książki / POEZJE

Stacja wieży ciśnień

Dawid Mateusz

Fragmenty książki Stacja wieży ciśnień Dawida Mateusza, wydanej w Biurze Literackim w wersji papierowej 26 lipca 2016 roku, a w wersji elektronicznej 17 lipca 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kiedy ścinałem jej włosy

Trans­mi­sję z Cze­la­biń­ska prze­pi­ja­łem colą
Mete­or w suchych ustach muso­wał jak dra­że

Przy­śni­łem sobie fra­zę zgrab­ną jak tyłe­czek
Wiersz wol­ny jak war­ko­cze Julii Tymo­szen­ko

26.10.2013


Perspektywy

Kto połą­czył otwar­te zła­ma­nia i wyso­kie okna
jak brze­gi rany i zerwa­ną gałąź
opa­da­ją­cym swo­bod­nie cia­łem? Albo ład­niej:

kto się zabił? Pierw­sze­go grud­nia
patrzy­łem w wodę, w ustach obra­ca­łem
ostat­ni pie­nią­żek i wokół osi widze­nia

nie było stro­ny, w któ­rą mógł­bym pobiec.

Mia­łem w kie­sze­ni kap­sel i zapal­nicz­kę,
mia­łem kurew­ski żal, żeście nie przy­szli.

Jak o tym mil­czeć w obcym towa­rzy­stwie?
Jak pukać w okno, tak by zdą­żyć uciec?

Wte­dy, nad Wisłą, wie­dzia­łem – muszą ist­nieć
spo­so­by (jak z gałę­zi – łuki), roz­wią­za­nia
sku­tecz­ne jak czo­snek. Zgad­nij: kto wybrał śmierć,

kogo – jej młod­sze sio­stry?


WYKSZTAŁCENIE

Widzia­łem jak bez­dom­ny na Moście Dęb­nic­kim roz­kła­da ręce
w geście oran­ta, cze­ka­jąc na to,
co ma się ziścić. Spa­ce­ro­wa­łem po bul­wa­rach
i roz­po­zna­łem miej­sce, w któ­rym Wisła wyrzu­ci­ła na brzeg

dwa mar­twe łabę­dzie. Raz do roku
skła­da­łem ofia­rę w posta­ci cho­ro­by,
naj­czę­ściej w listo­pa­dzie, dla świę­te­go
spo­ko­ju. Sły­sza­łem, jak gaw­ron modli się
na Plan­tach, a wio­sen­ne wie­trze­nie kamie­nic
przyj­mo­wa­łem jako dowód zmian. Widzia­łem

marsz nie­rów­no­ści i butel­ki na gło­wach
lewi­cy. Widzia­łem marsz nie­rów­no­ści i rany
w gło­wach pra­wi­cy. Wszy­scy byli­ście pięk­ni

i pija­ni nocą, a ja żar­łem nie­na­wiść

z obu waszych rąk, gdy wbie­ga­łem wnie­bo­wzię­ty
w sam śro­dek zwia­sto­wa­nia podej­rza­nych panie­nek
i w dziew­czy­ny smut­ne jak Ruczaj,

by jadać

ich rybę widel­cem i nożem, a nie­bo pal­ca­mi
bie­ga­jąc na oślep.

Poka­za­łaś mi, jak kochać i zdra­dzać,

więc wie­dzia­łem, jak kochać i zdra­dzać. Wdy­cha­łem
ste­ryl­ne miesz­ka­nia i smród ich śmiet­ni­ków. Nio­sąc
przez rze­kę tru­chło idei, widzia­łem

jak bez­dom­ny na Moście Dęb­nic­kim roz­kła­da ręce
w geście oran­ta, cze­ka­jąc na to,
co ma się ziścić.
I nadal patrzę

jak ta sama inten­syw­na nie­obec­ność dyk­tu­je tęt­no –


Ligustr

Od kie­dy zamiesz­ka­łem w sta­cji wie­ży ciśnień,
wycho­dzę tyl­ko po to, aby przy­ciąć ligustr.

– Dosta­niesz po łapach – mówił ojciec – o mało
nie ucią­łeś pal­ca – seka­tor w jego dło­niach

lep­ki od żywi­cy, posłusz­ny i cichy jak mat­ka,

wyglą­dał znacz­nie lepiej. Ile już razy
dosta­łem po łapach za doty­ka­nie czy bra­nie
do sie­bie albo ust? Ile razy musia­łem

odno­sić, prze­pra­szać? Od kie­dy

zamiesz­ka­łem w sta­cji wie­ży ciśnień, dło­nie
mam peł­ne żywi­cy. – Jak skoń­czysz, odłóż na miej­sce
– uci­na mat­ka.

