Zwierzę zabite
Zwierzę zabite. Rodzice do późna ćwiartują mięso.
Z piwnicy, gdzie na ścianach w ciszy dojrzewa pleśń,
dobiegają głuche uderzenia. Rozmokły śnieg jak utarte
jabłko, gładkie oko studni. Na dłoniach rdza, nad sosnami
obojczyk księżyca. Kotka w zębach przenosi swoje
ślepe małe, wślizguje się między deski stodoły.
Po nas też przychodzi włochate zwierzę, obwąchuje
i chwyta za kark. Skrada się po pajęczynach nerwów,
gnieździ w źrenicy. Przez okienko spoglądam, co robi
ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca
do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga
w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.
Thalassa
Larwa słońca pochłania otwartą ranę zatoki.
Zgrzytają wciągane do jeziora łodzie i jachty, przycumowane
tratwy. Siedzimy na brzegu, obserwujemy rozpięte między
drzewami cięciwy światła. Naprzeciwko grasują dzieci -
depczą mrówki, ganiają za kundlem. Podobna czereda biega wokół tych
dwojga oglądanych wczoraj na archiwalnym filmie; kochankowie
z zawieszonymi na szyjach napisami prowadzeni są środkiem ulicy,
przed nimi chłopcy grają na trąbkach, wokół krzyki, ujadanie psów.
W końcu na placu obcinają i palą ich włosy. Wyobrażam sobie, co dzieje się
z nimi dalej – ona poznaje twarz kierowniczki obozu kobiecego, on smaruje
sznur mydłem, poślinionym palcem gasi płomień świecy.
Wieczór. Rozczesuję dłonią jej włosy, cedzę wino, by do kieliszków
nie dostały się kawałki pokruszonego korka. Lato gaśnie na naszej skórze.
W powietrzu charczy niedziela, modlitwa rozrywa serce głośnika.
Fale trawią zanurzone w wodzie wiosła.
Soma
Ciała mamy chude i blade. Siadamy na kładce,
wysoko nad szynami, obok wagonów. Zlizuję z jej szyi
kurz i światło, dłoń wędruje po twardej pięcie, po słońcu
śródstopia. Przed nami pokancerowane, żylaste miasto,
mur fabryki, napis Jude raus przypominający oglądane rano
zdjęcia; pędzeni na dworzec ludzie, setki kopanych, leżących
twarzą do ziemi, wzrok lekarza obozowego, macewy służące
za płot ogrodu. Gośka ma w sobie dużo ciszy. Miłość jest jeszcze
bezkształtna niczym płód, łożysko. Dopiero uczymy się wchłaniać
siebie, nie wykłócać o nic, bo nic nie jest naszą winą.
Odprowadzam ją na peron. Nie chce, żeby nieść jej plecak pełen
konserw i słoików z jedzeniem. Kilka dni potem leżymy w obcym
domu. Nasze nagie, matowe ciała obejmują się w ciemnościach.
Drżą jak przed operacją, jakby czekały na dłuto, kleszcze, trepan.
Miejsca
1.
Pochylam się nad wanną, by wypłukać głowę z resztek obciętych
włosów. Przez kratkę w kominie słychać śpiewy; kobiety noszą
po wsi święty obraz, zaglądają do okien, pukają do drzwi.
Wieje, w kącie porusza się pajęczyna, zmieszana ze śliną
skuteczny lek na rany i skaleczenia. Próbuję przypomnieć sobie miejsca,
których do dziś nie potrafię nazwać – moje szeroko otwarte oczy
widzące pierwszy raz morze, moment, gdy zanoszę psu jedzenie a on nie reaguje.
Dopiero ojciec po kilku godzinach mówi, co się stało.
Przez kilka dni wykradam z domu jedzenie i zanoszę pod pustą budę.
2.
Nad ranem mama wspomina Marię Płonowską.
W rozłożystym kapeluszu rozsiadała się ze sztalugami koło drogi,
malowała kapliczkę w Olewinie. W powietrzu trzaskało lato,
w krzakach pokrzywy rozwijały swe skrzydła. Wokół niej biegały dzieci,
dziwiły się szkicowanym obrazom. Zabiły ją otwarte drzwi pociągu,
gdy z pędzlami i płótnami szła wzdłuż nasypu.
Zmiękczone włókna mięśni, porozrzucane pędzle.
Mama z tamtych lat pamięta jeszcze piesze wędrówki do oddalonego
o kilkanaście kilometrów kościoła i smak posypywanych makiem ciastek.
Wieczorem słyszę, jak przygotowuje się do snu – wyłącza telewizor,
ubija ręką poduszkę. Z okna widać pękatą beczkę z deszczówką,
przygasły na horyzoncie wolfram słońca i rozwartą dłoń rzeki.
3.
Pamiętam również, jak zmarła matka Mateusza. Kilka dni przed śmiercią
rzuciła mi z okna szalik, gdy obcinaliśmy rosnące pod jej blokiem topole.
Piotrek z piłą wspinał się na drzewa, obrzynał konary, ja na kilkunastometrowym
pasie ciągnąłem ten ciężar w dół. Chmury napinały swe rozdęte brzuchy,
dzieci z masek samochodów zbierały świeży śnieg.
Czasem czuję, jakby wsadzano mnie na tratwę i odpychano od brzegu;
zostało jeszcze trochę mnie – w miejscach pielęgnowanych w źrenicy,
na pasku nieopalonej skóry pod zegarkiem. Jest prawie północ,
nadchodzi krótka lecz ostra zima. Już teraz w płótno podwórza
wrzyna się pierwsza łyżwa mrozu.
Noir
Lato wycofuje się opornie. Wiatr ściele gniazda, ryby linią boczną
zakrzywiają ścięgno rzeki. Sąsiad skoszoną trawę rozrzuca
między drzewami, liśćmi karmi ognisko. Wewnątrz tyle miejsc;
strach przed telefonem w środku nocy, widok pełnej leków
kosmetyczki ojca, przeczytana w gazecie wiadomość, jaką kobieta
wysłała do swego męża przed skokiem z jedenastego piętra:
Zawiadom policję, żebyśmy długo nie leżały na bruku.
Nie martw się, Klaudusia mocno śpi.
Wczoraj też zostałem ponaglony – moje ciało przefrunęło
nad kierownicą roweru, głowa upadła w trawę, kilka centymetrów
od sękatego kamienia. Tak o sobie przypomina czerń – natrętnym
zapachem szpitala, chłodem przylegającej do klatki piersiowej szyby
rentgena, przynosi sny – śniła się przecież płonąca skrzynia lasu,
wypadające z ust zęby, rozłożone na popiele pstrągi.
Ich zwęglone, rozprute podbrzusza.