Randka
Widziano mnie z mężczyzną w hali wolnego lotu
(boskie ary paskudzą jak gołębie z blachy,
którymi miasto zakrywa dziury do Gdzie Indziej).
Miał w oczach bella donnę, ale potem przejrzał
na wylot wiśniową lukrowaną torebkę,
i tak/nie/nie wiem, akcesoria miss autobusu.
Rzekł: obiecanko cacanko, małżu, co kryje
niebieski koralik. Czyli inne torebki
lepiej mu błyszczały. To poszłam do domu,
z cichym dzwonieniem kot jadł suchą karmę.
Świtało. Tylko powrót wczorajszych mleczarzy
rozwiąże twą szaradę, cierpka Lilavati.
Wiersz na „m”
Wyobraź sobie, że nastąpiła awaria pola magnetycznego
ziemi. Stare zdjęcia podryfowały w kosmos, jak zgniłe
liście, które znudzone cudem życia po prostu wróciły
na drzewa, zajęły je i okupują. Ptaki wisząc w powietrzu,
patrzą na ich powrót i myślą: może nie byłyśmy wolne?
Wyobraź sobie, że możemy wybierać od nowa, tak,
by za każdy ruch spotykała nas nagroda. Co wybierzesz,
zimowy zoolog i zwierzęta obojętnie podnoszące ciężkie
głowy, dziecko grzebiące w ziemi, wspólny tren robaków
i enzymów czy chorego psa, żeby cię dobrze kochał (daj
mu moje imię, będzie cię dobrze kochał) i mój włos na
twojej poduszce, codziennie? Za te zwyczajne widoki
drogo się płaci, a i tak czasem dzwonisz i nikt się nie zgłasza,
a po piątym sygnale słychać trochę jakby ocean a trochę
jakby chaconne w którejś z tych starych skal: zwierzęta
obojętnie podnoszą ciężkie głowy. Możliwe, że to ja
wprowadziłam się do tego pustego mieszkania nad nami.
Zebra
Po co to myć, jak zaraz znowu będzie brudne,
mówi deszcz. Bóg dał, ale po co, Bóg wziął, lecz dlaczego?
Jeszcze nie skończyły płakać kobiety, a już trzeba zacząć pytać.
Nie poznać nikogo z tych wspaniałych ludzi,
nie przeżyć z nimi tych popołudni, nie usłyszeć tych słów,
stać tam, gdzie się wtedy stało, jeśli akurat padało,
stać w deszczu – bylebyś nie umarł.
To jest najdokładniej to, o co nie należy prosić.
Jak sobie radziła bez M.
Weszła do kuchni, otwarła kredens,
podniosła wieko cukierniczki, szczypczykami
jak palce gruźlika wyjęła kostkę,
położyła na stole, strumieniem nadpłynęły
mrówki. Otwarła lodówkę. Otwarła szafkę
pod zlewem, słoik z homunculusem, co stał
obok kubła na śmieci, puszkę szprotek,
wylała do klozetu, ach, wolność. Otwarła szafę,
trochę późno, zdążył już uschnąć z tęsknoty ten,
który tam siedział. Wysunęła do połowy
wszystkie szuflady. Zdjęła sukienkę.
Wydostać się z ciała jak z płonącego auta
zanim będzie
za późno.
E. & E.
Poronić można wszędzie
i wszystko. Stąd najlepsze są
te historie, które się kończą
zagładą wszechświata zaraz po
pierwszym seksie. Bo któż,
znalazłszy osobę, dla której mógłby
zostawić wszystko, nie zacznie na gwałt
gromadzić bezdomnych psów,
zabytkowych chrzcielnic i podzielonych
krajów? Stopy wody pod kilem
twojego szerokiego łoża, tego on jej
życzy na koniec, a ona mu,
żeby miejscowe ekspresjonistki
patrzały nadal za swoim smutkiem,
udając, że patrzą za nim.
Czyli nic nowego.
A przecież gdy ich cień rozlega się na ścianie,
trawa podnosi się z trawy, a morze podnosi się z morza.
Pieśń szkrabisty
Może byłeś kiedyś na wyprowadzeniu mysich zwłok?
Gdy smutku proforma gipsowa wydłuża siwe pyszczki,
jakby to było w kinie i wszyscy myślą o tym,
co kto mógł mieć, a nie miał. Złowrogi w cylindrze botanik
nad źródłem się pochyla1, pyszni się storczyk we wiadrze,
i mieczyk, i maczek, i lilia.
Nie krwawić ci teraz, serce, a raźno popindalać,
gdy przyszłość się mości w słoiku i jeszcze czas jakiś puchnie,
a smutek przychodzi od razu tak wielki i tak stary,
że zjedz mnie, czereśnio, wołam, zjedz mnie, okruszku, pesteczko.
[1] W.H. Auden, „Nasze miasto”, przeł. B. Taborski.
Tornerai
Noce są teraz dłuższe nieskończenie,
sekundy odmierza puls żółtych świateł
na kolejnych skrzyżowaniach pustego miasta,
które przejeżdżam, uciekając inkubom.
Wrócisz wrócę kiedy jutro obiecujesz przysięgam
– Poppea do Nerona, w operze, po włosku,
wrócił w następnej scenie po zmianie kostiumu.
Czy do mnie też wróci odmieniony?
Póki co szukam w sobie tego grzechu,
ale mężczyźni cuchną. Są zbyt miękcy lub zbyt twardzi,
jego ostatni dotyk zamienił mnie w kamień,
ostatni pocałunek zasznurował mi usta.
Najgorsze jest, że budzę się zlana potem
i przejęta pożądaniem wspólnego grobu
lub choćby dziecka, które nas rozdzieli
łagodniej nieco niż jego milczenie.
Na odejście wszystkich zwierząt
Z amerykańskich filmów wiem, że policjanci
jedzą pączki i noszą nauszniki. Ale co mnie
ciekawi naprawdę, to: czy nad arką leciały
sępy? Czy mnie jeszcze kochasz? Czy w kościele
jest jak we wnętrzu landrynki? Przychodzi do mnie
stara kobieta. Siedzi w palcie, uczy kota mówić
„mamo”. Kiedy będzie naprawdę źle, która ulica
rzuci mi wesołe okruszki? A gdy tama pęknie,
zginie milion Chińczyków. Wszyscy Chińczycy
wyglądają tak samo, więc wszystkim mówię
dzień dobry. Popatrz na ocean, gdy patrzy na ciebie.
Psalmismo
Niczego już, niczego! Ani kto teraz mieszka w tamtym mieszkaniu,
gdzie przyklejone gumą arabską na straży przewodów wentylacyjnych
brzuchate ptaki z kalendarza chroniły nas przed przeciągami
i robactwem, i ludztwem, ani czy mnie pamięta,
ani czy naprawdę wyrąbał okno w ścianie
i zrobił widok lunetarny na dom tańca w bliźniaczym mieście.
Przyszedł do mnie stół
z czwórką stołków, przypłynęła ryba, wszystko obśliniła.
Ani czy byłby nadal zainteresowany moją miłością
i w jakim wymiarze, niczego!
Ani czy ja go kocham,
czy też pozostajemy normalnie, zwyczajnie,
jak te anonimowe bułki w Panu Bogu na zawsze.
Niepamięć
Tak, znałam takie słowo, wysuszało wargi
w tych nielicznych chwilach, kiedy drżała ziemia.
Ale teraz siedzę na skraju pustej plaży,
raczę się baśniami o krokodylach i możnowładcach,
i z bojaźnią wspominam gotyckie odległości,
kiedy do Boga było bliżej niż do Indii.
Tak, znałam takie słowo. I prawda, że od ciebie.
W cerkwi za wydmą Mikołaj, patron łowczyń posagów,
unosi teraz brew i szepce „dziecko, dziecko”.
Popatrz, siedzę na piasku w kolorze jego brody,
a nikt nie udowodnił, że drugi brzeg istnieje.
dzień pod snem
we śnie jej przyjaciel łamie podstawę czaszki.
śniąca wisi odcięta patrząc jak jego twarz
zapada się do środka. znikają usta w które
mogłaby go pożegnać. teraz poszuka
w sobie lecz nie powie co znalazł.
dzień mija na liczeniu. żółtych prętów
w ogrodzeniu tramwajów, frędzli leszczyny,
rudych kobiet na filmie, chwil dzielonych
na już i jeszcze nie. ile przyjdzie zostawić.
znak: rak
jest dziewczynką: lubi mrowienie, deszcze,
ucieknięty autobus. pan zapala dwa papierosy,
jeden dla pani z porostami. i oczywiście cyganka
w spódnicach, ale kto nie ma nic srebrnego,
nie dostanie bruneta (jak to, a ta struna
właśnie szarpnięta?). jest dziewczynką: nie maluje się,
nie chce być dotykana przez welon, miejsca,
w których powie słowa, wymyśla palcami.
z drzew lubi granulki wanilii, duże kwiaty
woli na strzelnicy i trach. z ludzi lubi
odkładać słuchawkę, wychodzić, patrzeć, a tu
cyrk przyjechał na drugie podwórko.