Chińczycy maszerowali, przed nimi szło dwóch strażników miejskich.
Żeby popatrzeć, kramarze wychynęli ze swoich kanciap z wytrzeszczem oczu i opadłą koparą. Smarkacze biegli wzdłuż orszaku, krzycząc: Chińce, Chińce. W oknach wyprężyły się szyje, na balkony wylegli gapie. Tramwaj wyprzedził azjatycki konwój, a pasażerowie w ostatnim stadium koagulacji zaczęli zaczepiać defilujących, w różnych językach i obraźliwych słowach. Lehameau przystanął na brzegu chodnika bez wielkiego entuzjazmu dla tej egzotyki.
Za dwoma gliniarzami szło primo dwóch Chińczyków niewątpliwie cieszących się autorytetem wśród pobratymców, secundo Chińczyk niosący żółty parasol, tertio Chińczyk niosący jakiś przedmiot również żółty składający się z dwóch elipsoid nadzianych na kij wzdłuż dłuższej osi, quarto Chińczyk niosący chińską flagę ze wszystkimi przynależnymi jej wstęgami, quinto Chińczyk niosący flagę podobnie wyposażoną, sexto Chińczyk walący w żelazną płytkę, septimo chiński akrobata człowiek guma również na żółto, przyozdobiony sztuczną brodą, octavo Chińczyk również na żółto kołatkujący dwiema podłużnymi deskami, nono Chińczyk niosący jakiś przedmiot, który ludności europejskiej kojarzył się tylko z kijem wędkarskim, i decimo ze stu Chińczyków, a wśród nich tacy, co nieśli małe francuskie chorągiewki.
Obecna ludność europejska, otapora złożona głównie z autochtonów, a w pozostałej części z Belgów z jakimiś kilkoma wyjątkami, z których to wyjątków jeden, przynajmniej Bernardowi Lehameau, rzucił się w oczy pod postacią wysokiej blondynki, oczywiście, Angielki w mundurze pomocniczej służby kobiet WAAC, obecna ludność europejska, pielęgniarki, kobiety, przepustkowicze, dekownicy, uchodźcy, starcy, kaleki i dzieci, europejska populacja w całej swej krasie z nielicznymi wyjątkami, wśród nich Lehameau i mundurowa, którą rozpoznał, ponieważ pracowała w bazie brytyjskiej jako maszynistka, ludność europejska zatem nie posiadała się z radości z racji tej azjatyckiej ekshibicji. Śmieszni byli do rozpuku. I trochę stuknięci, bo jak to tak wszystko na żółto. Ach, ci Chińczycy, fajniejsi niż kabyle, co niefajni przez te swoje noże, fajniejsi niż hindusi, co niefajni, bo wszyscy żołnierze, fajniejsi nawet niż murzyni, a ci przecież dopiero są fajni.
Dotarłszy na plac Thiersa, Chińczycy utworzyli koło, dokoła zebrała się ludność europejska, a w środku doszło do pantomimy. Lehameau wolał sąsiadkę, bo jej poważna mina wydała mu się sympatyczna. Tłum śmiał się z Chińczyków i ich prostoty.
– Dzej laf – powiedział Lehameau – bykoz dzej ar stjupid.
Panienka, bo tak sądził, uśmiechnęła się. Dodał:
– Dzej laf, bykoz dzej du not anderstend.
I jeszcze:
– Aj lajk dzat: ju du not laf.
Chińczycy zaczęli śpiewać, jakby kto kota za ogon ciągnął, mówili jedni, jakby melodia króla Syjamu, mówili inni, bo kiedy królik Syjamu przyjechał do Francji, to na koncercie najbardziej mu się podobały skrzypce i inne instrumenty strunnicze, straszni barbarzyńcy z nich wszystkich, następnie ci Chińczycy znowu utworzyli orszak i poszli rozśmieszać inną dzielnicę.
– Yt łoz wery interesting – powiedział Lehameau. – Hał du ju du?
– Dziękuję, bardzo dobrze – odparła panienka w mundurze. – A pan?
Na ulicy znowu poczuł pustkę w głowie. Szedł przez jakiś czas niezupełnie świadomy swojego istnienia, a potem postanowił się rozerwać za pomocą jednej ze swych ulubionych rozrywek.
Tramwaj wywiózł go aż do Eure, skąd wrócił przez bulwary i robotnicze dzielnice, długi spacer poprzez świat pracy i koszmaru. Wszędzie maszyny i niewolnicy w ciągłym ruchu, aktywność nadmierna i wstrętna. Zewsząd napierała przestrzeń, zziajana, przesycona potem, zgęstniała od rozpaczy i występku, gotowa wydać na świat potwory i katastrofy. A czas zapładniał ją tylko wstydem. Ciężkie pojedyncze krople wody zaczęły padać, rozrzedzając zawiesinę nieba, rozpryskiwały się na ziemi, skąd kiełkowały tylko cienie, koszmarne i pokraczne.
Lehameau sycił się pogardą i grozą, a jego dusza drżała w ekstazie. Z rozkoszą pielęgnował w sobie absolutną i fanatyczną odrazę do tego plebsu z portu i fabryk, do tej hołoty w czapkach, proletariuszy katujących swoje dzieci, obrażających uczciwych ludzi, pijaków, brutali, wichrzycieli, brudasów. Niektóre z tych dzielnic ze swoimi norami oplecionymi sznurami bielizny, pełne rozwrzeszczanych dzieciaków, ich burdele i knajpy, stanowiły dla niego obraz piekła na ziemi, o ile w ogóle takie miejsce istnieje. Hodował w ten sposób w swoim sercu nienawiść i obrzydzenie, jakie w nim wywoływał widok tej przeklętej rasy, osad z samego dna, który chaos wojny mógł w każdej chwili wydobyć na powierzchnię.
