książki / POEZJE

Szybko przez wszystko

Justyna Bargielska

Fragmenty książki Szybko przez wszystko Justyny Bargielskiej, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 17 października 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Randka

 

Widzia­no mnie z męż­czy­zną w hali wol­ne­go lotu
(boskie ary pasku­dzą jak gołę­bie z bla­chy,
któ­ry­mi mia­sto zakry­wa dziu­ry do Gdzie Indziej).
Miał w oczach bel­la don­nę, ale potem przej­rzał
na wylot wiśnio­wą lukro­wa­ną toreb­kę,
i tak/nie/nie wiem, akce­so­ria miss auto­bu­su.
Rzekł: obie­can­ko cacan­ko, mał­żu, co kry­je
nie­bie­ski kora­lik. Czy­li inne toreb­ki
lepiej mu błysz­cza­ły. To poszłam do domu,
z cichym dzwo­nie­niem kot jadł suchą kar­mę.
Świ­ta­ło. Tyl­ko powrót wczo­raj­szych mle­cza­rzy
roz­wią­że twą sza­ra­dę, cierp­ka Lila­va­ti.


Wiersz na „m”

Wyobraź sobie, że nastą­pi­ła awa­ria pola magne­tycz­ne­go
zie­mi. Sta­re zdję­cia pod­ry­fo­wa­ły w kosmos, jak zgni­łe
liście, któ­re znu­dzo­ne cudem życia po pro­stu wró­ci­ły
na drze­wa, zaję­ły je i oku­pu­ją. Pta­ki wisząc w powie­trzu,
patrzą na ich powrót i myślą: może nie były­śmy wol­ne?
Wyobraź sobie, że może­my wybie­rać od nowa, tak,
by za każ­dy ruch spo­ty­ka­ła nas nagro­da. Co wybie­rzesz,
zimo­wy zoo­log i zwie­rzę­ta obo­jęt­nie pod­no­szą­ce cięż­kie
gło­wy, dziec­ko grze­bią­ce w zie­mi, wspól­ny tren roba­ków
i enzy­mów czy cho­re­go psa, żeby cię dobrze kochał (daj
mu moje imię, będzie cię dobrze kochał) i mój włos na
two­jej podusz­ce, codzien­nie? Za te zwy­czaj­ne wido­ki
dro­go się pła­ci, a i tak cza­sem dzwo­nisz i nikt się nie zgła­sza,
a po pią­tym sygna­le sły­chać tro­chę jak­by oce­an a tro­chę
jak­by cha­con­ne w któ­rejś z tych sta­rych skal: zwie­rzę­ta
obo­jęt­nie pod­no­szą cięż­kie gło­wy. Moż­li­we, że to ja
wpro­wa­dzi­łam się do tego puste­go miesz­ka­nia nad nami.


Zebra

Po co to myć, jak zaraz zno­wu będzie brud­ne,
mówi deszcz. Bóg dał, ale po co, Bóg wziął, lecz dla­cze­go?
Jesz­cze nie skoń­czy­ły pła­kać kobie­ty, a już trze­ba zacząć pytać.

Nie poznać niko­go z tych wspa­nia­łych ludzi,
nie prze­żyć z nimi tych popo­łu­dni, nie usły­szeć tych słów,
stać tam, gdzie się wte­dy sta­ło, jeśli aku­rat pada­ło,
stać w desz­czu – byle­byś nie umarł.
To jest naj­do­kład­niej to, o co nie nale­ży pro­sić.


Jak sobie radziła bez M.

Weszła do kuch­ni, otwar­ła kre­dens,
pod­nio­sła wie­ko cukier­nicz­ki, szczyp­czy­ka­mi
jak pal­ce gruź­li­ka wyję­ła kost­kę,
poło­ży­ła na sto­le, stru­mie­niem nad­pły­nę­ły
mrów­ki. Otwar­ła lodów­kę. Otwar­ła szaf­kę
pod zle­wem, sło­ik z homun­cu­lu­sem, co stał
obok kubła na śmie­ci, pusz­kę szpro­tek,
wyla­ła do klo­ze­tu, ach, wol­ność. Otwar­ła sza­fę,
tro­chę póź­no, zdą­żył już uschnąć z tęsk­no­ty ten,
któ­ry tam sie­dział. Wysu­nę­ła do poło­wy
wszyst­kie szu­fla­dy. Zdję­ła sukien­kę.

Wydo­stać się z cia­ła jak z pło­ną­ce­go auta
zanim będzie
za póź­no.


E. & E.

Poro­nić moż­na wszę­dzie
i wszyst­ko. Stąd naj­lep­sze są
te histo­rie, któ­re się koń­czą
zagła­dą wszech­świa­ta zaraz po
pierw­szym sek­sie. Bo któż,
zna­la­zł­szy oso­bę, dla któ­rej mógł­by
zosta­wić wszyst­ko, nie zacznie na gwałt
gro­ma­dzić bez­dom­nych psów,
zabyt­ko­wych chrzciel­nic i podzie­lo­nych
kra­jów? Sto­py wody pod kilem
two­je­go sze­ro­kie­go łoża, tego on jej
życzy na koniec, a ona mu,
żeby miej­sco­we eks­pre­sjo­nist­ki
patrza­ły nadal za swo­im smut­kiem,
uda­jąc, że patrzą za nim.
Czy­li nic nowe­go.

A prze­cież gdy ich cień roz­le­ga się na ścia­nie,
tra­wa pod­no­si się z tra­wy, a morze pod­no­si się z morza.


Pieśń szkrabisty

Może byłeś kie­dyś na wypro­wa­dze­niu mysich zwłok?
Gdy smut­ku pro­for­ma gip­so­wa wydłu­ża siwe pyszcz­ki,
jak­by to było w kinie i wszy­scy myślą o tym,
co kto mógł mieć, a nie miał. Zło­wro­gi w cylin­drze bota­nik
nad źró­dłem się pochy­la
1, pysz­ni się stor­czyk we wia­drze,
i mie­czyk, i maczek, i lilia.

Nie krwa­wić ci teraz, ser­ce, a raź­no popin­da­lać,
gdy przy­szłość się mości w sło­iku i jesz­cze czas jakiś puch­nie,
a smu­tek przy­cho­dzi od razu tak wiel­ki i tak sta­ry,
że zjedz mnie, cze­re­śnio, wołam, zjedz mnie, okrusz­ku, pestecz­ko.


[1] W.H. Auden, „Nasze mia­sto”, przeł. B. Tabor­ski.


Tornerai

Noce są teraz dłuż­sze nie­skoń­cze­nie,
sekun­dy odmie­rza puls żół­tych świa­teł
na kolej­nych skrzy­żo­wa­niach puste­go mia­sta,
któ­re prze­jeż­dżam, ucie­ka­jąc inku­bom.

Wró­cisz wró­cę kie­dy jutro obie­cu­jesz przy­się­gam
– Pop­pea do Nero­na, w ope­rze, po wło­sku,
wró­cił w następ­nej sce­nie po zmia­nie kostiu­mu.
Czy do mnie też wró­ci odmie­nio­ny?

Póki co szu­kam w sobie tego grze­chu,
ale męż­czyź­ni cuch­ną. Są zbyt mięk­cy lub zbyt twar­dzi,
jego ostat­ni dotyk zamie­nił mnie w kamień,
ostat­ni poca­łu­nek zasznu­ro­wał mi usta.

Naj­gor­sze jest, że budzę się zla­na potem
i prze­ję­ta pożą­da­niem wspól­ne­go gro­bu
lub choć­by dziec­ka, któ­re nas roz­dzie­li
łagod­niej nie­co niż jego mil­cze­nie.


Na odejście wszystkich zwierząt

Z ame­ry­kań­skich fil­mów wiem, że poli­cjan­ci
jedzą pącz­ki i noszą nausz­ni­ki. Ale co mnie
cie­ka­wi napraw­dę, to: czy nad arką lecia­ły
sępy? Czy mnie jesz­cze kochasz? Czy w koście­le
jest jak we wnę­trzu lan­dryn­ki? Przy­cho­dzi do mnie
sta­ra kobie­ta. Sie­dzi w pal­cie, uczy kota mówić
„mamo”. Kie­dy będzie napraw­dę źle, któ­ra uli­ca
rzu­ci mi weso­łe okrusz­ki? A gdy tama pęk­nie,
zgi­nie milion Chiń­czy­ków. Wszy­scy Chiń­czy­cy
wyglą­da­ją tak samo, więc wszyst­kim mówię
dzień dobry. Popatrz na oce­an, gdy patrzy na cie­bie.


Psalmismo

Nicze­go już, nicze­go! Ani kto teraz miesz­ka w tam­tym miesz­ka­niu,
gdzie przy­kle­jo­ne gumą arab­ską na stra­ży prze­wo­dów wen­ty­la­cyj­nych
brzu­cha­te pta­ki z kalen­da­rza chro­ni­ły nas przed prze­cią­ga­mi
i robac­twem, i ludz­twem, ani czy mnie pamię­ta,
ani czy napraw­dę wyrą­bał okno w ścia­nie
i zro­bił widok lune­tar­ny na dom tań­ca w bliź­nia­czym mie­ście.
Przy­szedł do mnie stół
z czwór­ką stoł­ków, przy­pły­nę­ła ryba, wszyst­ko obśli­ni­ła.
Ani czy był­by nadal zain­te­re­so­wa­ny moją miło­ścią
i w jakim wymia­rze, nicze­go!
Ani czy ja go kocham,
czy też pozo­sta­je­my nor­mal­nie, zwy­czaj­nie,
jak te ano­ni­mo­we buł­ki w Panu Bogu na zawsze.


Niepamięć

Tak, zna­łam takie sło­wo, wysu­sza­ło war­gi
w tych nie­licz­nych chwi­lach, kie­dy drża­ła zie­mia.
Ale teraz sie­dzę na skra­ju pustej pla­ży,
raczę się baśnia­mi o kro­ko­dy­lach i moż­no­wład­cach,
i z bojaź­nią wspo­mi­nam gotyc­kie odle­gło­ści,
kie­dy do Boga było bli­żej niż do Indii.

Tak, zna­łam takie sło­wo. I praw­da, że od cie­bie.
W cer­kwi za wydmą Miko­łaj, patron łow­czyń posa­gów,
uno­si teraz brew i szep­ce „dziec­ko, dziec­ko”.
Popatrz, sie­dzę na pia­sku w kolo­rze jego bro­dy,
a nikt nie udo­wod­nił, że dru­gi brzeg ist­nie­je.


dzień pod snem

we śnie jej przy­ja­ciel łamie pod­sta­wę czasz­ki.
śnią­ca wisi odcię­ta patrząc jak jego twarz
zapa­da się do środ­ka. zni­ka­ją usta w któ­re
mogła­by go poże­gnać. teraz poszu­ka
w sobie lecz nie powie co zna­lazł.

dzień mija na licze­niu. żół­tych prę­tów
w ogro­dze­niu tram­wa­jów, frędz­li lesz­czy­ny,
rudych kobiet na fil­mie, chwil dzie­lo­nych
na już i jesz­cze nie. ile przyj­dzie zosta­wić.


znak: rak

jest dziew­czyn­ką: lubi mro­wie­nie, desz­cze,
uciek­nię­ty auto­bus. pan zapa­la dwa papie­ro­sy,
jeden dla pani z poro­sta­mi. i oczy­wi­ście cygan­ka
w spód­ni­cach, ale kto nie ma nic srebr­ne­go,
nie dosta­nie bru­ne­ta (jak to, a ta stru­na
wła­śnie szarp­nię­ta?). jest dziew­czyn­ką: nie malu­je się,
nie chce być doty­ka­na przez welon, miej­sca,
w któ­rych powie sło­wa, wymy­śla pal­ca­mi.
z drzew lubi gra­nul­ki wani­lii, duże kwia­ty
woli na strzel­ni­cy i trach. z ludzi lubi
odkła­dać słu­chaw­kę, wycho­dzić, patrzeć, a tu
cyrk przy­je­chał na dru­gie podwór­ko.

O autorze

Justyna Bargielska

Urodzona w 1977 roku w Warszawie. Poetka, pisarka. Laureatka konkursu poetyckiego im. Rainera Marii Rilkego (2001) i nagrody specjalnej im. Jacka Bierezina (2002). Otrzymała dwa razy Nagrodę Literacką Gdynia (2010 i 2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania