książki / POEZJE

Soma

Łukasz Jarosz

Fragmenty e-booka Soma Łukasza Jarosza, wydanego w Biurze Literackim 22 marca 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort

Cyrk i weso­łe mia­stecz­ko opusz­cza­ją kurort.
W odda­li trzask rusz­to­wań, rolo­wa­ne ogni­ste makie­ty –
skwier­czą­cy kar­na­wał kolo­rów.
Sie­dząc na kari­ma­cie, opie­ra­jąc się o ster­tę desek,
patrzę, jak nad brze­giem jezio­ra myjesz wło­sy.
Z zie­mi paty­kiem wygrze­bu­ję cho­rą ćmę,
puch­ną­cy pod okiem jęcz­mień prze­cie­ram zło­tym kol­czy­kiem.

Wie­czo­rem w oglą­da­niu zdjęć odnaj­du­je­my dziw­ną
przy­jem­ność, towa­rzy­szą­cą rów­nież czy­ta­niu ksią­żek tych,
któ­rzy zmar­li. Za ple­ca­mi cyrk prze­ta­cza wago­ny,
o ścia­ny tłu­ką egzo­tycz­ne zwie­rzę­ta. W sinie­ją­cych tra­wach
pró­bu­je­my zasnąć, lecz chłód znad wody co chwi­lę
tnie nasze cia­ła. Peł­znie po twar­dej kości żebra,
po ostrej skó­rze brzu­cha.


Sepia

Koniec sierp­nia jest dobrym cza­sem do pisa­nia wier­szy.
Jesień wcho­dzi we mnie cichut­ko.
Roz­kła­da na dywa­nach płuc zwa­rio­wa­ne, rucho­me liście.
Sza­rań­cza świa­tła sła­biej wgry­za się w ota­cza­ją­ce przed­mio­ty.
Kru­cha ema­lia lata odpry­sku­je od powierzch­ni dnia.

Porząd­ku­jąc książ­ki, otwo­rzy­łem Nowy Testa­ment,
prze­czy­ta­łem frag­ment, myśląc, że to przy­nie­sie ulgę.
Sym­bol lato­ro­śli nic mi nie mówi. Miłość bliź­nie­go – tak.
W miej­sco­wo­ści Gul­bie­nisz­ki odmó­wio­no nam wody.
Był pięt­na­sty sierp­nia, nie­dzie­la.
Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat, byłem zako­cha­ny.
Pro­gno­zo­wa­łem dla niej pogo­dę i robi­łem za zega­ryn­kę.
Wcho­dzi­łem wciąż do tej samej rze­ki jej cia­ła,
wie­rzy­łem w coś takie­go jak morze mar­twe.

Koniec sierp­nia jest dobry do napi­sa­nia dla niej wier­sza.
Jesień wcho­dzi we mnie cichut­ko.
Roz­kła­da wokół poszczer­bio­ne liście.
W piw­ni­cach ciał zagrze­bu­je opa­da­ją­ce, rdza­we pła­ty.
Nie­zau­wa­żal­nie zmie­nia natę­że­nie świa­tła.
Wie­czo­ra­mi zjeż­dża­ją pacjen­ci do sana­to­riów i lecz­nic.


[Opierając się o szlaban, liczymy wagony]

Opie­ra­jąc się o szla­ban, liczy­my wago­ny.
Za ple­ca­mi tir wypeł­nio­ny mil­czą­cym bydłem.
Słoń­ce jest jesz­cze wyso­ko, wcho­dzi­my do lasu –
ojciec i syn na tle rdza­wej jesie­ni.
Nakru­szy­ła wokół, roz­rzu­ci­ła pod noga­mi
poła­ma­ne liście, suchy tytoń. Przy­pad­kiem znaj­du­je­my
drze­wo, na któ­rym zatrzy­mał się pio­run.
Wzdłuż kory prze­bie­ga szra­ma, podob­na do tej,
któ­ra kie­dyś prze­kre­śli i nasze twa­rze.


Zwierzę zabite

Zwie­rzę zabi­te. Rodzi­ce do póź­na ćwiar­tu­ją mię­so.
Z piw­ni­cy, gdzie na ścia­nach w ciszy doj­rze­wa pleśń,
dobie­ga­ją głu­che ude­rze­nia. Roz­mo­kły śnieg jak utar­te
jabł­ko, gład­kie oko stud­ni. Na dło­niach rdza, nad sosna­mi
oboj­czyk księ­ży­ca. Kot­ka w zębach prze­no­si swo­je
śle­pe małe, wśli­zgu­je się mię­dzy deski sto­do­ły.

Po nas też przy­cho­dzi wło­cha­te zwie­rzę, obwą­chu­je
i chwy­ta za kark. Skra­da się po paję­czy­nach ner­wów,
gnieź­dzi w źre­ni­cy. Przez okien­ko spo­glą­dam, co robi
ojciec – wiszą­ce jeli­ta zapy­cha mię­sem, kroi w kost­kę i wrzu­ca
do paru­ją­ce­go garn­ka wiel­kie, bor­do­we ser­ce. Pod sufi­tem peł­ga
w kagań­cu żarów­ka, w jej świe­tle koci język obli­zu­je ostrze.


Thalassa

Lar­wa słoń­ca pochła­nia otwar­tą ranę zato­ki.
Zgrzy­ta­ją wcią­ga­ne do jezio­ra łodzie i jach­ty, przy­cu­mo­wa­ne
tra­twy. Sie­dzi­my na brze­gu, obser­wu­je­my roz­pię­te mię­dzy
drze­wa­mi cię­ci­wy świa­tła. Naprze­ciw­ko gra­su­ją dzie­ci – dep­czą
mrów­ki, gania­ją za kun­dlem. Podob­na cze­re­da bie­ga wokół
tych dwoj­ga oglą­da­nych wczo­raj na archi­wal­nym fil­mie:
kochan­ko­wie z zawie­szo­ny­mi na szy­jach napi­sa­mi pro­wa­dze­ni są
środ­kiem uli­cy, przed nimi chłop­cy gra­ją na trąb­kach, wokół krzy­ki,
uja­da­nie psów. W koń­cu na pla­cu obci­na­ją i palą ich wło­sy.
Wyobra­żam sobie, co dzie­je się z nimi dalej – ona pozna­je twarz
kie­row­nicz­ki obo­zu kobie­ce­go, on sma­ru­je sznur mydłem,
pośli­nio­nym pal­cem gasi pło­mień świe­cy.
Wie­czór. Roz­cze­su­ję dło­nią jej wło­sy, cedzę wino, by do kie­lisz­ków
nie dosta­ły się kawał­ki pokru­szo­ne­go kor­ka.
Lato gaśnie na naszej skó­rze. W powie­trzu char­czy nie­dzie­la,
modli­twa roz­ry­wa ser­ce gło­śni­ka.
Fale tra­wią zanu­rzo­ne w wodzie wio­sła.


Soma

Cia­ła mamy chu­de i bla­de. Sia­da­my na kład­ce,
wyso­ko nad szy­na­mi, obok wago­nów. Zli­zu­ję z jej szyi
kurz i świa­tło, dłoń wędru­je po twar­dej pię­cie, po słoń­cu
śród­sto­pia. Przed nami pokan­ce­ro­wa­ne, żyla­ste mia­sto,
mur fabry­ki, napis Jude raus przy­po­mi­na­ją­cy oglą­da­ne rano
zdję­cia; pędze­ni na dwo­rzec ludzie, set­ki kopa­nych, leżą­cych
twa­rzą do zie­mi, wzrok leka­rza obo­zo­we­go, mace­wy słu­żą­ce
za płot ogro­du. Goś­ka ma w sobie dużo ciszy. Miłość jest jesz­cze
bez­kształt­na niczym płód, łoży­sko. Dopie­ro uczy­my się wchła­niać
sie­bie, nie wykłó­cać o nic, bo nic nie jest naszą winą.
Odpro­wa­dzam ją na peron. Nie chce, żeby nieść jej ple­cak pełen
kon­serw i sło­ików z jedze­niem. Kil­ka dni potem leży­my w obcym
domu. Nasze nagie, mato­we cia­ła obej­mu­ją się w ciem­no­ściach.
Drżą jak przed ope­ra­cją, jak­by cze­ka­ły na dłu­to, klesz­cze, tre­pan.


Noir

Lato wyco­fu­je się opor­nie. Wiatr ście­le gniaz­da, ryby linią bocz­ną
zakrzy­wia­ją ścię­gno rze­ki. Sąsiad sko­szo­ną tra­wę roz­rzu­ca
mię­dzy drze­wa­mi, liść­mi kar­mi ogni­sko. Wewnątrz tyle miejsc;
strach przed tele­fo­nem w środ­ku nocy, widok peł­nej leków
kosme­tycz­ki ojca, prze­czy­ta­na w gaze­cie wia­do­mość, jaką kobie­ta
wysła­ła do swe­go męża przed sko­kiem z jede­na­ste­go pię­tra:
Zawia­dom poli­cję, żeby­śmy dłu­go nie leża­ły na bru­ku.
Nie martw się, Klau­du­sia moc­no śpi.

Wczo­raj też zosta­łem pona­glo­ny – moje cia­ło prze­fru­nę­ło
nad kie­row­ni­cą rowe­ru, gło­wa upa­dła w tra­wę, kil­ka cen­ty­me­trów
od sęka­te­go kamie­nia. Tak o sobie przy­po­mi­na czerń – natręt­nym
zapa­chem szpi­ta­la, chło­dem przy­le­ga­ją­cej do klat­ki pier­sio­wej szy­by
rent­ge­na, przy­no­si sny – śni­ła się prze­cież pło­ną­ca skrzy­nia lasu,
wypa­da­ją­ce z ust zęby, roz­ło­żo­ne na popie­le pstrą­gi.
Ich zwę­glo­ne, roz­pru­te pod­brzu­sza.


Miejsca

1.

Pochy­lam się nad wan­ną, by wypłu­kać gło­wę z resz­tek obcię­tych
wło­sów. Przez krat­kę w komi­nie sły­chać śpie­wy; kobie­ty noszą
po wsi świę­ty obraz, zaglą­da­ją do okien, puka­ją do drzwi.
Wie­je, w kącie poru­sza się paję­czy­na, zmie­sza­na ze śli­ną –
sku­tecz­ny lek na rany i ska­le­cze­nia. Pró­bu­ję przy­po­mnieć sobie
miej­sca, któ­rych do dziś nie potra­fię nazwać – moje sze­ro­ko otwar­te
oczy widzą­ce pierw­szy raz morze, moment, gdy zano­szę psu jedze­nie,
a on nie reagu­je. Dopie­ro ojciec po kil­ku godzi­nach mówi, co się sta­ło.
Przez kil­ka dni wykra­dam z domu jedze­nie i zano­szę pod pustą budę.

2.

Nad ranem mama wspo­mi­na Marię Pło­now­ską.
W roz­ło­ży­stym kape­lu­szu roz­sia­da­ła się ze szta­lu­ga­mi koło dro­gi,
malo­wa­ła kaplicz­kę w Ole­wi­nie. W powie­trzu trza­ska­ło lato,
w krza­kach pokrzy­wy roz­wi­ja­ły skrzy­dła. Wokół niej bie­ga­ły dzie­ci,
dzi­wi­ły się szki­co­wa­nym obra­zom. Zabi­ły ją otwar­te drzwi pocią­gu,
gdy z pędz­la­mi i płót­na­mi szła wzdłuż nasy­pu.
Zmięk­czo­ne włók­na mię­śni, poroz­rzu­ca­ne pędz­le.
Mama z tam­tych lat pamię­ta jesz­cze pie­sze wędrów­ki
do odda­lo­ne­go o kil­ka­na­ście kilo­me­trów kościo­ła
i smak posy­py­wa­nych makiem cia­stek.
Wie­czo­rem sły­szę, jak przy­go­to­wu­je się do snu – wyłą­cza tele­wi­zor,
ubi­ja ręką podusz­kę. Z okna widać pęka­tą becz­kę z desz­czów­ką,
przy­ga­sły na hory­zon­cie wol­fram słoń­ca i roz­war­tą dłoń rze­ki.

3.

Pamię­tam rów­nież, jak zmar­ła mat­ka Mate­usza. Kil­ka dni przed śmier­cią
rzu­ci­ła mi z okna sza­lik, gdy obci­na­li­śmy rosną­ce pod jej blo­kiem topo­le.
Pio­trek z piłą wspi­nał się na drze­wa, obrzy­nał kona­ry,
ja na kil­ku­na­sto­me­tro­wym pasie cią­gną­łem ten cię­żar w dół.
Chmu­ry napi­na­ły swe roz­dę­te brzu­chy,
dzie­ci z masek samo­cho­dów zbie­ra­ły świe­ży śnieg.
Cza­sem czu­ję, jak­by wsa­dza­no mnie na tra­twę i odpy­cha­no od brze­gu;
zosta­ło jesz­cze tro­chę mnie – w miej­scach pie­lę­gno­wa­nych w źre­ni­cy,
na pasku nie­opa­lo­nej skó­ry po zegar­kiem. Jest pra­wie pół­noc,
nad­cho­dzi krót­ka, lecz ostra zima. Już teraz w płót­no podwó­rza
wrzy­na się pierw­sza łyż­wa mro­zu.

O autorze

Łukasz Jarosz

Urodzony w 1978 roku. Poeta, wokalista, perkusista i autor tekstów grupy Lesers Bend, Chaotic Splutter, Panoptikum, Katil Ferman, Zziajani Porywacze Makowców, Mgłowce. Laureat wielu konkursów poetyckich m.in.: im. K. K Baczyńskiego, im. Rafała Wojaczka, im. Reinera Marii Rilkego. Jego debiutancka książka poetycka Soma została wyróżniona I nagrodą w Konkursie Młodych Twórców im. W. Gombrowicza. Laureat pierwszej edycji Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2013) za tom Pełna krew. Mieszka w Żuradzie pod Olkuszem.

Powiązania