Na dodatek wśród tego plugastwa nie brakowało pacyfistów.
Lehameau schronił się pod hangarem, żeby przeczekać nagłą ulewę, statki handlowe zataczały się w basenach portowych, ładunek spoczywał na lśniących kamieniach nabrzeża, do Saint-François dotarł już po zapadnięciu nocy, kiedy deszcz ustał. Niczym ślimaki po burzy, istoty ludzkie wszelkiego rodzaju wychynęły z kryjówek: sprzedajne stanęły w drzwiach, żeby łypać na przechodniów; przedstawiciele różnych kontynentów snuli się tu i ówdzie, dając lekcje etnografii za friko, przedstawicielki zaś za forsę wykładały wenerologię. Wzdłuż Grand Quai tkwiły zakotwiczone parowce, które przemierzały estuarium, i statek pocztowy z Southampton. Lehameau przystanął, patrząc z roztargnieniem na niezrozumiałą aktywność kilku marynarzy czy stewardów osamotnionych na mostku. Z uwagą przyjrzał się miejscu, gdzie się schodziło na ląd, jak to dokładnie wygląda, jak jest usytuowane, w jakiej okolicy, zrobił to z myślą o Helenie.
To było tutaj.
To tutaj właśnie po raz pierwszy dotknęła francuskiej ziemi.
Francja. Helena.
Helena. Helena.
Helena.
– A wracając do tych tu, z Hawru – ciągnęła pani Dutertre, nie zwracając uwagi na to, że jej przerwał – wszyscy jednakowi, mieszczuchy, świnie chciwe i żarłoczne, a do tego egoiści, do wyrzygu; robotnicy, ordynusy, niemoty, barany bezwolne i zgorzkniałe, bezmózgi oślepione nienawiścią do bogaczy. Ach, panie Lehameau, czuję się jak wygnaniec. Cóż ja mam wspólnego z tymi wszystkimi strasznymi ludźmi? Tylko pana jednego lubię, panie Lehameau, tylko pana jednego bardzo lubię, tylko pan jeden może mnie zrozumieć.
Pan Fryderyk, spożywszy swoją dzienną dawkę Lutra, wyłonił się z kanciapy na zapleczu, w całej okazałości.
Pani Dutertre zamilkła i Lehameau słyszał teraz tylko pomruki gazu. Na zewnątrz w ciemności co jakiś czas przesuwały się cienie. Czas osiadał kurzem na okładkach arcydzieł i zapomnianych woluminów, obojętnie, ten sam czas, który świadomie lub nie, lecz cierpliwie, doprowadził ich troje aż tutaj, jedną, co wyjechała z Lyonu nad Rodanem, zanim jeszcze drugi urodził się w Dreźnie w Saksonii, i trzeciego, który z całą swoją biedą dołączył do nich właśnie tutaj, gdzie przecinały się ich biografie. Dla każdego z nich ten czas miał jakiś nadający się do określenia początek i mogliby go sobie wzajemnie opowiedzieć, gdyby zaczęli na ten temat rozmawiać, moje najdawniejsze wspomnienie, ale tkwili wszyscy troje bez słowa przez kilka sekund, z trudem przetrawiając trwanie, które lepiło im się do zębów jak karmel, a przełknąć nie mogli.
– Nie wiem, czy zna pan pana Fryderyka – powiedziała pani Dutertre do Lehameau. – Panie Fryderyku, pan Lehameau jest jednym z moich starych i wiernych klientów.
– Jestem zaszczycony móc poznać oficera wspaniałej francuskiej armii – powiedział pan Fryderyk.
– Pan Fryderyk jest Szwajcarem – powiedziała pani Dutertre.
– mi miło – powiedział Lehameau.
Znowu słychać było tylko mruczenie gazu. Pan Fryderyk włożył palto. Lehameau patrzył, jak konwulsyjnie szuka rękawa wiszącego mu za plecami; nie pomógł mu. Powiedział:
– Ja chyba też już pójdę.
– Tak – powiedziała pani Dutertre – będę zamykać.
Słowa staczały się z ich ust ciężkie i powolne. Potem płyciutki strumyk rozmowy przyniósł kilka zwrotów grzecznościowych, okrągłych i dźwięcznych jak otoczaki, i Lehameau znalazł się na zimnej, ciemnej ulicy z panem Fryderykiem idącym obok. Więc taki był ten pan Fryderyk, wysoki, chudy blondyn z przymilnym uśmiechem i niebrzydkimi oczami, tak wyglądał ten tajemniczy czytelnik Lutra. Do tego na pewno musiał być protestantem i znać niemiecki. I musiał mieć kłopoty finansowe, skoro nie mógł sobie tych książek kupić. Podsumowawszy w ten sposób Szwajcara, mimo odrazy do protestantyzmu, uwiedziony niemieckością postaci, stale jeszcze jednak zrażony jego czajeniem się w przeszłości i denerwującą obecnością za przepierzeniem: szczur! poczuł obowiązek konwersacji i przygotował kilka zdań na temat aktualnych zjawisk atmosferycznych.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury