książki / PROZA

ta chwila

Andrzej Falkiewicz

Fragmenty książki Andrzeja Falkiewicza ta chwila, wydanej w Biurze Literackim 19 grudnia 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

CZŁOWIEK WIECZNY – CZŁOWIEK DORAŹNY. Dwa kie­run­ki ro­zumowania i rozu­mie­nia. (Cier­pli­wo­ści! Roz­wi­nę póź­niej.)

JA, CZŁOWIEK; ojciec i mat­ka – nasi pierw­si rodzi­ce?

JA, DZIECKO; ojciec i mat­ka – moi dro­dzy rodzi­ce. Dro­dzy? O tym róż­ni róż­nie mówią.

WCZORAJ WYCHODZĘ Z KOSZMARU KOMPUTEROWEGO, JE­STEM CAŁY W SKOWRONKACH – a dziś zno­wu, i cał­kiem nowy, kom­pu­te­ro­wy baj­zel.

Czy­li: kom­pu­te­ro­wa część moje­go kosz­ma­ru.

Odpa­lam kom­pu­ter, otwie­ram wer­sję Zosta­je chwi­la „zapisA.doc” (pod tym tytu­łem znaj­du­je się w moim kom­pu­te­rze pierw­sza „tran­sza” tej chwi­li) z 3.12.2007, stron 196, 201925 zna­ków ze spa­cja­mi, a wy­chodzi mi na moni­to­rze „zapisA.doc” z 2.12.2007, stron 163, 201356 zna­ków ze spa­cja­mi!

Wresz­cie w swo­ich szpar­ga­łach znaj­du­ję Asus K8VVM user guide, któ­ry chy­ba będzie paso­wał do aktu­al­nie użyt­ko­wa­ne­go prze­ze mnie kom­pu­te­ra. „1.1 Welco­me!”. „Thank you for buy­ing the ASUS K8VM mother­bo­ard!”. „1.4 Befo­re you pro­ce­ed”. „Take note of the fol­lo­wing pre­cau­tions befo­re you install mother­bo­ard com­po­nents”. Tu spe­cjal­ny wykre­sik Onbo­ard LED, ale nie mam ska­ne­ra, nie potra­fię go tutaj przy­to­czyć. Jesz­cze raz to samo dokład­niej: „1.5 Mother­bo­ard Ove­rview: 1.5.1 Mother­bo­ard lay­out” (i zno­wu nie mam ska­ne­ra). „Chap­ter 2: BIOS Infor­ma­tion”. „2.2.1. BIOS menu scre­en”. „Menu bar 2.2.2.: Exit”. „For selec­ting the exit options and loading default set­tings”. „Chap­ter 3; Softwa­re Sup­port”. „3.2.2.: Dri­vers menu”. „3.2.3.: Uti­li­ties menu”. „3.2.4.: Make disc menu”. „3.2.5.: click an item to open the fol­der of the user manu­al to clo­se and then to open the fol­der of the user manu­al to clo­se and then… to exit”. Exit ! EXIT!

NIE ŁĄCZY SIĘ, kosz­mar y nie­po­łą­czeń: „…to, co tutaj jest sznur, nie jest wca­le po kolei. Nie chce się trzy­mać na sznu­rze, zesy­pu­je się…” – by zno­wu zacy­to­wać tu sie­bie (Andrzej Fal­kie­wicz, Frag­men­ty o pol­skiej lite­ra­tu­rze, „Czy­tel­nik”, War­sza­wa 1982, s. 255).

JESTEM JUŻ DOKONANĄ CZĘŚCIĄ KATASTROFY SPOWODOWA­NEJ BŁĘDEM STWÓRCY – przy­naj­mniej twier­dzi tak Kaba­ła. Jeże­li Kaba­łę rozu­miem.

TYLE WIEM; TYLE SIĘ DOWIADUJĘ – a w mię­dzy­cza­sie cią­głe po­szukiwania opcji dzie­le­nia wyra­zów. Bez skut­ku. Już pra­wie dwu­na­sta – czas goto­wa­nia żuru na obiad. (Śmie­ta­na do żuru? Czy my doda­je­my do żuru śmie­ta­nę? Zro­bi się z tego mdła kie­lec­ka zale­waj­ka…). Kry­styna prze­jeż­dża z Pozna­nia dwa­dzie­ścia po pierw­szej.

POZOSTAŁA MOJA WEWNĘTRZNA SMUTA…

…nie kosz­mar. Isto­tą kosz­ma­ru jest „wciąż to samo cią­gle inne”. Kosz­mar odczu­wam jako nie­moż­ność uciecz­ki od zasko­czeń. Mimo wszyst­kich zew- i wewnętrz­nych okro­pieństw, kosz­mar jest tą mniej uciąż… bre­dzę już.

Zatem cze­ka mnie teraz prak­tycz­na czyn­ność „to exit”, wyjścia‑zamy­kania. Ale przed­tem zapi­sa­nia tego, co dziś napi­sa­łem… tych wypłu­czek.

I zno­wu. Zapisz jako:

C:

– –

– –

Ok! Ok!

Ok!

Zapisz jako:

dys­kiet­ka, zapisz jako

– – –

– – –

I oby nie z tym samym co wczo­raj skut­kiem. 4.12.2007, czwar­tek (?), godzi­na jede­na­sta czter­dzie­ści pięć… nie, już czter­dzie­ści sześć.


ZAMIAR POWIEŚCI: Krzyż! Zna­la­złem – ta powieść będzie wiel­ka. (Lot­nia!) Wiel­ka pro­za. (Lot­nia!) Mono­log współ­cze­sne­go Fau­sta. Moja powieść powin­na się stać pano­ra­mą świa­ta. Pano­ra­mą życia. Pano­ra­mą wszyst­kie­go, Wszyst­kie­go! Total­ną (nie, raczej chy­ba ulot­ną i wie­lo­war­stwo­wą) kpi­ną.

Dzi­siaj nad ranem (we śnie) pomysł napi­sa­nia książ­ki o róż­nych typach związ­ku kobie­ty z męż­czy­zną. Tytuł: Krzy­żów­ki. Tytuł tłu­ma­czy się pro­sto: naj­pierw Jan od Krzy­ża (w dale­kim tle: krzyż, trzy Marie pod krzy­żem), potem „krzy­żów­ki” jako ter­min sto­so­wa­ny w hodow­li (w dale­kim tle: klasz­tor­ny ogró­dek i kwit­ną­ce brat­ki bra­cisz­ka Gre­go­ra Men­dla) – a potem idzie o wspól­ne zbie­ra­nie znacz­ków pocz­to­wych i roz­wią­zy­wa­nie krzy­żó­wek w „Prze­kro­ju”, „Sza­ra­dzi­ście”, dzien­ni­kach… okrop­ne, okrop­ne. Wresz­cie: Fina­le. Nie znam nic bar­dziej wstrzą­sa­ją­ce­go od spo­ko­ju zakoń­cze­nia tej powie­ści.

WCZORAJ, W DNIU 1 PAŹDZIERNIKA, razem z mło­dym Bart­kiem Krzy­ża­nia­kiem, moim kom­pu­te­ro­wym dorad­cą oraz eks­per­tem, przy­go­to­wu­je­my pierw­szą par­tię tek­stów do publi­ka­cji – takim ście­giem: bis (316 stron, 619 tys. zna­ków ze spa­cja­mi) i Zna­le­zio­ne (230 stron, 354 669 zna­ków ze spa­cja­mi). To naj­mniej zarob­ko­we, wręcz utra­cju­szow­skie, luk­su­so­we zaję­cie. Kie­dy czło­wiek jest mło­dy, takie publi­ka­cje pod­bu­do­wu­ją jego pozy­cję i pośred­nio uła­twia­ją zarob­ko­wa­nie. W pode­szłym wie­ku są prze­ciw-inte­re­sow­ne. Ich jed­nak-koniecz­ność jest jed­ną z tajem­nic natu­ry, tajem­ni­czą cechą ist­nie­nia. To dzię­ki takim dzia­ła­niom świat trwa: żyją owa­dy, chmu­ry, ato­my… powsta­je kwan­to­wa fizy­ka, meta­fi­zycz­na poezja, wycho­dzą dzi­wacz­ne książ­ki…

(WINO „ŚMIETNIK”… ta czy­tel­ni­czo osza­ła­mia­ją­ca używ­ka cd. – ale czy tutaj to pchać?)

WINO „MIÓD”… Trój­nia­ki, trud­no odfer­men­to­wu­ją­ce dwój­nia­ki (zazwy­czaj dopro­wa­dza­ne do burz­li­wej fer­men­ta­cji roz­two­ru nisko­cu­kro­we­go mio­du, czę­sto mio­du w owo­co­wych mosz­czach, i dopie­ro wte­dy wzbo­ga­ca­ne cukra­mi), baśnio­wy, na poły nie­by­ły pół­to­rak… Mio­dy pit­ne, któ­re, odby­wa­jąc koniecz­ny po ówcze­snych stu­diach „przy­dział pra­cy”, współ­wy­ra­biam i, nie­ste­ty, współ­fu­sze­ru­ję wraz z dyrek­cją wytwór­ni, nigdy nie dając im koniecz­ne­go cza­su na wytwo­rze­nie bukie­tu pit­ne­go mio­du, tego naj­bliż­sze­go sąsia­da bukie­tu węgrzy­na. Z nasze­go ówcze­sne­go asor­ty­men­tu ratu­je się tyl­ko Dwój­niak Mali­niak, miód pit­ny wytwa­rza­ny z dodat­kiem mali­no­we­go mosz­czu – ten przy­naj­mniej pach­nie mali­na­mi. Wytwór­nia mio­dów pit­nych przy uli­cy Domi­ni­kań­skiej w Pozna­niu, naprze­ciw­ko kościo­ła, ale nie Domi­ni­ka­nów, tyl­ko Jezu­itów, i sal wysta­wo­wych urzą­dzo­nych ostat­nio w XVII-wiecz­nym poje­zu­ic­kim kole­gium. Wej­ście do wytwór­ni, w cało­ści miesz­czą­cej się w piw­ni­cach, przez podwó­rze domu przy Domi­ni­kań­skiej 5. Ogrom­ny ciąg śre­dnio­wiecz­nych pod­piw­ni­czeń pod kil­ku­na­sto­ma XVIII- i XIX-wiecz­ny­mi kamie­nicz­ka­mi sta­re­go mia­sta. Nie­wia­do­me prze­zna­cze­nie tej pod­ziem­nej for­ty­fi­ka­cji. Gotyc­kie cegły róż­nych wymia­rów, nie­wy­mia­ro­we wobec cegieł współ­cze­snych, nie­kie­dy z cie­ka­wy­mi gla­zu­ra­mi. Odwie­dzi­łem to miej­sce w Pozna­niu nie­daw­no, oglą­da­jąc wysta­wę pięk­nie postrzę­pio­nych różo­wych „Powłok” Jana Ber­dy­sza­ka – i z prze­ra­że­niem kon­sta­tu­ję, że to się mogło nie zacho­wać, zabe­to­no­wa­ne z uwa­gi na sta­ty­kę przy­szłych, mają­cych tam powstać budow­li. Podob­no są już goto­we do reali­za­cji pla­ny cią­gu pawi­lo­nów cen­trum han­dlo­we­go, wzno­szo­ne­go z fun­du­szy Unii Euro­pej­skiej. Wte­dy – jedy­ny ślad tej wspa­nia­ło­ści pozo­sta­nie w moim zapi­sie.

Odfer­men­to­wy­wa­ne alko­ho­lia są zale­d­wie kale­ki­mi pół­pro­duk­ta­mi, sta­no­wią jako­ścio­wo naj­słab­szą część mojej ówcze­snej dzia­łal­no­ści kon­tro­le­ra tech­nicz­ne­go „na przy­dzia­le pra­cy”. Kon­tro­lu­ję tak­że mio­dy wie­lo­kwia­to­we i spe­cja­li­zo­wa­ne Psz­cze­lar­skie­go Zakła­du Han­dlo­we­go, któ­ry mie­ści się w Pozna­niu na Śród­ce, sku­po­wa­ne i maga­zy­no­wa­ne w naszych maga­zy­nach przy uli­cy Gar­ba­ry (na bal­ko­nach pobli­skich domów ule… całe pasie­ki psz­cze­le, bzyk pra­co­wi­tych owa­dów – ich wła­ści­cie­le zbie­ra­ją podob­no po parę kilo­gra­mów mio­du mie­sięcz­nie). Bada­nie zawar­to­ści cukrów pro­stych refrak­to­me­trem, okre­śla­nie sto­sun­ku ilo­ścio­we­go glu­ko­zy do fruk­to­zy, mak­sy­mal­na dopusz­czal­na zawar­tość sacha­ro­zy, ana­li­za pył­ków kwia­to­wych pod mikro­sko­pem. Mogę z czy­stym sumie­niem zaświad­czyć, że sprze­da­je­my wów­czas, w tej znie­wo­lo­nej i zso­wie­ty­zo­wa­nej Pol­sce Ludo­wej, naj­lep­szy miód, jaki jest osią­gal­ny w naszym kra­ju – cze­go w gospo­dar­ce kapi­ta­li­stycz­nej, przy roz­ma­itych, czę­sto egzo­tycz­nych impor­tach mio­dów, nie jest się wca­le pew­nym.

Nota bene. Moje kon­tro­ler­stwo tech­nicz­ne jest tyl­ko czymś w rodza­ju lecz­ni­cze­go urlo­pu, zastęp­czym zaję­ciem mło­de­go ren­ci­sty-eme­ry­ta. Zaczy­nam pra­cę jako inspek­tor sku­pu Cen­tral­ne­go Zarzą­du Han­dlu Owo­ca­mi i Warzy­wa­mi – ale już w pierw­szych mie­sią­cach pra­cy poja­wia­ją się symp­to­my zabu­rzeń w sto­sun­kach z ludź­mi, i to aż do osta­tecz­nej kul­mi­na­cji połą­czo­nej z zako­pa­niem służ­bo­wych nota­tek pod kate­drą w Kamie­niu Pomor­skim, zde­po­no­wa­niem służ­bo­we­go refrak­to­me­tru u pew­nej mło­dej Cygan­ki pozna­nej w Rze­szo­wie i podró­ża­mi samo­lo­tem po całej Pol­sce. Od kie­dy pamię­tam, od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa do dzi­siej­szej sta­ro­ści, czu­ję się przez pew­nych ludzi odrzu­ca­ny – tych wła­śnie, na któ­rych naj­bar­dziej mi zale­ży. Przez więk­szość – zawsze odrzu­ca­ny. Powo­dy? Żebym ja to wie­dział… „Nie moż­na ze mną koni kraść”, cho­ciaż do dziś konie kra­dam – tyle że… że nie nale­ży ze mną tego robić. Tu nastę­pu­je koniecz­na prze­rwa w pra­cy – trzy­mie­sięcz­ny pobyt na Oddzia­le Zamknię­tym „Pi-nel I” Szpi­ta­la dla Ner­wo­wo Cho­rych w Kościa­nie, połą­czo­ny z serią „elek­trycz­nych młot­ków” oraz sześć­dzie­się­cio­ma iniek­cja­mi peł­no­za­pa­ścio­wej insu­li­ny, i mie­sięcz­ny poku­ra­cyj­ny wypo­czy­nek w sana­to­rium w Wonie­ściu.

Nota bene. Już sta­no­wi­sko inspek­to­ra sku­pu w Cen­tral­nym Zarzą­dzie Han­dlu zawdzię­czam wyłącz­nie wła­sne­mu nie­kon­se­kwent­ne­mu wybo­ro­wi przed­mio­tu stu­diów – tym nie­zbyt jasnym dla mnie same­go zabłą­ka­niom na uczel­niach i wydzia­łach.

(Nud­ne jak cho­le­ra? Czło­wiek sam dla sie­bie nie jest nud­ny. „Ona jak sie­bie wącha, to jej nie brzy­dzi” – powia­da Witold w Kosmo­sie Gom­bro­wi­cza o któ­rejś z boha­te­rek. Tyle – że nie wszy­scy darzą ją tym uważ­nym spoj­rze­niem, któ­rym obda­rza swą boha­ter­kę Autor powie­ści.) Ergo:

Nie­kon­se­kwen­cje moich wybo­rów. Chcę zostać che­mi­kiem po ojcu. Nie dostaw­szy się na che­mię, wybie­ram fizy­kę. Czy­li – wybie­ram przy­tom­nie i logicz­nie. Ale marzy mi się fizy­ka kwan­to­wa. Znam już wte­dy kla­sycz­ne książ­ki Edding­to­na, wiem coś nie­coś o Ein­ste­inie, czy­tu­ję wie­czo­ra­mi Schrödin­ge­ra o para­dok­sal­nej zagad­ce na poły żywe­go i na poły mar­twe­go kota oraz innych dzi­wach. A na sali wykła­do­wej cho­ler­ne nudy – gra­wi­ta­cja, siły odśrod­ko­we, sze­ro­kość dłu­gość i wyso­kość pomiesz­cze­nia, czte­ry kąty a piec pią­ty. Szcze­pan Szcze­niow­ski albo docent Szy­gu­ła krę­cą wodę w wia­drze – i się im ta woda na gło­wy nie wyle­wa! co za ale dzi­wo! Po czym pro­fe­sor Szcze­pan zapi­su­je to ręcz­nie kre­dą na wiel­kiej tabli­cy i ście­ra zaraz ręka­wem, żeby stu­den­ci nie zdą­ży­li prze­pi­sać do zeszy­tów na wypa­dek, gdy­by tam były jakieś błę­dy. A zawsze są. Po pierw­szym seme­strze, roz­cza­ro­wa­ny chcę się „prze­bu­ko­wać” na mate­ma­ty­kę – ale pro­fe­sor Alek­sie­wicz, mate­ma­tyk por­tre­tu­ją­cy kwia­ty, w moim przy­pad­ku krok ten odra­dza. Więc porzu­cam jego, kwia­ty, UAM i cały wydział. Gro­zi mi służ­ba woj­sko­wa, reszt­ką tchu zała­pu­ję się na Aka­de­mię Han­dlo­wą i prze­bum­blo­wu­ję okrą­gły rok stu­diów z Jasiem Mila­chow­skim i Janu­szem Oppeln-Bro­ni­kow­skim, popi­ja­jąc kawę zale­wa­ną fran­cu­skim konia­kiem i obser­wu­jąc opa­da­ją­ce ramiącz­ko biu­sto­no­sza pew­nej bufe­to­wej w eli­tar­nej kawia­ren­ce na Świę­tym Mar­ci­nie (wte­dy są jesz­cze takie luk­su­so­we, led­wo już zipią­ce pry­wat­ne cud-kawia­ren­ki). Chcąc unik­nąć pobo­ru (w tam­tych latach jest to głów­ny powód koń­cze­nia wyż­szych stu­diów przez dobrze sytu­owa­nych męż­czyzn!), w ostat­niej chwi­li zda­ję egza­min do Wyż­szej Szko­ły Eko­no­micz­nej – i z dwu wydzia­łów tej uczel­ni, finan­so­we­go i han­dlo­we­go, mając dość abs­trak­cyj­nej wie­dzy czy­stej, wybie­ram wydział han­dlo­wy. Po zasta­no­wie­niu, z bra­ku żył­ki han­dlo­wej, wybie­ram jed­nak Sek­cję Finan­so­wą Wydzia­łu Han­dlo­we­go WSE. Z tej kom­bi­na­cji w warun­kach poznań­skich wyni­ka dla mnie sta­no­wi­sko inspek­to­ra sku­pu Cen­tral­ne­go Zarzą­du Han­dlu Owo­ca­mi i Warzy­wa­mi w War­sza­wie, Wiel­ko­pol­skie­go Oddzia­łu CZHO Spe­cja­li­stycz­nej Sek­cji d/s Sku­pu Mio­du, Wosku i Mlecz­ka Psz­cze­le­go w Pozna­niu.

Nota bene. W pewien szcze­gól­ny spo­sób wybra­ko­wa­ny. Nie­do­peł­nio­ny, odczu­wa­ją­cy pust­kę. Mio­ta­ją­cy się sza­lo­ny Bez­de­ka bez deka, boha­ter Wit­ka­ce­go – któ­re­mu jed­ne­go deka­gra­ma nie dosta­wa­ło do peł­ne­go arty­sty. Pewien brak… I jak zarzu­ca, mio­ta na zakrę­cie, obra­ca wokół osi, nie­mal prze­wra­ca­jąc sied­mio­to­no­wą Tatrę wio­zą­cą wiel­ką bekę nie do peł­na nala­ną mali­no­wym mosz­czem (tu koniecz­na prze­stro­ga, może się komuś przy­da – nie wol­no prze­wo­zić samo­cho­da­mi dużych naczyń nie do peł­na nala­nych pły­na­mi!). Doświad­czam tego nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­wo­żąc moszcz z naszych maga­zy­nów miesz­czą­cych się w pod­ziem­nych for­tach Festung Posen na Zawa­dach (przez sto pięć­dzie­siąt lat wil­hel­mow­skie Niem­cy na dar­mo for­ty­fi­ku­ją Poznań jako punkt opo­ru przed zagra­ża­ją­cą kul­tu­rze nawa­łą bar­ba­rzyń­ców ze Wscho­du!). Kie­row­ca nie chce zała­do­wać nie­peł­nej beki, prze­są­dzam jako czło­nek dyrek­cji: ja odpo­wia­dam za wszyst­ko. Ale się ura­to­wu­je­my – koń­czy się zale­d­wie na poobi­ja­nych bokach, nasza Tatra jed­nak nie prze­wra­ca się! Ja się też jakoś ura­to­wu­ję – przy­naj­mniej mam taką nadzie­ję, upew­niam się o niej codzien­nie, zapi­su­jąc niniej­sze.


ŚMIERĆ I DZIEWCZĄTKO ALBO HANUSI JAZDA-DO-NIEBA. Der Tod und das Mäd­chen Schu­ber­ta albo Han­ne­les Him­mel­fahrt, pieśń (chy­ba?) Brahm­sa, śpie­wa­na przez Richar­da Tau­be­ra. Aha, i jesz­cze Erl­könig Schu­ber­ta, Król olch, bo też śpie­wa Richard Tau­ber i też smut­no się koń­czy. Żałob­na muzy­ka mojej mat­ki. „Czy bar­dzo byś pła­kał, gdy­by mamu­sia umar­ła?” Potem przed snem się bałem, że w nocy umrę, a rodzi­ce wza­jem­nie się pomor­du­ją. A naza­jutrz zno­wu Richard Tau­ber, wspa­nia­ły tenor, „o nie­bo lep­szy od Kie­pu­ry”… Wolę, gdy ojciec poka­zu­je mi fabry­ki. Albo noc­ne nie­bo: Wenus, Mars, Bliź­nię­ta, Wiel­ki Wóz, beta Wola­rza, gam­ma Cen­tau­ra, Wega… w języ­ku astro­no­mów – alpha Lyrae… jasna Lut­ni, Betel­geu­za, czy­li alfa Orio­na… Poka­zu­je z taką miną, jak gdy­by to wszyst­ko sam stwo­rzył i wymy­ślił, a przy­naj­mniej – sam odkrył. A kie­dy jestem zanad­to roz­ża­ło­bio­ny Richar­dem Tau­be­rem i muzy­ką mamy, tłu­cze mnie po pupie, po czym spo­koj­nie zasy­piam. Jest to dużo sku­tecz­niej­sze od moje­go wie­czor­ne­go bro­mu w kost­kach bulio­no­wych, a musi trwać bar­dzo, bar­dzo dłu­go, bo cza­sa­mi – pamię­tam – zwi­du­ją mi się wte­dy przed snem te dwa kościo­tru­py ryce­rzy z mie­cza­mi w szkla­nych trum­nach, któ­re leżą u wej­ścia do pawi­lo­nu cięż­kie­go prze­my­słu na Tar­gach Lip­skich w 1938. Jedy­ny pawi­lon, któ­re­go nie zwie­dzam: dla dzie­ci wstęp wzbro­nio­ny. Popła­ku­jąc, gram na har­mo­nii w pro­wi­zo­rycz­nej ochron­ce przy wej­ściu i hitle­row­skie sio­stry miło­sier­dzia czę­stu­ją mnie cukier­ka­mi, a cały pawi­lon huczy od naj­cięż­szej w świe­cie mecha­nicz­nej pra­sy, któ­ra wytła­cza pan­ce­rze czoł­gów.

WIELKA ROZMAITOŚĆ ÓWCZESNYCH AUT… spor­to­wy Amil­car stryj­ka Kazia, samo­chód tak spor­to­wy i smu­kły, że stryj i stry­jen­ka wysta­ją z nie­go po obu bokach i z kie­sze­ni wypa­da­ją im drob­ne przed­mio­ty; zako­piań­skie przed­wo­jen­ne trzy odkry­te tor­pe­da mar­ki Austro-Daim­ler, któ­re wożą tury­stów do Mor­skie­go Oka, jest też mię­dzy nimi jed­na wiel­ka Tatra Tor­pe­do – dziś sprze­daż takie­go Austro-Daim­le­ra pozwo­li­ła­by posta­wić nie­zły jed­no­ro­dzin­ny wol­no sto­ją­cy domek w ogro­dzie; fur­go­net­ka mar­ki Pro­tos rzeź­ni­ka Sztro­bla, z błysz­czą­cym wyostrzo­nym dzio­bem i sły­szal­ną z dala kako­fo­nią moto­ru; Fiat Beskid, ponoć rdzen­nie pol­skiej kon­struk­cji; kry­ty fur­gon mar­ki Durant-Rug­by, jesz­cze z lat dwu­dzie­stych, z wiel­ką tubą „Śnie­gu Tatrzań­skie­go” na dachu i wąsa­mi zapło­nu oraz dobo­ru mie­szan­ki przy kole kie­row­ni­cy, pod­czas jaz­dy trze­ba nimi mani­pu­lo­wać, gdy sil­nik kasz­le albo stu­ka, sta­ra – jak się mówi – „rekla­mów­ka” jesz­cze pamię­ta­ją­ca PeWu­Kę, wypo­sa­żo­na w „mam­kę”, dzi­wacz­ny przy­rząd zasy­sa­ją­cy pali­wo z baku do gaź­ni­ka, ówcze­śnie – już tech­nicz­na prze­sta­rza­ła oso­bli­wość, w now­szych mode­lach nie sto­so­wa­na; na koniec Che­vro­let z mon­tow­ni Lil­po­pa – trzy fur­go­ny fir­my Fal­kie­wicz; czar­ne limu­zy­ny mat­ki „do jeż­dże­nia po zaku­py”: Buick Metro­po­li­ta­in, czy­li Metro­pol, luk­su­so­wy model, impor­to­wa­ny w sta­nie ory­gi­nal­nym z USA, i mer­ce­des 320; kie­dyś, gdy mam czte­ry albo pięć latek – wiel­ka sze­ścio­drzwio­wa Pra­ga z figur­ką bie­gną­cej dziew­czy­ny na masce i za małym, zbyt sła­bym sil­ni­kiem, któ­ra wciąż wyta­pia panew­ki i wciąż wyma­ga napra­wy w zakła­dach Oświę­cim-Pra­ga; bar­dzo łódecz­ko­wo-płyt­ka tra tra tra tra Tatra Tor­pe­do Żaków; takaż, ale cich­sza, Lan­cia Kora­lew­skich (?? albo Krę­glew­skich, już nie spraw­dzę, już nie ma komu z Krę­glew­skich ani Kora­lew­skich pamię­tać!); nie mylić z now­szą Lan­cią jeż­dżą­cą w Pozna­niu – małym kry­tym samo­cho­dem z krót­kim, pod­wi­nię­tym tył­kiem; spor­to­wy mer­ce­des 540 ojca, kolo­ru kość sło­nio­wa, z czer­wo­ny­mi skór­ko­wy­mi sie­dze­nia­mi i bia­łą kie­row­ni­cą (patrz: s. 351–352)… Było co oglą­dać. A dopie­ro u Jóź­wia­ka w Ludwi­ko­wie w nie­dziel­ne popo­łu­dnie, gdy przy­jeż­dża cały zmo­to­ry­zo­wa­ny Poznań! Te dobrze mi zna­ne z poznań­skich ulic sta­re For­dy („dostęp­ne w każ­dym wybra­nym kolo­rze, pod warun­kiem, że będzie to kolor czar­ny”), sta­re Citro­eny i Renaul­ty, z rzad­ka niski nowy Citro­en (wła­ści­wie „Citro­ёn” – sitro­ję), pozba­wio­ny w 1936 przez kon­struk­to­rów stop­ni przy błot­ni­kach po zabój­stwie kró­la Jugo­sła­wii na fran­cu­skiej Riwie­rze przez zama­chow­ca, któ­ry wsko­czył na sto­pień; rza­dziej poza­po­znań­skie Alfa Romeo i któ­raś z zawsze czar­nych, zawsze wiel­kich, pro­du­ko­wa­nych w Bel­gii limu­zyn mar­ki Mine­rva ze srebr­ną gło­wą Miner­wy na masce, wypo­sa­żo­nych w sil­ni­ki sys­te­mu Kni­gh­ta ze skom­pli­ko­wa­ny­mi suwa­ka­mi przy cylin­drach, któ­re peł­ni­ły rolę zawo­rów; dalej – przy­jezd­ne Hispa­no-Suizy… ale nie pamię­tam sto­ją­ce­go tam Rolls-Royce’a, widzę taki tyl­ko raz jeden na pew­nym pamięt­nym pogrze­bie (patrz: s. 279); jesz­cze błysz­czą­ca, od stóp do głów pochro­mo­wa­na limu­zy­na mar­ki Isot­ta Fra­schi­ni Felik­sa Sto­biec­kie­go, kuzy­na ojca, odku­pio­na z wiel­ko­pań­skie­go mająt­ku i, nie­ste­ty, cały­mi lata­mi w rękach wiej­skie­go kowa­la – któ­ra cudow­nym spo­so­bem nie­kie­dy docie­ra tu aż z Kali­sza, ale w Pozna­niu zaczy­na tułać się po warsz­ta­tach, rzad­ko kie­dy wra­ca o wła­snych siłach… Godzi­na­mi nie mogę się tego naoglą­dać, wca­le nie jest mi spiesz­no do rekre­acji i zdro­wot­nej gim­na­sty­ki – do tych wod­nych rowe­rów z rowe­ro­wych rur i nadmu­cha­nej bla­chy, na któ­rych peda­łu­ją po Jezio­rze Górec­kim (patrz: s. 403–404).
Jesz­cze war­to przy oka­zji wspo­mnieć moje­go tuż-powo­jen­ne­go For­da „Łakom­czusz­ka” V‑8, poże­ra­cza ben­zy­ny. Czwo­ro-od-bie­dy-oso­bo­wy kabrio­let w kolo­rze ciem­nej ultra­ma­ry­ny i z malut­kim bagaż­ni­kiem, do któ­re­go led­wo wcho­dzi zapa­so­we koło. Jego dane tech­nicz­ne, któ­re nie pomiesz­czą się w gło­wie dzi­siej­szym użyt­kow­ni­kom aut: kabrio­let trzy­oso­bo­wy, 8 cylin­drów, 3840 cen­ty­me­trów sze­ścien­nych pojem­no­ści sko­ko­wej, 3 bie­gi, hamul­ce lin­ko­we, zuży­cie pali­wa ok. 30 litrów na 100 km. Dopie­ro spro­wa­dzo­ne do Pol­ski nowe ogu­mie­nie Goody­ear umoż­li­wia nor­mal­ne posłu­gi­wa­nie się „Łakom­czusz­kiem”. Przed­tem – cią­głe dźwi­ga­nie żela­stwa samo­cho­du na chwiej­nych pod­no­śni­kach i wymia­na kół, łata­nie dętek. Żeby nie wspo­mnieć szu­ka­ne­go w zbo­żu koła, któ­re odpa­dło od mojej poprzed­niej dryn­dy, fioł­ko­we­go kabrio­le­tu Adler z 1935, i wciąż wul­ka­ni­zo­wa­nych, coraz cięż­szych opon.

