Wra­cam do mat­ki. Spa­ce­ru­je wzdłuż wyas­fal­to­wa­nych rowów oto­czo­na chó­rem psów, srebr­no­sza­rym krę­giem. Przy­bie­ra nie­zli­czo­ne posta­cie, ubra­na raz w kostium z czar­nych kru­czych piór, raz w dłu­gi płaszcz z zakrze­płe­go bło­ta. To psy przy­go­to­wu­ją jej ubra­nia, i docho­dzą kolej­ne. Szorst­ko­wło­se psy goń­cze wyru­sza­ją po pół­no­cy i wra­ca­ją do domu z kogu­tem bażan­ta w pysku, gałąz­ka brzo­zy, sierść pokry­ta wodo­ro­sta­mi, bro­da ocie­ka­ją­ca śli­ną. Srebr­no­sza­re weimar­czy­ki sie­dzą w poko­ju-wie­ży, wypro­sto­wa­ne ple­cy, skrzy­żo­wa­ne tyl­ne łapy, i szy­ją dłu­gi­mi nić­mi oraz wypo­le­ro­wa­ny­mi igła­mi, aż nadej­dzie świt i w salach odbi­ją się echem odgło­sy cia­ła mat­ki, gotu­ją­ca się woda, pęk­nię­cie jaj­ka, trzesz­czą­ce elek­trycz­nie kęp­ki jej wło­sów. Mały sły­szy to wszyst­ko, ale nadal leży w łóż­ku, z bło­go­ścią zni­kam w osza­ła­mia­ją­co bia­łej, mięk­kiej poście­li. Kora domu skrzy­pi na wie­trze póź­ne­go lata, w ogro­dzie szu­mią tuje, w staj­ni głę­bo­kie par­ska­nie koni cze­ka­ją­cych na ziar­no, mela­sę, nasio­na traw, ocze­ki­wa­nie, któ­re zawsze jest speł­nia­ne, nie wol­no ich roz­cza­ro­wać, nale­ży je nagro­dzić za ich mozol­ny trud, w ten spo­sób funk­cjo­nu­je współ­pra­ca, peł­na wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia komi­ty­wa mię­dzy czło­wie­kiem a zwie­rzę­ciem.

Mały spę­dza pół dnia z kla­czą, myje ją, pie­lę­gnu­je, kar­mi. Jest prze­ję­ty tym, jak bar­dzo zwie­rzę rozu­mie jego uczu­cia. Kie­dy oczysz­cza jej grzy­wę i szczot­ku­je gło­wę, klacz dłu­go przy­ci­ska do nie­go pysk, a kie­dy chło­pak sia­da w żło­bie, schy­la do nie­go łeb, wte­dy on pozwa­la jej dokład­nie obwą­chi­wać szy­ję i twarz. Potem sio­dła ją i jedzie w kie­run­ku morza. Galo­pu­je przez świe­że ścier­ni­ska, jej pysk ocie­ka pia­ną, i naraz szum morza, mono­ton­ne fale zwi­ja­ją się, zasy­sa­ne głę­bo­ko, po czym wygła­dza­ją podłuż­nie na pla­ży. Roz­bi­ja obóz na wydmie, klacz stoi nie­przy­wią­za­na i sku­bie wodo­ro­sty, posłusz­na jego naj­mniej­szym gestom. W nocy jeź­dzi nago wśród fal. Gdy Magna zaczy­na pły­nąć, chwy­ta ją moc­no za grzy­wę i kła­dzie się na jej grzbie­cie. Klacz wyrzu­ca przed­nie nogi ryt­micz­ny­mi pchnię­cia­mi, świa­tło księ­ży­ca, fos­fo­ry­zu­ją­ca powierzch­nia wody, świe­tli­ste czą­stecz­ki na jej wło­sach.

Żal mat­ki za uko­cha­nym prze­ro­dził się w wiel­ki, ohyd­ny, tru­ją­cy kwiat, któ­ry pochła­niał cały tlen i roz­pru­wał swo­imi kol­ca­mi jej narzą­dy wewnętrz­ne, samo­za­py­la­ją­cy i okrut­ny, był strą­ka­mi nasion, prę­ci­ka­mi, łody­gą. Mały go pie­lę­gno­wał, przy­ci­nał, z liści goto­wał zupę, któ­rą poda­wał mat­ce i bra­ciom w kru­chej, sta­rej rodzin­nej por­ce­la­nie argen­tyń­skiej. Mały miał smu­kłe, zie­lo­ne pal­ce, spał obok mat­ki, na cera­cie na prze­mian różo­wej i kobal­to­wo­nie­bie­skiej, któ­ra każ­de­go ran­ka spły­wa­ła moczem, jego czer­wo­ne uda poci­ły się i swę­dzia­ły, mat­ka pra­ła i wykrę­ca­ła popla­mio­ne poszwy, nie marsz­cząc nosa ani brwi. Myśl o uko­cha­nym co trzy sekun­dy ude­rza­ła ją w skroń małym, mięk­kim mło­tecz­kiem, jęczą­cy ton zmie­niał natę­że­nie, ale był sta­ły. Spo­kój dawa­ły jej tyl­ko odgło­sy koni w cie­płej staj­ni wie­czo­rem, szczę­ki pra­co­wi­cie prze­żu­wa­ją­ce sia­no, przy­wie­ra­nie warg do pojem­ni­ków z wodą, par­ska­nie. Mały w kół­ko piekł chleb i cia­sta, cyna­mo­no­we śli­ma­ki, kru­che cia­stecz­ka, prec­le. Bra­cia roz­ko­szo­wa­li się wypie­ka­mi, rosły im brzu­chy od całe­go tego cukru, mąki pszen­nej, lep­kie­go masła, rośli wyso­cy i bez­tro­scy, a on, prze­ję­ty, patrzył na nich ze zdu­mie­niem. Mat­ka nie jadła ani okrusz­ka, skur­czy­ła się, skó­ra i kość, wło­sy opa­da­ły na pościel jak płat­ki śnie­gu, cip­ka do cna wysu­szo­na, nie doty­kał jej, ale wpa­try­wał się przez całą noc, nie­stru­dze­nie, i myślał: To tam w środ­ku się to dzie­je, to tam jest miej­sce sper­my.

Mam w kom­pu­te­rze doku­ment zaty­tu­ło­wa­ny: Bjørn ma cia­ło. Zapi­su­ję w nim kata­log przyj­mo­wa­nych i wyda­la­nych pokar­mów: pie­czy­wo chrup­kie, awo­ka­do, ciem­na her­ba­ta, mocz. Zapi­su­ję aktyw­no­ści cia­ła: płu­ka­nie jelit, mycie zębów, przy­ci­na­nie bro­dy. Sta­ram się archi­wi­zo­wać fak­ty, nie ma w tym nic roman­tycz­ne­go, cho­dzi o wypra­co­wa­nie sza­blo­nu.

Gdzie zlo­ka­li­zo­wa­ne są two­je rany? Jakie są ich zasięg, dłu­gość i prze­krój poprzecz­ny? Co znaj­du­je się w two­ich ranach? A: mar­twi­ca. B: odsło­nię­ta tkan­ka. C: ropa. Jak wyglą­da oto­cze­nie rany? A: zma­ce­ro­wa­ne. B: w sta­nie zapal­nym. C: ze zmia­na­mi egze­ma­tycz­ny­mi. D: prze­bar­wio­ne. Czy wraż­li­wość tkan­ki jest pra­wi­dło­wa? Czy spraw­nie funk­cjo­nu­ją żyły powierz­chow­ne i żyły prze­szy­wa­ją­ce?

Teraz zda­ję sobie spra­wę, że kie­dy byłem bar­dzo mło­dy, trzy­na­ście, czter­na­ście lat, moja twarz zapo­wia­da­ła to, co w póź­niej­szym życiu dał mi alko­hol. Wgłę­bie­nie u nasa­dy kciu­ka, któ­re słu­ży mię­dzy inny­mi do krót­ko­trwa­łe­go prze­cho­wy­wa­nia soli pod­czas picia tequ­ili, nazy­wa się taba­kier­ką ana­to­micz­ną. Moja jest głę­bo­ka. Potra­fię trzy­mać mię­dzy pal­ca­mi osiem kie­lisz­ków ze sznap­sem: anyż, poma­rań­cza, śliw­ka, jeży­na. Koper i jało­wiec, kuklik, przy­tu­lia.

Mały wysia­da z auto­bu­su i idzie do spo­żyw­cza­ka. Dostał od mat­ki pie­nią­dze na sło­dy­cze i film wideo do obej­rze­nia z instruk­to­rem jaz­dy kon­nej, ale Mały i instruk­tor jaz­dy kon­nej nie będą jeść sło­dy­czy i oglą­dać fil­mu, ponie­waż instruk­tor jaz­dy kon­nej nie jest instruk­to­rem jaz­dy kon­nej, tyl­ko kochan­kiem, ponie­waż Mały nie jest Małym, tyl­ko co, co. Co kupi butel­kę wina dla kochan­ka, tyl­ko jakie­go? Co chce kupić dla kochan­ka sery, wino­gro­na, cały sklep, ale idzie do dzia­łu wideo, czy­ta w kół­ko opi­sy nie­licz­nych dostęp­nych fil­mów, co nie pamię­ta, co czy­ta, musi czy­tać jesz­cze raz, musi w kół­ko obra­cać kase­tę, ale nie pamię­ta co, co morze, dom i wino, sło­dy­cze nie, następ­ny auto­bus do domu nie, tak dom nie, wino tak, wino i kutas i

Jak radzić sobie z miło­ścią, jed­ne­go dnia jesteś napa­lo­ny, pełen życia, a następ­ne­go nie­wy­da­rzo­ny, włó­czysz się wzdłuż rowów, tro­chę wymio­tu­jesz krwią, tak. Dajesz sobie klap­sa, potem obej­mu­jesz się, żeby się pocie­szyć, zie­wasz, obej­mu­jesz usta­mi kol­bę kuku­ry­dzy, zanu­rzasz w niej zęby, tulisz w ramio­nach kot­ka, mru­gasz, patrząc na słoń­ce, wkrót­ce tak wyra­zi­ste na hory­zon­cie, do widze­nia.

Wysia­dam z auto­bu­su i zbli­żam się do barier­ki. Wcho­dzę na dzie­dzi­niec. Do skle­pu spo­żyw­cze­go. Na pla­żę. Wte­dy coś pod­bie­ga i mnie prze­wra­ca. To pies. To tyl­ko pies, to tyl­ko dwa psy. Kie­dy wsta­ję i otrze­pu­ję pia­sek z kolan, ktoś robi zdję­cie. Psy obi­ja­ją się o moje uda, ciek­nie śli­na, ja sto­ję sku­lo­ny w nie­bie­skim kostiu­mie kąpie­lo­wym, w żół­tym kostiu­mie kąpie­lo­wym, i ukrad­kiem, z poczu­ciem winy spo­glą­dam na foto­gra­fa. A potem odwra­cam się i wcho­dzę do morza.

Inte­re­su­je mnie śmierć przez uto­nię­cie. Wyobra­żam sobie, że gdy przez moje dro­gi odde­cho­we pły­nie woda i mnie wypeł­nia, sły­szę cichy hymn: głóg, czar­ny bez, róża wydmo­wa, tata­rak, wierz­ba. Baży­na, jarzę­bi­na i krwaw­nik, i wro­tycz. Orzech. Tar­ni­na. Żura­wi­na.

Wra­ca­ją do domu z mar­twym weimar­czy­kiem w kocu.

To Tytan, mówi Eddie, to był wypa­dek.

Chwy­tam mat­kę za ramio­na, ści­skam: Kto to zro­bił? Kto strze­lał? Wte­dy ona spo­strze­ga, że jestem w suk­ni i w sadzy. I się uśmie­cha. Potem obej­mu­je mnie swo­imi okrą­gły­mi ramio­na­mi.

W nocy znaj­du­ję obro­żę i smycz, bio­rę ze sobą dwa psy goń­cze i pisto­let.

Nie mówi­łem o pisto­le­cie?

No, pew­ne­go dnia na podwó­rzu zja­wi­ło się dwóch poli­cjan­tów, zapy­ta­li mat­kę, czy jej naj­młod­szy syn umarł.

Kto, Bjørn? Nie, jest w kuch­ni, rysu­je.

Co ryso­wa­łem? Na pew­no konie, tyłek kla­czy, może puzon. I wte­dy kupi­ła sobie pisto­let.

Czy poka­za­ła mi go? Tak, poka­za­ła.

No, to było zbyt ame­ry­kań­skie, sekret może zbyt absur­dal­ny, by dźwi­gać go samot­nie.

Mat­ka jest spo­wi­ta w czerń i welon, wygła­sza dłu­gie prze­mó­wie­nie, sze­lest drzew wspie­ra jej zim­ny głos, cytu­je Bli­xen, Bror­so­na, bra­cia poda­ją w przy­dy­mio­nych kie­lisz­kach ajer­ko­niak. Póź­niej goście zbie­ra­ją się wokół dłu­gie­go sto­łu; bia­łe świe­ce w sied­mio­ra­mien­nych świecz­ni­kach, srebr­ne sztuć­ce, mate­ria­ło­we ser­wet­ki z Argen­ty­ny. Poda­ją pie­czo­ne gołę­bie, bażan­ty, danie­le i wędzo­ne­go indy­ka, sze­ro­ki stół ugi­na się od mię­sa w odcie­niach czer­wie­ni, brą­zu i sza­ro­ści, a na środ­ku stoi szkla­na trum­na z bia­ła­wym, sinym cia­łem zmar­łe­go Małe­go: usta i powie­ki, pierś. Pod­czas dese­ru – por­to, mus z czar­nej porzecz­ki i cytry­ny – instruk­tor jaz­dy kon­nej wsta­je.

Spójrz na nie­go.

To ten, któ­re­go kocham.

Tak bar­dzo chcę opi­sać jego syl­wet­kę, ciem­ne oczy, wydat­ną dol­ną szczę­kę, ale gdy patrzę na nie­go z trum­ny, nagle wyglą­da tak obco, jest taki chu­dy, czy to przez szkło, czy nie znie­kształ­ca jego postu­ry?

Ude­rza srebr­ną łyżecz­ką o talerz dese­ro­wy, dwa razy, trzy razy, roz­kła­da kart­kę papie­ru, na któ­rej widać tekst napi­sa­ny na maszy­nie, czy nie jest tak, jak­by się kur­czył, w mia­rę jak z jego ust wypły­wa­ją sło­wa, czy nie jest tak, jak­by sło­wa zwią­zy­wa­ły jego przed­tem tak dłu­gie cia­ło w węzeł, nie­mal je wypła­ku­je:

Chcę męż­czy­zny, któ­re­go mógł­bym kochać/ w jakiś ponie­dzia­łek wło­żyć na nogi buty/ kost­ka cukru dla moje­go ogiera// Pamię­tasz, jak w ubie­głym roku/ sple­tli­śmy dłonie// Two­je wyta­tu­owa­ne ramię/ było przeciwieństwem/ stra­chu.


Wie­rzę, że może­my mieć wspa­nia­łą przy­szłość

Myślę o koniach jak o tra­gicz­nym grec­kim chó­rze, że śpie­wa­ją w nocy. Że roz­pa­da się żela­zna hie­rar­chia i sta­ją się jed­ną wspól­ną wolą, jed­ną cie­pło­krwi­stą pie­śnią; wie­lo­gło­so­wą, har­mo­nij­ną, nie­zau­wa­żal­ną.

Budzę się i myję twarz, nakła­dam odżyw­kę na źle pofar­bo­wa­ne wło­sy, namy­dlam pachy, odbyt, geni­ta­lia i sto­py. Czysz­czę zęby i spłu­ku­ję odżyw­kę, krat­ka jest zapcha­na wło­sa­mi i bru­dem, zakrę­cam wodę, owi­jam ręcz­ni­ka­mi dol­ną część cia­ła i wło­sy, ścią­gam wodę ze ścian, wycie­ram pod­ło­gę, prze­su­wam dez­odo­ran­tem po pachach i nakła­dam krem na twarz. Następ­nie soczew­ki kon­tak­to­we, naj­pierw jed­na, potem dru­ga, tusz do rzęs i pod­pa­ska, figi i spód­nicz­ka z wyso­kim sta­nem, krót­ki spor­to­wy top, kar­di­gan z syn­te­ty­ku, wyso­kie san­da­ły, wło­sy spię­te w kok wsuw­ka­mi, żeby się trzy­mał.

Jestem w koko­nie. Nie jestem już pewien, że się wyklu­ję, mam uczu­cie, że nigdy z nie­go nie wyj­dę.

Cza­sa­mi coś tak dusi mnie w pier­si, że muszę wyjść z kla­sy, pobiec pędem w zaro­śla za boiskiem i zjeść duże gar­ście śnie­gu. Dziew­czy­ny w kla­sie mają zwy­czaj dra­pa­nia przed­ra­mion cyr­klem; ini­cja­ły chło­pa­ka, gwiaz­dy i ser­ca. Mam myśli o pona­ci­na­niu sobie twa­rzy, żeby ludzie zoba­czy­li, że jestem tak samo brzyd­ki na zewnątrz, jak się czu­ję w środ­ku.

Dziś wie­czo­rem chcia­łem przed snem przejść się na mały spa­cer; byłem tak zaklesz­czo­ny w sobie, tak źle się czu­łem. Zatrzy­mu­ję się w przed­po­ko­ju, w oknie, w odbi­ciu, to zno­wu ja. Jestem oble­śnym orga­nem czu­cia, trze­po­tem pta­ka. Jestem małym rodzyn­kiem na biur­ku pew­ne­go pana, obok jego port­fe­la, klu­czy. Jestem krwa­wią­cym żołąd­kiem, mię­cza­kiem połknię­tym przez wie­lo­ry­ba. Jestem dziec­kiem-sta­rusz­kiem, chło­pię­cą cip­ką, wspa­nia­łą powło­ką, jestem dźwię­ka­mi w oczach nocą, spa­lam się po śle­po­tę, nic nie da się zro­bić, nie mam wła­sno­ści moje­go cia­ła. To ja śpie­wam w nocy do two­jej auto­ma­tycz­nej sekre­tar­ki, to ja pla­mię twój kom­bi­ne­zon pilo­ta, jeśli wezmę samo­chód i poja­dę do Fjal­tring, czy mnie wpu­ścisz, czy każesz mi stać w śnie­gu? Na boso?

Te waka­cje mnie zabi­ją.

Wła­śnie przy­szedł twój list, ten o zimo­wym pły­wa­niu w morzu, o bak­te­riach. I o two­im ulti­ma­tum. Odpo­wiedź brzmi jed­no­znacz­nie: tak, prze­sta­nę się ciąć, zro­bię dla cie­bie wszyst­ko, napraw­dę, umo­wa stoi, prze­sta­nę natych­miast, tak.

Byłem taki szczę­śli­wy, gdy prze­czy­ta­łem ten list, że zaczą­łem pła­kać. Nie pła­ka­łem od pierw­szych klas pod­sta­wów­ki, odkąd umarł mój pierw­szy kucyk, opo­wia­da­łem o moim pierw­szym kucy­ku? Miał zło­tą sierść i nie­przy­jem­ny tem­pe­ra­ment, kil­ka razy ugryzł mnie do krwi. Kie­dy odkry­to dla­cze­go, było już za póź­no, umarł z powo­du ano­rek­sji, guza nowo­two­ro­we­go w pysku; pisto­le­tem ubo­jo­wym w czo­ło. Wró­ci­łem wcze­śniej ze szko­ły i zoba­czy­łem go mar­twe­go na podwór­ku, kolos mię­sa, muchy bły­ska­ją­ce w jego sier­ści. Myślę, że to wte­dy moja nie­na­wiść do mat­ki przy­bra­ła na sile, ta stru­na w moim ukła­dzie ner­wo­wym, nie­ustan­nie rosną­ca, wibru­ją­ca, gło­do­wa­łem, soli­da­ry­zu­jąc się z kucy­kiem, pości­łem z sza­cun­ku dla jego nie­przy­jem­ne­go tem­pe­ra­men­tu, nie odzy­wa­łem się przez kil­ka dni.

Mówię ci, chy­ba nie masz poję­cia, jaki jestem sil­ny, jaki nie­zwy­cię­żo­ny z two­ją czar­ną ręka­wi­cą w ustach. A jed­nak gdzieś poza moim polem widze­nia jest ten nie­po­kój, czy chce mi powie­dzieć coś kon­kret­ne­go, jak myślisz? Oczy­wi­ście, celo­wo oka­le­czy­łem two­je sio­dło, mam nie­po­skro­mio­ną tęsk­no­tę za rzu­ce­niem się na głę­bo­ką wodę, wiesz o tym, ale do gło­wy by mi nie przy­szło, że mnie zigno­ru­jesz, nigdy wię­cej nie wol­no ci tego robić. W związ­ku z tym uwa­żam, że musi­my zaostrzyć kon­se­kwen­cje moje­go ewen­tu­al­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa, zapo­mi­nal­stwa czy leni­stwa. Oczy­wi­ście nie wiem, na ile mogę mieć na to wpływ, ale widzia­łem na przy­kład film z Titan Men, akcja toczy­ła się w staj­ni, i tam w jed­nej ze scen dwóch musku­lar­nych męż­czyzn biczu­je chłop­ca, po czym sika­ją na jego rany.

Nie uwa­żam, że powin­ni­śmy bać się klisz.

Myślę, że może­my mieć wspa­nia­łą przy­szłość.

Cału­ję, Bjørn.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Bjørn Rasmussen

Urodził się w 1983 roku. Jest absolwentem studiów dramaturgicznych i szkoły pisarstwa Forfatterskolen. Zadebiutował jako dramaturg w 2004 roku, a jego kolejne sztuki trafiły na duńskie sceny w 2006 i 2008 roku. Powieść Huden er det elastiske hylster der omgiver hele legemet (Skóra jest elastyczną powłoką, która otacza całe ciało, 2011) to debiut prozatorski autora, wyróżniony prestiżową duńską nagrodą Montanapris, a w 2016 roku Europejską Nagrodą Literacką. W 2013 roku opublikował powieść Pynt. Otrzymał wtedy trzyletnie stypendium twórcze Danish Arts Foundation, a w kolejnym roku dostał nagrodę Bornholms Kulturpris. W 2015 roku ukazał się pierwszy tom wierszy Rasmussena – Ming, w 2021 roku kolejny – Forgabt, a w 2023 zbiór sonetów Fiskesonetterne. Jako prozaik autor powrócił w 2018 roku powieścią Jeg er gråhvid.

Bogusława Sochańska

Absolwentka filologii duńskiej UAM, tłumaczka, autorka esejów poświęconych duńskiej literaturze i kulturze. Tłumaczy prozę, poezję, dramat oraz literaturę dla dzieci. Za najważniejsze w swoim dorobku uważa przekłady utworów H.Ch. Andersena oraz poezji duńskiej. Tłumaczyła m.in. utwory Petera Høega, Janiny Katz, Addy Djørup, Knuda Romera, Pieta Heina, Yahyi Hassana, Astrid Saalbach, Line Knutzon, Mortena Nielsena. Laureatka m.in. Danske Oversætterpris 2014, duńskich nagród im H.Ch. Andersena, Nagrody Literackiej Gdynia za przekład alfabetu Inger Christensen, nagrody Stowarzyszenia Autorów ZAiKS za twórczość przekładową.

Powiązania

Nowy europejski kanon literacki: Mój pan mąż, Poniewczasie, Skóra to elastyczna osłona

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Rume­ny Buža­ro­vskiej, Lisy Krän­zler, Bjør­na Rasmus­se­na, Bogu­sła­wy Sochań­skiej, Doro­ty Stro­iń­skiej i Ingi Iwa­siów w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 29. Muzy­ka Mali­na Mide­ra.

Więcej

Kwiat

utwory / zapowiedzi książek Bjørn Rasmussen Bogusława Sochańska

Frag­men­ty książ­ki Bjør­na Rasmus­se­na Skó­ra jest ela­stycz­ną powło­ką, któ­ra ota­cza całe cia­ło w tłu­ma­cze­niu Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2024 roku.

Więcej

Najsłabszy opór i Zegary w pokoju matki

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek „Naj­słab­szy opór” Addy Djørup i „Zega­ry w poko­ju mat­ki” Tan­ji Stu­par-Tri­fu­no­vić z udzia­łem Addy Djørup, Tan­ji Stu­par-Tri­fu­no­vić, Kac­pra Bart­cza­ka i Bogu­sła­wy Sochań­skiej w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 26.

Więcej

Rówieśnik Baczyńskiego i Gajcego

recenzje / ESEJE Bogusława Sochańska

Posło­wie Bogu­sła­wy Sochań­skiej towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Bojow­ni­cy bez bro­ni Mor­te­na Nie­lse­na, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Żywa obecność

wywiady / o książce Bogusława Sochańska Joanna Mueller

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler z Bogu­sła­wą Sochań­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Bojow­ni­cy bez bro­ni Mor­te­na Nie­lse­na, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Bojownicy bez broni (2)

utwory / zapowiedzi książek Bogusława Sochańska Morten Nielsen

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bojow­ni­cy bez bro­ni Mor­te­na Nie­lse­na, w prze­kła­dzie Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Bojownicy bez broni

utwory / zapowiedzi książek Bogusława Sochańska Morten Nielsen

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Bojow­ni­cy bez bro­ni Mor­te­na Nie­lse­na, w prze­kła­dzie Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 wrze­śnia 2021 roku.

Więcej

Najsłabszy opór

utwory / zapowiedzi książek Adda Djørup Bogusława Sochańska

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Addy Djørup Naj­słab­szy opór, w tłu­ma­cze­niu Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 17 maja 2021 roku.

Więcej

Namiętność, przemoc i brak zrozumienia, czyli ciemniejsza strona miłości

recenzje / ESEJE Klaudia Czaboryk

Recen­zja Klau­dii Cza­bo­ryk, towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Bjør­na Rasmus­se­na Skó­ra to ela­stycz­na osło­na, któ­ra ota­cza całe cia­ło w tłu­ma­cze­niu Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2024.

Więcej

Kwiat

utwory / zapowiedzi książek Bjørn Rasmussen Bogusława Sochańska

Frag­men­ty książ­ki Bjør­na Rasmus­se­na Skó­ra jest ela­stycz­ną powło­ką, któ­ra ota­cza całe cia­ło w tłu­ma­cze­niu Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2024 roku.

Więcej

Namiętność, przemoc i brak zrozumienia, czyli ciemniejsza strona miłości

recenzje / ESEJE Klaudia Czaboryk

Recen­zja Klau­dii Cza­bo­ryk, towa­rzy­szą­ce pre­mie­rze książ­ki Bjør­na Rasmus­se­na Skó­ra to ela­stycz­na osło­na, któ­ra ota­cza całe cia­ło w tłu­ma­cze­niu Bogu­sła­wy Sochań­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 24 czerw­ca 2024.

Więcej