Mały Bjørn
Myślę, że aby uciec, Bjørn wykorzystał dzikie ptaki wędrowne. Tego ranka, gdy wyjechał, udał się do stajni. Gdy tylko wszedł do stodoły, wypełniła go słodka, ciepła woń. Konie. Zaczęły się rozkładać. Stały spokojnie, bez ruchu, i się rozpadały. Połeć mięsa oderwał się od łopatki i spadł na ostrą, żółtą słomę. W pachwinie pękła długa rana i rozpadł się cały zad, uda, ogon, kręgosłup i lędźwie rozsypały się jak mąka żytnia. Z oczodołu wypadło oko, zawisło na oślizgłych sznurkach, dyndało przez chwilę przy rozpływającym się pysku, aż pękł ostatni sznurek i spadło na ziemię. Ten kwaśno-słodki widok przytłoczył Bjørna, więc gwałtownie oddychając, wybiegł ze stajni i zwymiotował na śnieg. Tam też były konie. Były wszędzie, zamarznięte na śmierć, jak kamienne rzeźby z wywiniętymi wargami i obnażonymi zębami. Ale jeden oddychał. To klacz. Z nozdrzy unosiła się słaba para. Coś chrupnęło, gdy odwróciła głowę w jego stronę. Ciche, lodowate pęknięcie w szyi. Drgnięcie gałek ocznych. Krystalicznie czyste czarne źrenice, spojrzenie ostre jak nóż.
Do widzenia, powiedział Mały. Nie odpowiedziała.
Do widzenia, powtórzył. Nie odpowiedziała. Ale patrzyła na niego.
Byłem głupi, powiedział, wyciągając dłoń w stronę jej pyska. Musisz mi wybaczyć.
Wtedy klacz wysunęła język spomiędzy odsłoniętych, brązowawych zębów, polizała dwa razy, trzy razy dłoń Małego i powiedziała: Kocham cię. Spróbuj być szczęśliwy.
Nie wiem, drżał, nie wydaje mi się.
Nie stój tak, nie przeciągaj tego, przerwała mu klacz.
Przecież już podjąłeś decyzję. Więc idź.
Nie chciała patrzeć, jak płacze.
I poszedł.
Wierzę, że możemy mieć wspaniałą przyszłość
Myślę o koniach jak o tragicznym greckim chórze, że śpiewają w nocy. Że rozpada się żelazna hierarchia i stają się jedną wspólną wolą, jedną ciepłokrwistą pieśnią; wielogłosową, harmonijną, niezauważalną.
Budzę się i myję twarz, nakładam odżywkę na źle pofarbowane włosy, namydlam pachy, odbyt, genitalia i stopy. Czyszczę zęby i spłukuję odżywkę, kratka jest zapchana włosami i brudem, zakręcam wodę, owijam ręcznikami dolną część ciała i włosy, ściągam wodę ze ścian, wycieram podłogę, przesuwam dezodorantem po pachach i nakładam krem na twarz. Następnie soczewki kontaktowe, najpierw jedna, potem druga, tusz do rzęs i podpaska, figi i spódniczka z wysokim stanem, krótki sportowy top, kardigan z syntetyku, wysokie sandały, włosy spięte w kok wsuwkami, żeby się trzymał.
Jestem w kokonie. Nie jestem już pewien, że się wykluję, mam uczucie, że nigdy z niego nie wyjdę.
Czasami coś tak dusi mnie w piersi, że muszę wyjść z klasy, pobiec pędem w zarośla za boiskiem i zjeść duże garście śniegu. Dziewczyny w klasie mają zwyczaj drapania przedramion cyrklem; inicjały chłopaka, gwiazdy i serca. Mam myśli o ponacinaniu sobie twarzy, żeby ludzie zobaczyli, że jestem tak samo brzydki na zewnątrz, jak się czuję w środku.
Dziś wieczorem chciałem przed snem przejść się na mały spacer; byłem tak zakleszczony w sobie, tak źle się czułem. Zatrzymuję się w przedpokoju, w oknie, w odbiciu, to znowu ja. Jestem obleśnym organem czucia, trzepotem ptaka. Jestem małym rodzynkiem na biurku pewnego pana, obok jego portfela, kluczy. Jestem krwawiącym żołądkiem, mięczakiem połkniętym przez wieloryba. Jestem dzieckiem-staruszkiem, chłopięcą cipką, wspaniałą powłoką, jestem dźwiękami w oczach nocą, spalam się po ślepotę, nic nie da się zrobić, nie mam własności mojego ciała. To ja śpiewam w nocy do twojej automatycznej sekretarki, to ja plamię twój kombinezon pilota, jeśli wezmę samochód i pojadę do Fjaltring, czy mnie wpuścisz, czy każesz mi stać w śniegu? Na boso?
Te wakacje mnie zabiją.
Właśnie przyszedł twój list, ten o zimowym pływaniu w morzu, o bakteriach. I o twoim ultimatum. Odpowiedź brzmi jednoznacznie: tak, przestanę się ciąć, zrobię dla ciebie wszystko, naprawdę, umowa stoi, przestanę natychmiast, tak.
Byłem taki szczęśliwy, gdy przeczytałem ten list, że zacząłem płakać. Nie płakałem od pierwszych klas podstawówki, odkąd umarł mój pierwszy kucyk, opowiadałem o moim pierwszym kucyku? Miał złotą sierść i nieprzyjemny temperament, kilka razy ugryzł mnie do krwi. Kiedy odkryto dlaczego, było już za późno, umarł z powodu anoreksji, guza nowotworowego w pysku; pistoletem ubojowym w czoło. Wróciłem wcześniej ze szkoły i zobaczyłem go martwego na podwórku, kolos mięsa, muchy błyskające w jego sierści. Myślę, że to wtedy moja nienawiść do matki przybrała na sile, ta struna w moim układzie nerwowym, nieustannie rosnąca, wibrująca, głodowałem, solidaryzując się z kucykiem, pościłem z szacunku dla jego nieprzyjemnego temperamentu, nie odzywałem się przez kilka dni.
Mówię ci, chyba nie masz pojęcia, jaki jestem silny, jaki niezwyciężony z twoją czarną rękawicą w ustach. A jednak gdzieś poza moim polem widzenia jest ten niepokój, czy chce mi powiedzieć coś konkretnego, jak myślisz? Oczywiście, celowo okaleczyłem twoje siodło, mam nieposkromioną tęsknotę za rzuceniem się na głęboką wodę, wiesz o tym, ale do głowy by mi nie przyszło, że mnie zignorujesz, nigdy więcej nie wolno ci tego robić. W związku z tym uważam, że musimy zaostrzyć konsekwencje mojego ewentualnego nieposłuszeństwa, zapominalstwa czy lenistwa. Oczywiście nie wiem, na ile mogę mieć na to wpływ, ale widziałem na przykład film z Titan Men, akcja toczyła się w stajni, i tam w jednej ze scen dwóch muskularnych mężczyzn biczuje chłopca, po czym sikają na jego rany.
Nie uważam, że powinniśmy bać się klisz.
Myślę, że możemy mieć wspaniałą przyszłość.
Całuję, Bjørn.