Trzy razy pyta­łem o nazwę tej rośli­ny.


BRUGATA

Two­je pusz­ki faso­li peł­ne, rekla­mów­ka puszek i spra­ny kan­gu­rek,
Oslo czar­nych kurew.

Two­je odci­ski na pię­tach, woda ze wszyst­kich kra­nów sto­li­cy, Anders Bre­ivik za murem,
Oslo czar­nych kurew.

Two­je 300 koron za garaż, samo­cho­dy tego Nor­ka, jego sypial­nia i gów­nia­ny aba­żu­rek,
Oslo czar­nych kurew.

Two­ja ściół­ka z liści papro­ci, bo wywo­żą­cy Cię na wypiz­dów Arab albo Turek,
Oslo czar­nych kurew.

Two­je „I’m from Czech Repu­blic”, bo ten palant z Pol­ski, krad­ną­cy kurt­ki z Zary na Major­stu­en,
Oslo czar­nych kurew.

Twój naród za sto dwa­dzie­ścia koron, jego duma, jego pokracz­ny język, jego cały wi-ze-ru-nek,
Oslo czar­nych kurew.

Two­je szlu­gi od prze­my­ta, cały ten Grøn­land sze­lesz­czą­cy jak sta­do wie­wió­rek
Oslo czar­nych kurew.

Two­je tele­fo­ny do Pol­ski i Two­je ocze­ki­wa­nie na rachu­nek:

Oslo czar­nych kurew,
Oslo czar­nych kurew,
Oslo czar­nych kurew.


Stacja wieży ciśnień

Dzi­siaj zna­leź­li­śmy dwa wie­wiór­cze ose­ski. Śpią­ce
w żło­bie po roz­bi­tym w Wigi­lię
Jezu­sie, były nie więk­sze od kciu­ka – praw­do­po­dob­nie sro­ki

się dobra­ły do gniaz­da, to się bar­dzo czę­sto zda­rza – twier­dzi
pogo­to­wie leśne – ma pan dra­bi­nę? Pro­szę spró­bo­wać,

może mat­ka się ich nie wyprze – jest koniec mar­ca. Sąsie­dzi

kar­ków­ką i nabia­łem świę­tu­ją zmar­twych­wsta­nie
roz­bi­tej przez psa figur­ki Jezu­sa. – Cia­ła mają drob­ne, powie­ki

zle­pio­ne – tłu­ma­czę. Z wyso­ko­ści
gniaz­da wie­ży ciśnień nie róż­nią się wca­le: wyglą­da­ją jak ryby

połknię­te przez takt.


Dogmat

Od kie­dy zamiesz­ka­łem w sta­cji wie­ży ciśnień
z Julią Tymo­szen­ko, co ści­ska w pią­st­ce

boga, łapię za war­kocz i gry­zę ją w rękę (gdy
ktoś po ukra­iń­sku śpie­wa refren

– jestem). Od kie­dy

trzy­mam boga w rącz­ce wie­ży ciśnień, jak w klat­ce
Fara­daya na wschod­niej doniec­czyź­nie, z dru­giej stro­ny kra­ju

śpie­wa­ją po pol­sku, w zębach trzy­mam refren,
w ręku bia­ły war­kocz.


Polska

Sto­jąc w pocho­dzie, w któ­rym krzy­czą
i ska­czą, śni­łem o sut­kach,

nie wspo­mi­naj­my o tym. Sto­jąc
w pocho­dzie wcho­dzą­cych do wody, mokre­go

snic­ker­sa popi­ja­łem blac­kiem. Chło­dząc
kostecz­ki w bru­dzie jezio­ra, zepsu­tym

dłu­go­pi­sem noto­wa­łem hasła. Mok­nąc
pod wodą w rybim pocho­dzie, myśla­łem

o pra­cy i pobud­ce dla kra­ju. Cze­ka­jąc na woj­nę
z innym pocho­dem, zba­wia mnie racja

jak cie­pły uśmiech coacha. Łyka­jąc

wodę obce­go pocho­du, krzy­czą i ska­czą,
trzy­mam pustą kart­kę.

O autorze

Dawid Mateusz

Urodzony w 1986 roku. Publikował w licznych pismach zwartych i ulotnych. Podejmował wiele, mniej lub bardziej udanych inicjatyw kulturalnych. Jest autorem debiutanckiej Stacji wieży ciśnień (2016), która ukazała się nakładem Biura Literackiego. Mieszka w Krakowie.

Powiązania