DALSZY CIĄG SZPARGALIÓW: LIGA POLSKIEGO PRZEMYSŁU, czy­li prze­ciw Żydom, quasi-fila­te­li­stycz­ne doklej­ki, przy­le­pia­ne na listach fir­mo­wych – sta­now­czo zasłu­gu­ją na to, żeby tu o nich opo­wie­dzieć. Nie ma to nic wspól­ne­go z rasi­zmem. Raczej z inte­re­sem i soli­dar­no­ścią zawo­do­wą ze zna­jo­my­mi, kon­ku­ren­ta­mi w tej samej bran­ży. Ojciec ceni Żydów, ma pośród nich licz­nych zna­jo­mych. Pamię­tam sprzed woj­ny wizy­ty Sza­cha z Hede­ra­mi, za wcze­snej oku­pa­cji pamię­tam prze­ra­żo­nych Hos­sia­so­nów (przed­sta­wi­ciel­stwo „Soir de Paris” f‑my Bour­jo­is; ura­to­wa­li się i wyje­cha­li na Zachód dzię­ki skrzyp­com Stra­di­va­riu­sa i altów­ce Ama­tie­go ofia­ro­wa­nych guber­na­to­ro­wi Fran­ko­wi), pamię­tam panią Este­rę Hos­sia­son tuż przed wyjaz­dem, zasła­nia­ją­cą sza­lem gwiaz­dę na ręka­wie, i pana Lach­sa, ten też się ura­to­wał, odwie­dza nas w Pozna­niu jesz­cze po woj­nie. Pamię­tam śmierć Alfre­da Tabań­skie­go, żydow­skie­go bie­da­ka („Taba­na naj­lep­sza pasta do zębów”), tra­gicz­nie roz­strze­la­ne­go wraz z żoną i czwor­giem dzie­ci w bań­kach po mle­ku pod­czas nie­uda­nej uciecz­ki z war­szaw­skie­go get­ta. Wyjeż­dża­ją w nocy: on, dwo­je doro­słych dzie­ci, żona z malut­kim dziec­kiem na ręku, każ­dy czło­nek rodzi­ny w innej bań­ce – i kie­dy to małe zaczy­na pła­kać, jakiś Nie­miec czy Łotysz prze­jeż­dża auto­ma­tem po wszyst­kich bań­kach. Pamię­tam, że ojciec – na ogół odpor­ny wobec tego rodza­ju spraw – bar­dzo to zda­rze­nie prze­żył.

CHAD GADJA, CHAD GADJA (JEDNO KOŹLĘ, JEDNO KOŹLĘ) Jed­no koź­lę, jed­no koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę.
I przy­szedł kot i zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł pies i ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł kij i ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł ogień i spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szła woda i zga­si­ła ogień, któ­ry spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł wół i wypił wodę, któ­ra zga­si­ła ogień, któ­ry spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł rzeź­nik i zabił wołu, któ­ry wypił wodę, któ­ra zga­si­ła ogień, któ­ry spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł anioł śmier­ci i zabił rzeź­ni­ka, któ­ry zabił wołu, któ­ry wypił wodę, któ­ra zga­si­ła ogień, któ­ry spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę.
I przy­szedł On, Świę­ty, i zabił anio­ła śmier­ci, któ­ry zabił rzeź­ni­ka, któ­ry zabił wołu, któ­ry wypił wodę, któ­ra zga­si­ła ogień, któ­ry spa­lił kij, któ­ry ude­rzył psa, któ­ry ugryzł kota, któ­ry zjadł koź­lę, któ­re ojciec kupił za dwa zuzy, jed­no koź­lę, jed­no koź­lę. (Eku­me­nicz­na lita­nia chrze­ści­jań­sko-juda­istycz­na)

SZACH, „JAPOŃSKI BIAŁY BEZ”: zapa­rza­nie her­ba­ty pod­czas naszych odwie­dzin w get­cie i peł­na złych prze­czuć, labi­dzą­ca pani Szach. „Sal­ly, nie zaj­muj się głup­stwa­mi przy parze­niu her­ba­ty – bo zmar­nu­jesz her­ba­tę dar­je­eling, taką her­ba­tę!”


BOLESNY WARIANT DZIANIA SIĘ LITERATURY: TYMOTEUSZ KARPOWICZ:

tyl­ko w tej chwi­li zda­jesz matu­rę wypo­wia­da­jąc posłu­szeń­stwo wie­dzy
tyl­ko w tej chwi­li zasie­wasz się po raz pierw­szy w dziew­czy­nę no bo jaką masz inną moż­li­wość
[…]
nigdy nie było wczo­raj nigdy nie będzie jutra
jest tyl­ko dziś ten moment w któ­rym piszesz lub czy­tasz te sło­wa

Bar­dzo dla mnie waż­ny frag­ment jego wier­sza W tej chwi­li – któ­ry patro­nu­je tytu­ło­wi książ­ki.

WIECZNY NOWATOR – ZAWSZE ”ODWROTNY”. Tymek ”odwrot­ny”. Na przy­kład jako kon­sul­tant Andrze­ja Wit­kow­skie­go, kie­row­ni­ka arty­stycz­ne­go teatru.
W 1968 w Teatrze Współ­cze­snym we Wro­cła­wiu nasze role są roz­pi­sa­ne: on jest kon­sul­tan­tem reper­tu­aro­wym, ja – kie­row­ni­kiem lite­rac­kim. Mam pro­jek­to­wać reper­tu­ar, on – wno­sić swo­je zastrze­że­nia. Wyda­je mi się, że w teatrze mogę słu­żyć prak­tycz­ną radą. Mówię: ”Zabaw­na ta Czar­na kome­dia Pete­ra Shaf­fe­ra – świet­ny ten puł­kow­nik, któ­ry wdep­tu­je w nocy w miskę z wodą”. Na to Kar­po­wicz do Wit­kow­skie­go: ”Andrze­ju, każ­dy z boha­te­rów powi­nien wdep­ty­wać w miskę z wodą!”. Ja: ”Prze­cież to pali cały efekt”. Wit­kow­ski wie­rzył jemu – i pali Czar­ną kome­dię.
Te wie­lom­no­że­nia są cha­rak­te­ry­stycz­ne dla myśli Kar­po­wi­cza, dla jego myśle­nia o teatrze zwłasz­cza. W Prze­rwie w podró­ży Maja Komo­row­ska cho­dzi po sce­nie z gotu­ją­cym się czaj­ni­kiem. Tymek prze­ko­nu­je reży­se­ra, że będzie dow­cip­niej, gdy obwie­sić ją całą czaj­ni­ka­mi. Pod­czas jed­nej z takich roz­mów nie wytrzy­mu­ję: ”Pan mówi, że wszyst­ko na wszyst­ko moż­na prze­ro­bić – z budzi­ka nie zro­bi pan wodo­try­sku!”. On: ”Ależ to świet­ny pomysł, wodo­trysk z budzi­ka, budzik z wodo­try­sku, koniecz­nie trze­ba to poka­zać w żywym pla­nie”! Zde­ner­wo­wa­ny wra­cam do domu. On widzi sur­re­ali­stycz­ny efekt zapi­su na papie­rze, ja wyobra­żam sobie kil­ku­na­stu wygłu­pio­nych ludzi, akto­rów na sce­nie pro­wa­dzo­nych według jego porad. Tym się w teatrze – a i w życiu oso­bi­stym ze- i wewnętrz­nym – róż­ni­my.

