książki / POEZJE

Stopień pokrewieństwa

Łukasz Jarosz

Fragment książki Stopień pokrewieństwa Łukasza Jarosza, wydanej nakładem Biura Literackiego 9 października 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zew

Prze­wra­cam gra­bia­mi pła­ty sia­na,
kawa­łek słoń­ca w liściu.
Po szyb­kim, lep­kim desz­czu
prze­kła­dam śli­ma­ka na dru­gą stro­nę dro­gi.
Zro­bio­ne. Ura­to­wa­łem życie.
Słoń­ce upa­da na ser­ce. Ciem­ne ser­ce.
Tak. Trud­no żyć w świe­cie bez Boga.


Klasztor

Wspi­na­li­śmy się ścież­ką przy sta­cjach dro­gi krzy­żo­wej.
Anio­łek po wrzu­ce­niu mone­ty do jego brzu­cha, pisz­czał:
Dzię­ku­ję bar­dzo. Wewnątrz oglą­da­li­śmy habi­ty w gablo­tach,
śli­zga­li­śmy się w kap­ciach po posadz­ce. Dzień nady­mał się:
słoń­ce sunę­ło bli­sko twa­rzy, jak­by chcia­ło nas pochło­nąć,
w jego bla­sku muchy dźwi­ga­ły sens i brud.

Roz­ło­że­ni nad stru­my­kiem jedli­śmy ogór­ki, tłu­ste,
smacz­ne zwie­rzę­ta, nasza krew namna­ża­ła się jak wiru­sy
i gwiaz­dy. Dzia­dek czę­sto­wał ojca papie­ro­sa­mi, wiatr taso­wał
ciem­ny papier jego skó­ry, kie­dy poda­wał mi chleb.

Połu­dnie. Nie­dłu­go słoń­ce znaj­dzie się w tym miej­scu,
co wów­czas. Nie­dłu­go moja cór­ka będzie w tym wie­ku,
co ja wte­dy. Wła­śnie przed chwi­lą tu przy­szła i mówi:
Sza­tan to ktoś, kto nie kocha Pana Boga, ale chce z nim być.


Widzenie

Zbli­ża się świę­to zmar­łych, uru­cho­mio­no
dodat­ko­wą linię auto­bu­so­wą na cmen­tarz. Na szy­bie
przy­stan­ku wyla­na z wia­dra far­ba, na obra­zie
arkę budu­ją Noe, jego syno­wie i żółw.

Jestem krwią, okiem, któ­re szar­pie ner­wo­wa nit­ka.
Nic nie nasią­ka tre­ścią – dro­ga jest dro­gą, jabłoń jabło­nią.
Owad na pod­su­fit­ce auta owa­dem. Zwie­rzę­ta chcą swe­go,
do niko­go nie nale­żą. Wie­czo­ra­mi przy ogniu cudow­nie
sma­ku­je ich sło­ne, leni­we mię­so. Nie­bo naje­żo­ne
gwiaz­da­mi. Kosmos nas nie przyj­mie.
Kosmos jest peł­ny.


Po rekolekcjach

Reli­kwie umiesz­cza się w gablo­tach.
Na obra­zach świę­tych; sil­nych męż­czyzn
z pio­ru­nem zamiast dło­ni. Natu­ra mar­twa
i żywa. Bez­li­to­sna sztu­ka, w któ­rej prze­ka­zu­je się
sło­wa jak w zaba­wie w głu­chy tele­fon.
Szu­ka­nie syno­ni­mów coraz dalej źró­dła.

Już po wszyst­kim. Z pode­stu zesko­czy­li
chó­rzy­ści, rekwi­zy­tor zebrał ozdo­by i kostiu­my,
wyszedł za drzwi koło chrzciel­ni­cy.

Świecz­ki, za nimi for­te­pian.
Na jego pokry­wie ktoś wyrył
imię i prze­kleń­stwo. Przez kla­wia­tu­rę
prze­bie­ga kot, ale jest zbyt lek­ki,
by obu­dzić jakiś dźwięk.


Cała wieczność

I

Gotu­ję dla psa kaszę, roz­wi­jam kłę­bek
świą­tecz­nych lam­pek. To dzie­je się daw­no,
za śnie­giem, w zim­nej kuch­ni, w wil­got­nym,
ula­nym z kamie­ni i gli­ny domu. Pies zagi­nął,
ktoś inny wyna­jął to miej­sce w poszu­ki­wa­niu cie­pła.

II

Sma­ru­ję świecz­ką pło­zy sanek, sto­ję tu,
gdzie latem chcia­ły mnie wessać wiry rze­ki.
Jeden wokół wszyst­kich,
wszy­scy wokół jed­ne­go.
To dzie­je się daw­no, na nie­bie pła­ska peł­nia.
Następ­na taka będzie za szes­na­ście lat.

III

Idę ścież­ką pod księ­ży­cem przy­cią­ga­ją­cym
kamie­nie i zmar­łych. Nakrę­co­na sprę­ży­na świa­ta
jest jesz­cze napię­ta, poru­sza taflą, cyfer­bla­tem zie­mi.
Życie prze­ci­ska się do świa­tła jak woda przez lód.
Wodo­spad ma żebra, sty­czeń to kra.
Jeden pośród wszyst­kich.
Wszy­scy pośród jed­ne­go.


Jednym tchem

Palę cho­in­kę, wró­bel ude­rza o szy­bę.
Pro­stu­jąc się, przy­po­mnia­łem sobie,
jak pod­nio­słem powie­kę śpią­ce­go przy­ja­cie­la –
było jak dzi­siej­sze nie­bo: wapien­ne, nie­obec­ne oko.

Palę cho­in­kę, zsu­wam z para­pe­tu w krza­ki mar­twe
pta­sie ciał­ko. Bez wiecz­no­ści ta chwi­la to jedy­ne, co mam.
Co może dać szczę­ście. Pro­stu­ję się, sąsiad odjeż­dża
spod domu. Gdy auto zni­ka za budyn­ka­mi, prze­no­szę
wzrok na czub­ki drzew, odle­gły, bia­ły dym z cegiel­ni.
Ta chwi­la to jedy­ne, co mam.


Nurt

Z kosz­ma­ru zry­wa mnie cór­ka –
śni­ła się wal­ka o padli­nę, daw­no,
gdy jesz­cze zwie­rzę­ta nie bały się ludzi.
Chrząsz­cze, orga­nizm żywią­cy następ­ne,
ptak, któ­ry cze­ka na roze­rwa­nie skó­ry.
Bóg zde­gra­do­wa­ny do roli tego,
kto stoi na cza­tach, kogoś, kto nigdy
nie powi­nien być zauwa­żo­ny.

Ten wiersz będzie krót­ki: wsta­ję,
wycho­dzę. By rano nie skro­bać szyb,
par­ku­ję tam, gdzie będzie naj­wię­cej słoń­ca.
Powie­rzam moją miłość i cia­ło rośli­nom, roba­kom,
już nie słu­cham tam­te­go wycia, nawo­ły­wań.
Wystar­cza mi echo.

O autorze

Łukasz Jarosz

Urodzony w 1978 roku. Poeta, wokalista, perkusista i autor tekstów grupy Lesers Bend, Chaotic Splutter, Panoptikum, Katil Ferman, Zziajani Porywacze Makowców, Mgłowce. Laureat wielu konkursów poetyckich m.in.: im. K. K Baczyńskiego, im. Rafała Wojaczka, im. Reinera Marii Rilkego. Jego debiutancka książka poetycka Soma została wyróżniona I nagrodą w Konkursie Młodych Twórców im. W. Gombrowicza. Laureat pierwszej edycji Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2013) za tom Pełna krew. Mieszka w Żuradzie pod Olkuszem.

Powiązania