
Kanapeczka, Ogień
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Ostapa Sływynskiego, Kārlisa Vērdiņša, Bohdana Zadury i Jacka Dehnela podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Śnieg w kwietniową niedzielę. 44 wiersze Philipa Larkina w tłumaczeniu Jacka Dehnela, wydanej w Biurze Literackim 8 sierpnia 2022 roku.
Od tego śniegu w kwietniową niedzielę
Kwiaty na śliwach robią się zielone
Z białych. Godzinka, może dwie – stopnieje.
Dziwne, że spędzam ją, przenosząc słoje
Twojego dżemu z tych właśnie śliw, między
Szafką a szafką. Pięć razy obracam,
Będzie z pięćdziesiąt kilo, może więcej –
Nadto na wszystkie podwieczorki lata,
Których już nie zjesz, przy których nie siądziesz.
Stoi za szybą i za celofanem,
Twoje ostatnie lato – takie słodkie
I bezsensowne, i niepowtarzalne.
Gdy widzę parę dzieciaków i wiem, że
Ona spiralę nosi albo bierze
Jakieś globulki, a on ją posuwa,
Myślę: to właśnie jest ten raj, o którym
Wszyscyśmy, starzy, marzyli – formuły,
Gesty i więzi zepchnięte na stronę
Jak przestarzałe kombajny i każdy,
Kto młody, zjeżdża długim, śliskim torem
Ku szczęśliwości, bez końca. Ciekawe,
Czy ktoś tak na mnie czterdzieści lat temu
Patrzył i myślał: Ten będzie miał klawe
Życie; żadnego tam Boga, żadnego
Potu w ciemnościach na myśl o tym wszystkim
I piekle, powie, co zechce, o księżach:
On i podobni jemu długim, śliskim
Torem w dół zjadą jak swobodne, ciężka
Cholera, ptaki. I od razu zamiast
Słów, myśl się zjawia o wysokich oknach:
Gdzieś za szybami zalanymi słońcem
Głęboki błękit powietrza objawia
Nic, które nigdzie jest – i jest bez końca.
Oto i pierwsza rzecz,
Którą pojąłem: czas
To echo siekiery,
Idące w las.
W tamte Zielone Świątki uciekałem trochę
Później; dopiero
O pierwszej dziewiętnaście, w słoneczną sobotę
Pociąg, w trzech czwartych pusty, opuszczał swój peron:
Wszystkie okna otwarte, poduszki gorące,
Całe poczucie, że się spóźniłem – dalekie.
Jechał na tyłach domów, przez ulicę, pełną
Lśniących szyb aut, przez doki, rybami cuchnące,
Aż tam, gdzie ponad zmienną szerokością rzeki
Spotykają się woda, Lincolnshire i niebo.
Skwar drzemał w głębi lądu; całe popołudnie
Braliśmy długi zakręt,
Powoli, z przystankami, jadąc na południe.
Mijaliśmy krów krótkie cienie, wielką farmę,
Kanały z kożuchami przemysłowej piany,
Z rzadka zalśniła szklarnia: żywopłot to wzrastał,
To znów opadał; smrodek pikowanych obić
Ustępował niekiedy zapachowi trawy;
I już kolejne, nowe, byle jakie miasto
Zbliżało się akrami wraków i złomowisk.
Z początku nie spostrzegłem, jaki robią raban
Te wesela na każdej
Stacji, gdzieśmy stawali: cóż, słońce osłabia
Zainteresowanie tym, co się wydarza
W cieniu. Piski i krzyki na długich i chłodnych
Peronach brałem zrazu za figle pocztowców,
Więc spokojnie czytałem. Lecz za którymś razem
Mignęły mi dziewczyny, te parodie mody,
Szpilki, welony, miny, pomady do włosów,
Wszystkie w niepewnych pozach, zerkające czasem
Na ruszający pociąg, jakby po skończonej
Ceremonii żegnały
Coś, co z niej ocalało cudem. Zaskoczony,
Następnym razem chętniej, ciekawiej zerkałem
I widziałem to wszystko zupełnie inaczej:
Ojców zmarszczone czoła i szerokie pasy
Pod smokingami; matki krzykliwe i grube;
Wujaszka zbereźnika; trwałe ondulacje,
Rękawiczki z nylonu, substytuty, sztrasy,
Żółcie, ochry, fiolety i purpury, które
Dziwnie wyodrębniały z tłumu panny młode.
Tak, to w kawiarenkach,
Knajpach, domach weselnych, na podwórzach, w zdobnych
Karbowaną bibułką remizach dobiegał
Końca długi dzień ślubów. I wzdłuż całej trasy
Pary się gramoliły do pociągu; wkoło
Stała reszta; sypały się ostatnie rady
I confetti, a kiedy ruszaliśmy, każdy
Wyrażał to, co widział: marszczyły się czoła
Znudzonych dzieci; ojcom nigdy nie był znany
Sukces naraz tak wielki i tak bliski farsy,
Kobiety się dzieliły
Sekretem jak radosnym pogrzebem; zaś panny,
Coraz mocniej ściskając torebki, śledziły
Wzrokiem obrzęd ranienia. Potem, znowu wolni,
Obarczeni tym wszystkim, co kto widział, wreszcie
Ruszyliśmy na Londyn w kłębach gęstej pary.
Pola, dalej parcele. I cienie topoli
Leżące w poprzek jezdni. Mniej więcej czterdzieści
Minut, które się kiedyś będą wydawały
Chwilą na tyle krótką, by lepiej ułożyć
Kapelusz i powiedzieć:
Ledwo żyję – zaczęło się dwanaście pożyć.
Patrzyli na krajobraz, siedząc obok siebie –
Minęliśmy Odeon, potem wieżę ciśnień,
Kogoś, kto biegł na kręgle – żadne nie myślało
O pozostałych, których nie spotkają nigdy,
Lub o tym, jak ich życie wchłonie tę godzinę.
Ja myślałem o mieście, co w słońcu leżało,
O rejonach pocztowych jak polach pszenicy,
To był nasz cel. I kiedy, mijając pulmany,
Pomykaliśmy chyżo
Przez jasne węzły torów, zbliżyły się ściany
Czarnego mchu i wszystko prawie się spełniło:
Tamten kruchy, podróżny układ zdarzeń. To, co
Zawarł, trwało, gotowe z całą siłą, którą
Może dawać przemiana. Zwolniliśmy jeszcze;
W miarę jak zaciskały się hamulce, rosło
To wrażenie spadania, jak strzał ciemna chmura,
Posłana w niedosiężne, by gdzieś stać się deszczem.
Kosiarka się zacięła, raz po raz; ukląkłem
I znalazłem pomiędzy jej ostrzami jeża,
Zabitego. Ukrywał się w wysokiej trawie.
Widywałem go wcześniej, raz nawet karmiłem.
A teraz rozdusiłem jego mały światek,
Bezpowrotnie. I pogrzeb w niczym tu nie pomógł:
Następnego dnia rano wstałem, a jeż nie wstał.
Ten pierwszy dzień po śmierci, nowa nieobecność
Jest zawsze taka sama; winniśmy się troszczyć
O siebie, być dla siebie nawzajem serdeczni,
Póki jeszcze jest czas.
Oczywiście czymś mnie odurzono, i to tak głęboko, że odzyskałam przytomność dopiero następnego dnia. Ze zgrozą odkryłam, jaką stratę poniosłam, i przez kilka dni byłam zupełnie niepocieszona, i płakałam jak dziecko, żeby mnie zabili, albo odesłali do ciotki.
Mayhew, London Labour and the London Poor
Nawet tak odległy, czuję tamtą rozpacz.
Gorzki, nieogolony był, i cię dławił.
Tu i tam nadruk słońca, krótka, ostra
Skarga kół na ulicy za oknem,
Gdzie ślubny Londyn kłoni głowę w inną stronę,
I światło, wysokie, szerokie, któremu nie można nic odrzec,
Nie daje uleczyć się bliźnie i wyciąga gorycz
Wstydu z ukrycia. Przez cały niespieszny dzień twoje
Myśli leżą otwarte jak szuflada noży.
Pogrzebały cię lata i nędza. Nawet
Gdybym mógł, nie śmiałbym cię pocieszać. Bo cóż tu
Powiedzieć, poza tym, że cierpienie jest dokładne, ale
Gdy żądza przejmuje stery, sens się zaciemnia?
Bo ciebie nie obeszłoby wcale,
Że to ty byłaś mniej oszukana, na tamtym łóżku,
Niż on, wbiegający po schodach, w duszącym upale,
By wypaść na samotne poddasze spełnienia.
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.
Urodzony w 1922 roku. Angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Absolwent St. John's College w Oxfordzie. Przez większość życia pracował jako bibliotekarz. Członek Library Association, uhonorowany przez królową Złotym Medalem za Poezję (za tom The Whitsun Weddings). Doktor honoris causa kilku uniwersytetów, m.in. w Belfaście, Leicesterze, Ulsterze i Oxfordzie. W 1975 roku odznaczony tytułem Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego oraz nagrodą CBE, zaś w 1976 roku Nagrodą Szekspirowską w Hamburgu. Zmarł w 1985 roku w Londynie.