Zew
Przewracam grabiami płaty siana,
kawałek słońca w liściu.
Po szybkim, lepkim deszczu
przekładam ślimaka na drugą stronę drogi.
Zrobione. Uratowałem życie.
Słońce upada na serce. Ciemne serce.
Tak. Trudno żyć w świecie bez Boga.
Klasztor
Wspinaliśmy się ścieżką przy stacjach drogi krzyżowej.
Aniołek po wrzuceniu monety do jego brzucha, piszczał:
Dziękuję bardzo. Wewnątrz oglądaliśmy habity w gablotach,
ślizgaliśmy się w kapciach po posadzce. Dzień nadymał się:
słońce sunęło blisko twarzy, jakby chciało nas pochłonąć,
w jego blasku muchy dźwigały sens i brud.
Rozłożeni nad strumykiem jedliśmy ogórki, tłuste,
smaczne zwierzęta, nasza krew namnażała się jak wirusy
i gwiazdy. Dziadek częstował ojca papierosami, wiatr tasował
ciemny papier jego skóry, kiedy podawał mi chleb.
Południe. Niedługo słońce znajdzie się w tym miejscu,
co wówczas. Niedługo moja córka będzie w tym wieku,
co ja wtedy. Właśnie przed chwilą tu przyszła i mówi:
Szatan to ktoś, kto nie kocha Pana Boga, ale chce z nim być.
Widzenie
Zbliża się święto zmarłych, uruchomiono
dodatkową linię autobusową na cmentarz. Na szybie
przystanku wylana z wiadra farba, na obrazie
arkę budują Noe, jego synowie i żółw.
Jestem krwią, okiem, które szarpie nerwowa nitka.
Nic nie nasiąka treścią – droga jest drogą, jabłoń jabłonią.
Owad na podsufitce auta owadem. Zwierzęta chcą swego,
do nikogo nie należą. Wieczorami przy ogniu cudownie
smakuje ich słone, leniwe mięso. Niebo najeżone
gwiazdami. Kosmos nas nie przyjmie.
Kosmos jest pełny.
Po rekolekcjach
Relikwie umieszcza się w gablotach.
Na obrazach świętych; silnych mężczyzn
z piorunem zamiast dłoni. Natura martwa
i żywa. Bezlitosna sztuka, w której przekazuje się
słowa jak w zabawie w głuchy telefon.
Szukanie synonimów coraz dalej źródła.
Już po wszystkim. Z podestu zeskoczyli
chórzyści, rekwizytor zebrał ozdoby i kostiumy,
wyszedł za drzwi koło chrzcielnicy.
Świeczki, za nimi fortepian.
Na jego pokrywie ktoś wyrył
imię i przekleństwo. Przez klawiaturę
przebiega kot, ale jest zbyt lekki,
by obudzić jakiś dźwięk.
Cała wieczność
I
Gotuję dla psa kaszę, rozwijam kłębek
świątecznych lampek. To dzieje się dawno,
za śniegiem, w zimnej kuchni, w wilgotnym,
ulanym z kamieni i gliny domu. Pies zaginął,
ktoś inny wynajął to miejsce w poszukiwaniu ciepła.
II
Smaruję świeczką płozy sanek, stoję tu,
gdzie latem chciały mnie wessać wiry rzeki.
Jeden wokół wszystkich,
wszyscy wokół jednego.
To dzieje się dawno, na niebie płaska pełnia.
Następna taka będzie za szesnaście lat.
III
Idę ścieżką pod księżycem przyciągającym
kamienie i zmarłych. Nakręcona sprężyna świata
jest jeszcze napięta, porusza taflą, cyferblatem ziemi.
Życie przeciska się do światła jak woda przez lód.
Wodospad ma żebra, styczeń to kra.
Jeden pośród wszystkich.
Wszyscy pośród jednego.
Jednym tchem
Palę choinkę, wróbel uderza o szybę.
Prostując się, przypomniałem sobie,
jak podniosłem powiekę śpiącego przyjaciela –
było jak dzisiejsze niebo: wapienne, nieobecne oko.
Palę choinkę, zsuwam z parapetu w krzaki martwe
ptasie ciałko. Bez wieczności ta chwila to jedyne, co mam.
Co może dać szczęście. Prostuję się, sąsiad odjeżdża
spod domu. Gdy auto znika za budynkami, przenoszę
wzrok na czubki drzew, odległy, biały dym z cegielni.
Ta chwila to jedyne, co mam.
Nurt
Z koszmaru zrywa mnie córka –
śniła się walka o padlinę, dawno,
gdy jeszcze zwierzęta nie bały się ludzi.
Chrząszcze, organizm żywiący następne,
ptak, który czeka na rozerwanie skóry.
Bóg zdegradowany do roli tego,
kto stoi na czatach, kogoś, kto nigdy
nie powinien być zauważony.
Ten wiersz będzie krótki: wstaję,
wychodzę. By rano nie skrobać szyb,
parkuję tam, gdzie będzie najwięcej słońca.
Powierzam moją miłość i ciało roślinom, robakom,
już nie słucham tamtego wycia, nawoływań.
Wystarcza mi echo.