KRYSTYNY PIERWSZY KONTAKT Z POEZJĄ KARPOWICZA. POCZĄTEK NASZEJ, NAS OBOJGA PRZYJAŹNI Z POETĄ, KTÓRA TRWAŁA PÓŁ WIEKU. Póź­ne reka­pi­tu­la­cje nasze­go pół­wie­cza.
Po pierw­sze – Trud­ny las. Tom poezji, któ­ry wpa­da Kry­sty­nie w ręce aku­rat w odpo­wied­nim momen­cie jej pisar­skiej pra­cy.
Odkry­cie w komód­ce Kry­sty­ny. Masa cie­ka­wych listów Tym­ka i do Tym­ka, listów od Maryl­ki. Tyl­ko Maryl­ka pisze na maszy­nie, on pisze ręcz­nie. Im póź­niej­sze lata, tym listów mniej. Czę­ściej tele­fo­nu­je. Do Tym­ka zawsze pisze Kry (zain­te­re­so­wa­na nim tak­że jako męż­czy­zną), ja zaś – o nim. Piszę do Kar­po­wi­cza, ile­kroć mogę mu o nim coś powie­dzieć. Nama­wia­my go, żeby wra­cał – i on wciąż ten powrót uwa­ża za nie­moż­li­wy. A gdy wresz­cie Pol­ska sta­je się wol­na, zapa­da na cho­ro­bę rako­wą Maryl­ka Kar­po­wi­czo­wa – i Tymek w tym zno­wu znaj­du­je wybieg.
W Chi­ca­go są jego zapi­sy, papie­ry, wyim­ki, wycin­ki. Cały świat tek­stów. Jak to spa­ko­wać? Wszyst­ko zosta­wić? Wsiąść do samo­lo­tu? To nie on! Zawsze boi się o ręko­pi­sy.
Chce zacho­wać sie­bie całe­go, i zacho­wać raz na zawsze.
Wcho­dząc do nasze­go domu w Pusz­czy­ko­wie, oznaj­mia nam, że murek na weran­dzie musi być pokry­ty cera­micz­ny­mi pły­ta­mi, bo ina­czej się roz­sy­pie.
Gdy przy­jeż­dża następ­nym razem, zado­wo­lo­ny spo­strze­ga, że murek jest według jego wska­zó­wek napra­wio­ny i dokład­nie spraw­dza wyko­na­nie.


?? – BOHATEREM TEJ KSIĄŻKI JEST CHWILA. INACZEJ: BOHATEREM JEST CHWILOWOŚĆ CHWILI. Stąd wiel­ka licz­ba dygre­sji, ilu­stra­cji. To zatrzę­sie­nie miga­wek, prze­lot­nych obraz­ków.

Moje oso­bi­ste, niech­by, bazgro­ły, autor­skie nie­do­rzecz­no­ści – a spod nich prze­zie­ra skru­pu­lat­na kolek­cjo­ner­ska fak­to­gra­fia. Muzy­ka mat­ki. Ojciec – Wega, Betel­geu­se, pla­ne­ty, gwiaz­do­zbio­ry, fabry­ka. Fabry­ki… (Jestem prze­cież nie­odrod­nym synem swych rodzi­cie­li, w ich domu zawsze spo­ty­ka­łem się z „kolek­cjo­ner­stwem”, z bar­dziej lub mniej wysu­bli­mo­wa­nym gro­ma­dze­niem. Pisząc kolek­cjo­nu­ję.)

[…]

WINO „MIÓD”… Trój­nia­ki, trud­no odfer­men­to­wu­ją­ce dwój­nia­ki (zazwy­czaj dopro­wa­dza­ne do burz­li­wej fer­men­ta­cji roz­two­ru nisko­cu­kro­we­go mio­du, czę­sto mio­du w owo­co­wych mosz­czach, i dopie­ro wte­dy wzbo­ga­ca­ne cukra­mi), baśnio­wy, na poły nie­by­ły pół­to­rak… Mio­dy pit­ne, któ­re odby­wa­jąc koniecz­ny po ówcze­snych stu­diach „przy­dział pra­cy” współ­wy­ra­biam i, nie­ste­ty, współ­fu­sze­ru­ję wraz z dyrek­cją wytwór­ni, nigdy nie dając im koniecz­ne­go cza­su na wytwo­rze­nie bukie­tu pit­ne­go mio­du, tego naj­bliż­sze­go sąsia­da bukie­tu węgrzy­na. Z nasze­go ówcze­sne­go asor­ty­men­tu ratu­je się tyl­ko Dwój­niak Mali­niak, miód pit­ny wytwa­rza­ny z dodat­kiem mali­no­we­go mosz­czu – ten przy­naj­mniej pach­nie mali­na­mi. Wytwór­nia mio­dów pit­nych przy uli­cy Domi­ni­kań­skiej w Pozna­niu, naprze­ciw­ko kościo­ła ale nie Domi­ni­ka­nów, tyl­ko Jezu­itów, i sal wysta­wo­wych urzą­dzo­nych ostat­nio w sie­dem­na­sto­wiecz­nym poje­zu­ic­kim kole­gium. Wej­ście do wytwór­ni, w cało­ści miesz­czą­cej się w piw­ni­cach, przez podwó­rze domu przy Domi­ni­kań­skiej 5. Ogrom­ny ciąg śre­dnio­wiecz­nych pod­piw­ni­czeń pod kil­ku­na­sto­ma osiem­na­sto- i dzie­więt­no­sto­wiecz­ny­mi kamie­nicz­ka­mi sta­re­go mia­sta. Nie­wia­do­me prze­zna­cze­nie tej pod­ziem­nej for­ty­fi­ka­cji. Gotyc­kie cegły róż­nych wymia­rów, nie­wy­mia­ro­we wobec cegieł współ­cze­snych, nie­kie­dy z cie­ka­wy­mi gla­zu­ra­mi. Odwie­dzi­łem to miej­sce w Pozna­niu nie­daw­no, oglą­da­jąc wysta­wę pięk­nie postrzę­pio­nych różo­wych „Powłok” Jana Ber­dy­sza­ka – i z prze­ra­że­niem kon­sta­tu­ję, że to się mogło nie zacho­wać, zabe­to­no­wa­ne z uwa­gi na sta­ty­kę przy­szłych, mają­cych tam powstać budow­li. Podob­no są już goto­we do reali­za­cji pla­ny cią­gu pawi­lo­nów han­dlo­we­go cen­trum, wzno­szo­ne­go z fun­du­szy Unii Euro­pej­skiej. Wte­dy – jedy­ny ślad tej wspa­nia­ło­ści pozo­sta­nie w moim zapi­sie.

Odfer­men­to­wy­wa­ne alko­ho­lia są zale­d­wie kale­ki­mi pół­pro­duk­ta­mi, sta­no­wią jako­ścio­wo naj­słab­szą część mojej ówcze­snej dzia­łal­no­ści kon­tro­le­ra tech­nicz­ne­go „na przy­dzia­le pra­cy”. Kon­tro­lu­ję tak­że mio­dy wie­lo­kwia­to­we i spe­cja­li­zo­wa­ne Psz­cze­lar­skie­go Zakła­du Han­dlo­we­go, któ­ry mie­ści się w Pozna­niu na Śród­ce, sku­po­wa­ne i maga­zy­no­wa­ne w naszych maga­zy­nach przy uli­cy Gar­ba­ry (na bal­ko­nach pobli­skich domów ule… całe pasie­ki psz­cze­le, bzyk pra­co­wi­tych owa­dów – ich wła­ści­cie­le zbie­ra­ją podob­no po parę kilo­gra­mów mio­du mie­sięcz­nie). Bada­nie zawar­to­ści cukrów pro­stych refrak­to­me­trem, okre­śla­nie sto­sun­ku ilo­ścio­we­go glu­ko­zy do fruk­to­zy, mak­sy­mal­na dopusz­czal­na zawar­tość sacha­ro­zy, ana­li­za pył­ków kwia­to­wych pod mikro­sko­pem. Mogę z czy­stym sumie­niem zaświad­czyć, że sprze­da­je­my wów­czas, w tej znie­wo­lo­nej i zso­wie­ty­zo­wa­nej Pol­sce Ludo­wej, naj­lep­szy miód, jaki jest osią­gal­ny w naszym kra­ju – cze­go w gospo­dar­ce kapi­ta­li­stycz­nej, przy roz­ma­itych, czę­sto egzo­tycz­nych impor­tach mio­dów nie jest się wca­le pew­nym.

Nota bene. Moje kon­tro­ler­stwo tech­nicz­ne jest tyl­ko czymś w rodza­ju lecz­ni­cze­go urlo­pu, zastęp­czym zaję­ciem mło­de­go ren­ci­sty-eme­ry­ta. Zaczy­nam pra­cę jako inspek­tor sku­pu Cen­tral­ne­go Zarzą­du Han­dlu Owo­ca­mi i Warzy­wa­mi – ale już w pierw­szych mie­sią­cach pra­cy poja­wia­ją się symp­to­my zabu­rzeń w sto­sun­kach z ludź­mi, i to aż do osta­tecz­nej kul­mi­na­cji połą­czo­nej z zako­pa­niem służ­bo­wych nota­tek pod kate­drą w Kamie­niu Pomor­skim, zde­po­no­wa­niem służ­bo­we­go refrak­to­me­tru u pew­nej mło­dej Cygan­ki pozna­nej w Rze­szo­wie i podró­ża­mi samo­lo­tem po całej Pol­sce. Od kie­dy pamię­tam, od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa do dzi­siej­szej sta­ro­ści, czu­ję się przez pew­nych ludzi odrzu­ca­ny – tych wła­śnie, na któ­rych naj­bar­dziej mi zale­ży. Przez więk­szość – zawsze odrzu­ca­ny. Powo­dy? Żebym ja to wie­dział… „Nie moż­na ze mną koni kraść”, cho­ciaż do dziś konie kra­dam – tyle że… że nie nale­ży ze mną tego robić. Tu nastę­pu­je koniecz­na prze­rwa w pra­cy – trzy­mie­sięcz­ny pobyt na Oddzia­le Zamknię­tym „Pi-nel I” Szpi­ta­la dla Ner­wo­wo Cho­rych w Kościa­nie, połą­czo­ny z serią „elek­trycz­nych młot­ków” oraz sześć­dzie­się­cio­ma iniek­cja­mi peł­no­za­pa­ścio­wej insu­li­ny, i mie­sięcz­ny poku­ra­cyj­ny wypo­czy­nek w Sana­to­rium w Wonie­ściu.

Nota bene. Już sta­no­wi­sko inspek­to­ra sku­pu w Cen­tral­nym Zarzą­dzie Han­dlu zawdzię­czam wyłącz­nie wła­sne­mu nie­kon­se­kwent­ne­mu wybo­ro­wi przed­mio­tu stu­diów – tym nie­zbyt jasnym dla mnie same­go zabłą­ka­niom na uczel­niach i wydzia­łach.

(Nud­ne jak cho­le­ra? Czło­wiek sam dla sie­bie nie jest nud­ny. „Ona jak sie­bie wącha, to jej nie brzy­dzi” – powia­da Witold w Kosmo­sie Gom­bro­wi­cza o któ­rejś z boha­te­rek. Tyle – że nie wszy­scy darzą ją tym uważ­nym spoj­rze­niem, któ­rym obda­rza swą boha­ter­kę Autor powie­ści.)

Ergo:

Nie­kon­se­kwen­cje moich wybo­rów. Chcę zostać che­mi­kiem po ojcu. Nie dostaw­szy się na che­mię, wybie­ram fizy­kę. Czy­li – wybie­ram przy­tom­nie i logicz­nie. Ale marzy mi się fizy­ka kwan­to­wa. Znam już wte­dy kla­sycz­ne książ­ki Edding­to­na, wiem coś nie­coś o Ein­ste­inie, czy­tu­ję wie­czo­ra­mi Schrödin­ge­ra o para­dok­sal­nej zagad­ce na poły żywe­go i na poły mar­twe­go kota oraz innych dzi­wach. A na sali wykła­do­wej cho­ler­ne nudy – gra­wi­ta­cja, siły odśrod­ko­we, sze­ro­kość dłu­gość i wyso­kość pomiesz­cze­nia, czte­ry kąty a piec pią­ty. Szcze­pan Szcze­niow­ski albo docent Szy­gu­ła krę­cą wodę w wia­drze – i się im ta woda na gło­wy nie wyle­wa! co za ale dzi­wo! Po czym pro­fe­sor Szcze­pan zapi­su­je to ręcz­nie kre­dą na wiel­kiej tabli­cy i ście­ra zaraz ręka­wem, żeby stu­den­ci nie zdą­ży­li prze­pi­sać do zeszy­tów na wypa­dek, gdy­by tam były jakieś błę­dy. A zawsze są. Po pierw­szym seme­strze, roz­cza­ro­wa­ny chcę się „prze­bu­ko­wać” na mate­ma­ty­kę – ale pro­fe­sor Alek­sie­wicz, mate­ma­tyk por­tre­tu­ją­cy kwia­ty, w moim przy­pad­ku krok ten odra­dza. Więc porzu­cam jego, kwia­ty, UAM i cały wydział. Gro­zi mi służ­ba woj­sko­wa, reszt­ką tchu zała­pu­ję się na Aka­de­mię Han­dlo­wą i prze­bum­blo­wu­ję okrą­gły rok stu­diów z Jasiem Mila­chow­skim i Janu­szem Oppeln-Bro­ni­kow­skim, popi­ja­jąc kawę zale­wa­ną fran­cu­skim konia­kiem i obser­wu­jąc opa­da­ją­ce ramiącz­ko biu­sto­no­sza pew­nej bufe­to­wej w eli­tar­nej kawia­ren­ce na Świę­tym Mar­ci­nie (wte­dy są jesz­cze takie luk­su­so­we, led­wo już zipią­ce pry­wat­ne cud-kawia­ren­ki). Chcąc unik­nąć pobo­ru (w tam­tych latach jest to głów­ny powód koń­cze­nia wyż­szych stu­diów przez dobrze sytu­owa­nych męż­czyzn!), w ostat­niej chwi­li zda­ję egza­min do Wyż­szej Szko­ły Eko­no­micz­nej – i z dwu wydzia­łów tej uczel­ni, finan­so­we­go i han­dlo­we­go, mając dość abs­trak­cyj­nej wie­dzy czy­stej, wybie­ram wydział han­dlo­wy. Po zasta­no­wie­niu, z bra­ku żył­ki han­dlo­wej, wybie­ram jed­nak Sek­cję Finan­so­wą Wydzia­łu Han­dlo­we­go WSE. Z tej kom­bi­na­cji w warun­kach poznań­skich wyni­ka dla mnie sta­no­wi­sko inspek­to­ra sku­pu Cen­tral­ne­go Zarzą­du Han­dlu Owo­ca­mi i Warzy­wa­mi w War­sza­wie, Wiel­ko­pol­skie­go Oddzia­łu CZHO Spe­cja­li­stycz­nej Sek­cji d/s Sku­pu Mio­du, Wosku i Mlecz­ka Psz­cze­le­go w Pozna­niu.

Nota bene. W pewien szcze­gól­ny spo­sób wybra­ko­wa­ny. Nie­do­peł­nio­ny, odczu­wa­ją­cy pust­kę. Mio­ta­ją­cy się sza­lo­ny Bez­de­ka bez deka, boha­ter Wit­ka­ce­go – któ­re­mu jed­ne­go deka­gra­mu nie dosta­wa­ło do peł­ne­go arty­sty. Pewien brak… I jak zarzu­ca, mio­ta na zakrę­cie, obra­ca wokół osi nie­mal prze­wra­ca­jąc sied­mio­to­no­wą Tatrę wio­zą­ca wiel­ką bekę nie do peł­na nala­ną mali­no­wym mosz­czem (tu koniecz­na prze­stro­ga, może się komuś przy­da – nie wol­no prze­wo­zić samo­cho­da­mi dużych naczyń nie do peł­na nala­nych pły­na­mi!). Doświad­czam tego nie­bez­pie­czeń­stwa prze­wo­żąc moszcz z naszych maga­zy­nów miesz­czą­cych się w pod­ziem­nych for­tach Festung Posen na Zawa­dach (przez sto pięć­dzie­siąt lat wil­hel­mow­skie Niem­cy na dar­mo for­ty­fi­ku­ją Poznań jako punkt opo­ru przed zagra­ża­ją­cą kul­tu­rze nawa­łą bar­ba­rzyń­ców ze Wscho­du!). Kie­row­ca nie chce zała­do­wać nie­peł­nej beki, prze­są­dzam jako czło­nek dyrek­cji: ja odpo­wia­dam za wszyst­ko. Ale się ura­to­wu­je­my – koń­czy się zale­d­wie na poobi­ja­nych bokach, nasza Tatra jed­nak nie prze­wra­ca się! Ja się też jakoś ura­to­wu­ję – przy­naj­mniej mam taką nadzie­ję, upew­niam się o niej codzien­nie zapi­su­jąc niniej­sze. Quod erat rec­to­ci­te demon­stran­dum.

