Chwila w szopie
Jagniątko, kożuszek,
krew, udziec, polędwiczka,
piętrzy się czarna strzyża,
gdy śpiewnie tną nożyce.
Żwawo, mrocznie,
matka w błocie;
nieostre już ostrze,
u pastuszki – dąs.
Gdy krwawię
W butiku vintage na nadbrzeżu Sullivana
trafiam na płaszcz zimowy,
mocno taliowany, z obcisłą górą,
szykowną klapą i obniżoną lamówką.
Za drogi dla mnie, a jednak
przez tę naszywkę z pismem odręcznym [1915],
lgnie mi do piersi czerwonym naręczem.
To był ten rok, kiedy przez zwój tkaniny
ktoś przejechał ostrzem i nicią powołał płaszcz
do życia. Biorę go
do przymierzalni, wsuwam
ramiona; spływa po skórze
jedwabna podszewka. By zapiąć
pasek, robię wolno wdech,
znów skurcz w podbrzuszu:
krew budzi się i burzy.
A w szkle: spowija mnie stara czerwień -
szczypie dziewczęce policzki
i paćka podarte kolanka,
na chusteczce szminka, szkarłat
skryty w pościeli, cała czerwień osiadła
na szmatkach i podpaskach –
ciężar czerwieni, czekanie na czerwień,
którą dzielimy.
W lustrze płaszcz się rumieni.
W kieszonce kryło się kiedyś
może coś cennego: kolia, list miłosny,
ciepłe od piór jajko, które ktoś włożył tu gładko,
by nie pękło, nie przeciekło przez szwy,
nie splamiło spódnicy od środka.
Jaśnienie
ogień zaś ściągnął tłumy
Austin Clarke
Gdy noc kłębi się we mnie,
nie wzbudza snów o morzu, ulgą się nie rozlewa,
niczego nie gasi. Wznieca tylko ten wrzask
sprzed lat, tę woń rozlanej znów benzyny.
O, Nocy! Nieznajomi, jacy grzeczni: wybierz,
mówili, pamiątki, które chcesz ocalić.
Ich uśmiech zamarł, gdy wybrałam klucz
do drzwi frontowych, nic więcej. Mój domu!
W mokrej nocą trawie stałam sama jedna.
Mężczyźni spod drzew rzucali mi spojrzenia;
znałam ich niemy wzrok – stary już, zszarzały –
tak dobrze jak te kobiety na żwirowym dziedzińcu,
które zwijały w szalach wyszeptane słowa.
Odwróciłam się, by popatrzeć, jak to się zaczyna:
jaśnienie. Nasze okna, oblewane blaskiem. Jedno
za drugim – od środka. Piwnica, hall, potem kuchnia.
Jarzy się sala balowa. Ogień błyska w bibliotece.
Jeśli zagrał dzwonek straży, to zagrał na próżno,
płomienie pięły się już po zasłonach, usuwając
każdą dłoń, każdą twarz ze złoconych ram,
kradły srebra, porcelanę, lisie futra, jedwabie,
wyrywały rubiny z uchwytów złotych brosz.
Płomienie to duchy, biegały po schodach,
gdy dym przeciskał się przez dachówki,
tryskały skry na mrok, konstelacjami.
Bryzgał wosk. O, popioły!
Zaskrzypiał dach, chłopiec stanął obok,
nieśmiały uśmiech przeszedł szybko w drwinę:
Dom złodzieja poznać po drzewach.
Gdybym odeszła, błysnęłyby moje plecy.
Dziś nie mam już własnego domu,
może samotna jestem, na pewno nie łagodna. Nie ja.
Jestem kamieniem, który wyrwał się dawnemu złotu,
i, O, roziskrzam niedzielę każdego tygodnia.
Chwila wśród ruin
Ślady kopyt, porost, ślimaki na zgliszczach:
tyle pozostało z komnat, pogorzelisko.
Gruz. Gruzy: chwieją się nadproża.
Błyskaj, skradziona łyżeczko. Powiewaj, złota zasłono.
Modlitwa
W mojej sypialni z dzieciństwa wiatr szarpie
kotarą, ściąga mrok do środka.
Noc w noc, w dziewczęcych czasach,
klęczałam tu, czułam,
jak drżą mi wargi od dziedziczonych słów
i dziedziczonego lęku.
Szepty wprawiały
w wir wizje zaciśnięte w kułak
– czerwone szczeliny, ciernie, kobiety we łzach –
błagałam, klęcząc, moje namiętnostki,
by przyszły tutaj z mroku, co jarzył się
za powiekami.
*
Dziś wieczór,
przyszłaś na paluszkach pod drzwi,
kiedy wszyscy spali,
żeby usiąść, naga, na moim łóżku.
W świetle lampy
porastasz żółtą aureolą,
a ja, znowu, klękam
w ciemności
na dnie, u stóp.
Z moich ust znów
echo słów:
O, boże, proszę, już, już.
Kwiecie
Kwitną w starych książkach,
na łodyżkach ściętych w ciepłe popołudnia,
ktoś je składa, spłaszcza, po czym zapomina.
Zegar staje.
Ogród ginie. W mgłę
odchodzą dzieci.
Cisza gburnych grzbietów. Cisza
zgniecionego kwiecia
na łące wśród czcionek,
gdzie obok czterech jaskrów leży
stokrotka skłoterka
ze starymi, pożółkłymi oczyma.
Nokturn z żądzy usnuty i lunarnego pyłu
Jeśli jest prawdą,
że księżyc nie zaznał wiatru,
który rozsnułby ślady męskich stóp,
to wciąż muszą tam być, te znamiona,
ta rzecz ludzka,
marznącą w grudkach lunarnego pyłu,
niewidzialna dla nas,
choć niewiele widzimy ponad
te strzelające guziki i rozdarte spódniczki,
gdzie zasłony w księżycowej poświacie odsłaniają skórę,
a twoje wargi lgną mi do obojczyka,
jakby zawsze tak chciały.
Kiedy noc bierze wdech
Za naszą zasłoną
czarny jedwab – woda
śpiewa kołysankę
o bagnie i błocie,
a świat chlupie i spływa
chlupie chlapie spływa,
dopóki,
dopóty,
Pod miastem. Światło w jaskini
Winda zjeżdża do piwnic,
gdzie parking,
którego ciemne ściany
w bazgrołach i bliznach po ospie.
Na końcu korytarza
jaskinia: kapliczny mrok.
Nie migocze tu
żadna świeczka,
tylko na ekranie
wyświetla się modlitwa,
powtórzona w każdym
parkomacie:
Wprowadź zmianę,
– wyświetla się, lśni.
Obłączki
Mimo że z chwili na chwilę ciemniało,
czy mogliśmy popaść w rozpacz,
gdy przypomnieliśmy sobie obłączki
na każdym paznokciu?
Dziesięć małych księżyców
rozjaśnia nasz uścisk,
ślizgi światła, które, gdy trzymamy się
za ręce, choć mrok, wciąż trwa.