[…]

„AROMAT” ISTNIENIA?? Naj­ła­twiej mi go wytłu­ma­czyć che­mią olej­ków ete­rycz­nych. Na przy­kład buł­gar­ski natu­ral­ny ole­jek róża­ny – ten z naj­bar­dziej kwiet­nie-żyzne­go okrę­gu Kazan­łyk, essen­ce de rose du Kazan­lik. Jego skład che­micz­ny, sto­sun­ko­wo pro­sty, został dokład­nie zba­da­ny i nie stwa­rza dziś che­mi­kom więk­szych pro­ble­mów. Głów­ny­mi skład­ni­ka­mi są wie­lo­wo­do­ro­tle­no­we alko­ho­le: gera­niol, rodi­nol i citro­ne­lol, z nie­wiel­kim dodat­kiem alko­ho­lu feny­lo­ety­lo­we­go (ten zosta­je przez wodę wypłu­ka­ny w pro­ce­sie desty­la­cji), śla­do­wą zawar­to­ścią estrów (głów­nie octa­ny bądź fene­lo­oc­ta­ny) i alde­hy­dów (zwłasz­cza citro­ne­lal i rodi­nal), oraz nie­wiel­kim dodat­kiem bez­won­nych ter­pe­nów i bar­dziej lot­nych sesqui-ter­pe­nów, któ­re ostat­nio w mia­rę dokład­nie zba­da­li che­mi­cy szwaj­car­scy.

Wszyst­kie skład­ni­ki olej­ku róża­ne­go moż­na uzy­skać z łatwiej dostęp­nych, więc tań­szych źró­deł: gera­niol i rodi­nol – z olej­ku ete­rycz­ne­go gera­nium, rośli­ny przy­po­mi­na­ją­cej pelar­go­nię, ale o liściach nabi­tych zapa­chem; citro­ne­lol i citro­ne­lal – z olej­ku ete­rycz­ne­go cytro­ne­li, pach­ną­cej kwa­śno traw­ki, któ­ra rośnie w Indo­ne­zji na żyznej wyspie Jawie; ter­pe­ny i sesqui-ter­pe­ny – wytwa­rza się doko­nu­jąc syn­te­zy w labo­ra­to­rium z – na przy­kład – ter­pen­ty­ny, mul­ti­pli­fi­ku­jąc do wła­ści­wej licz­by zawar­te w jej czą­stecz­kach pier­ście­nie ben­ze­no­we.

A więc zna­my skład cen­ne­go olej­ku z Kazan­łyk i z uzy­ska­nych taniej skład­ni­ków zesta­wia­my syn­te­tycz­ny ole­jek róża­ny, bliź­nia­czy suro­gat d’es­sen­ce de rose du Kan­zan­lik. I co się oka­zu­je? Ole­jek natu­ral­ny pod wzglę­dem siły zapa­chu jest trzy razy wydaj­niej­szy od olej­ku wytwo­rzo­ne­go sztucz­nie, a pod wzglę­dem jako­ści i głę­bi zapa­chu – nawet nie może… nie powi­nien być z nim porów­ny­wa­ny. Nie­tak­tem jest samo porów­na­nie.

Jest więc w ist­nie­ją­cych rze­czach jakiś nie­uchwyt­ny i jesz­cze nie zba­da­ny (czy – nie­ba­dal­ny?) czyn­nik (skład­nik?), któ­ry okre­śla isto­tę rze­czy. Nazy­wam go „aro­ma­tem” ist­nie­nia. I to aku­rat – cała puen­ta. Innej nie ma.

[…]

PRZYTACZAM TUTAJ WŁASNE WSPOMNIENIA, NAJDROBNIEJSZE SZCZEGÓŁY TYCH WSPOMNIEŃ, TAKŻE CUDZE WSPOMNIENIA, MOJE PONOCNE UBZDRY, CODZIENNE HANDRY, NOWE I DAWNE FOTOGRAFIE, KTÓRE PRZECHOWUJĘ W ALBUMACH, PRZECHOWYWANE ZAMIERZCHŁE SZPARGAŁY I SZPARGAŁY AKTUALNE, KTÓRE CODZIENNIE ZNAJDUJĘ W GAZETACH… i błą­ka­jąc się po dniach, nocach, po sza­fach i szu­fla­dach, księ­gar­niach, skle­pach z pły­ta­mi, wyja­wiam bole­sny i łagod­ny rytm naszych cza­sów, sta­ram się wyła­wiać z nich dla sie­bie ratu­nek – dla sie­bie… oraz dla świa­ta ludzi mi współ­cze­snych. (Może to jed­nak zbyt kate­go­rycz­nie powie­dzia­ne…) Sko­ro już zaczą­łeś, powi­nie­neś Tę chwi­lę dokoń­czyć bez uro­cze­go kamu­fla­żu skrom­ni­si i tego kap­tu­ra upo­rczy­we­go nie­zgul­stwa. Wiem. Ale nie jestem zwo­len­ni­kiem meto­dy koń­cze­nia cze­goś za wszel­ką cenę. Nawet gdy­by cho­dzi­ło o dzie­ło wła­sne­go życia.

O autorze

Andrzej Falkiewicz

Urodzony 5 grudnia 1929 roku w Poznaniu. Eseista, filozof, krytyk. Studiował matematykę i ekonomię. Od 1964 roku pełnił funkcję kierownika literackiego w kilku teatrach, najpierw w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, następnie m.in. w Teatrze Współczesnym i Teatrze Polskim we Wrocławiu. W latach 1973-1976 członek redakcji miesięcznika "Odra". Autor pierwszej w Polsce książki o Gombrowiczu ("Polski Kosmos. Dziesięć esejów przy Gombrowiczu", 1981). Laureat m.in. Nagrody Miasta Wrocławia (1981), Nagrody Fundacji Kultury (1995) i Literackiej Nagrody Czterech Kolumn za całokształt twórczości (1999). Zmarł 22 lipca 2010 w Puszczykowie pod Poznaniem.

Powiązania

Andrzej Falkiewicz o książce ta chwila

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Falkiewicz Joanna Mueller

Wybór Joan­ny Muel­ler auto­ko­men­ta­rzy Andrze­ja Fal­kie­wi­cza z książ­ki ta chwi­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Pro­za 19 grud­nia 2013 roku.

Więcej

Jak wszedłem w posiadanie tych tekstów

recenzje / ESEJE Andrzej Falkiewicz

Posło­wie Andrze­ja Fal­kie­wi­cza do książ­ki Małe cie­nie wiel­kich czar­no­księż­ni­ków Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 kwiet­nia 2007.

Więcej

Pamięć jako żywioł

recenzje / ESEJE Cezary Rosiński

Recen­zja Ceza­re­go Rosiń­kie­go z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Literatura w teatrze: ta chwila Andrzeja Falkiewicza

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz – wybitny odludek literatury

recenzje / ESEJE Aleksandra ostrzewa

Recen­zja Alek­san­dry Kostrze­wy z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz o książce ta chwila

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Falkiewicz Joanna Mueller

Wybór Joan­ny Muel­ler auto­ko­men­ta­rzy Andrze­ja Fal­kie­wi­cza z książ­ki ta chwi­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Pro­za 19 grud­nia 2013 roku.

Więcej

Mój Falkiewicz

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Pisać by zrozumieć

recenzje / ESEJE Paweł Kaczmarski

Szkic Paw­ła Kacz­mar­skie­go o książ­kach Ta chwi­la i takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Pamięć jako żywioł

recenzje / ESEJE Cezary Rosiński

Recen­zja Ceza­re­go Rosiń­kie­go z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Literatura w teatrze: ta chwila Andrzeja Falkiewicza

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz – wybitny odludek literatury

recenzje / ESEJE Aleksandra ostrzewa

Recen­zja Alek­san­dry Kostrze­wy z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz o książce ta chwila

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Falkiewicz Joanna Mueller

Wybór Joan­ny Muel­ler auto­ko­men­ta­rzy Andrze­ja Fal­kie­wi­cza z książ­ki ta chwi­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Pro­za 19 grud­nia 2013 roku.

Więcej

Mój Falkiewicz

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Dopowiedzenie

recenzje / KOMENTARZE Krystyna Miłobędzka

Dopo­wie­dze­nie Kry­sty­ny Miło­będz­kiej do poema­tu Świe­tli­ste Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Pisać by zrozumieć

recenzje / ESEJE Paweł Kaczmarski

Szkic Paw­ła Kacz­mar­skie­go o książ­kach Ta chwi­la i takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Ścieg o bardzo skomplikowanej budowie

recenzje / ESEJE Mateusz Kotwica

Recen­zja Mate­usza Kotwi­cy z książ­ki takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej