CZŁOWIEK WIECZNY – CZŁOWIEK DORAŹNY. Dwa kierunki rozumowania i rozumienia. (Cierpliwości! Rozwinę później.)
JA, CZŁOWIEK; ojciec i matka – nasi pierwsi rodzice?
JA, DZIECKO; ojciec i matka – moi drodzy rodzice. Drodzy? O tym różni różnie mówią.
WCZORAJ WYCHODZĘ Z KOSZMARU KOMPUTEROWEGO, JESTEM CAŁY W SKOWRONKACH – a dziś znowu, i całkiem nowy, komputerowy bajzel.
Czyli: komputerowa część mojego koszmaru.
Odpalam komputer, otwieram wersję Zostaje chwila „zapisA.doc” (pod tym tytułem znajduje się w moim komputerze pierwsza „transza” tej chwili) z 3.12.2007, stron 196, 201925 znaków ze spacjami, a wychodzi mi na monitorze „zapisA.doc” z 2.12.2007, stron 163, 201356 znaków ze spacjami!
Wreszcie w swoich szpargałach znajduję Asus K8VVM user guide, który chyba będzie pasował do aktualnie użytkowanego przeze mnie komputera. „1.1 Welcome!”. „Thank you for buying the ASUS K8VM motherboard!”. „1.4 Before you proceed”. „Take note of the following precautions before you install motherboard components”. Tu specjalny wykresik Onboard LED, ale nie mam skanera, nie potrafię go tutaj przytoczyć. Jeszcze raz to samo dokładniej: „1.5 Motherboard Overview: 1.5.1 Motherboard layout” (i znowu nie mam skanera). „Chapter 2: BIOS Information”. „2.2.1. BIOS menu screen”. „Menu bar 2.2.2.: Exit”. „For selecting the exit options and loading default settings”. „Chapter 3; Software Support”. „3.2.2.: Drivers menu”. „3.2.3.: Utilities menu”. „3.2.4.: Make disc menu”. „3.2.5.: click an item to open the folder of the user manual to close and then to open the folder of the user manual to close and then… to exit”. Exit ! EXIT!
NIE ŁĄCZY SIĘ, koszmar y niepołączeń: „…to, co tutaj jest sznur, nie jest wcale po kolei. Nie chce się trzymać na sznurze, zesypuje się…” – by znowu zacytować tu siebie (Andrzej Falkiewicz, Fragmenty o polskiej literaturze, „Czytelnik”, Warszawa 1982, s. 255).
JESTEM JUŻ DOKONANĄ CZĘŚCIĄ KATASTROFY SPOWODOWANEJ BŁĘDEM STWÓRCY – przynajmniej twierdzi tak Kabała. Jeżeli Kabałę rozumiem.
TYLE WIEM; TYLE SIĘ DOWIADUJĘ – a w międzyczasie ciągłe poszukiwania opcji dzielenia wyrazów. Bez skutku. Już prawie dwunasta – czas gotowania żuru na obiad. (Śmietana do żuru? Czy my dodajemy do żuru śmietanę? Zrobi się z tego mdła kielecka zalewajka…). Krystyna przejeżdża z Poznania dwadzieścia po pierwszej.
POZOSTAŁA MOJA WEWNĘTRZNA SMUTA…
…nie koszmar. Istotą koszmaru jest „wciąż to samo ciągle inne”. Koszmar odczuwam jako niemożność ucieczki od zaskoczeń. Mimo wszystkich zew- i wewnętrznych okropieństw, koszmar jest tą mniej uciąż… bredzę już.
Zatem czeka mnie teraz praktyczna czynność „to exit”, wyjścia‑zamykania. Ale przedtem zapisania tego, co dziś napisałem… tych wypłuczek.
I znowu. Zapisz jako:
C:
– –
– –
Ok! Ok!
Ok!
Zapisz jako:
dyskietka, zapisz jako
– – –
– – –
I oby nie z tym samym co wczoraj skutkiem. 4.12.2007, czwartek (?), godzina jedenasta czterdzieści pięć… nie, już czterdzieści sześć.
ZAMIAR POWIEŚCI: Krzyż! Znalazłem ta powieść będzie wielka. (Lotnia!) Wielka proza. (Lotnia!) Monolog współczesnego Fausta. Moja powieść powinna się stać panoramą świata. Panoramą życia. Panoramą wszystkiego, Wszystkiego! Totalną (nie, raczej chyba ulotną i wielowarstwową) kpiną.
Dzisiaj nad ranem (we śnie) pomysł napisania książki o różnych typach związku kobiety z mężczyzną. Tytuł: Krzyżówki. Tytuł tłumaczy się prosto: najpierw Jan od Krzyża (w dalekim tle: krzyż, trzy Marie pod krzyżem), potem „krzyżówki” jako termin stosowany w hodowli (w dalekim tle: klasztorny ogródek i kwitnące bratki braciszka Gregora Mendla) a potem idzie o wspólne zbieranie znaczków pocztowych i rozwiązywanie krzyżówek w „Przekroju”, „Szaradziście”, dziennikach… okropne, okropne. Wreszcie: Finale. Nie znam nic bardziej wstrząsającego od spokoju zakończenia tej powieści.
WCZORAJ, W DNIU 1 PAŹDZIERNIKA, razem z młodym Bartkiem Krzyżaniakiem, moim komputerowym doradcą oraz ekspertem, przygotowujemy pierwszą partię tekstów do publikacji takim ściegiem: bis (316 stron, 619 tys. znaków ze spacjami) i Znalezione (230 stron, 354 669 znaków ze spacjami). To najmniej zarobkowe, wręcz utracjuszowskie, luksusowe zajęcie. Kiedy człowiek jest młody, takie publikacje podbudowują jego pozycję i pośrednio ułatwiają zarobkowanie. W podeszłym wieku są przeciw-interesowne. Ich jednak-konieczność jest jedną z tajemnic natury, tajemniczą cechą istnienia. To dzięki takim działaniom świat trwa: żyją owady, chmury, atomy… powstaje kwantowa fizyka, metafizyczna poezja, wychodzą dziwaczne książki…
(WINO „ŚMIETNIK”… ta czytelniczo oszałamiająca używka cd. ale czy tutaj to pchać?)
WINO „MIÓD”… Trójniaki, trudno odfermentowujące dwójniaki (zazwyczaj doprowadzane do burzliwej fermentacji roztworu niskocukrowego miodu, często miodu w owocowych moszczach, i dopiero wtedy wzbogacane cukrami), baśniowy, na poły niebyły półtorak… Miody pitne, które, odbywając konieczny po ówczesnych studiach „przydział pracy”, współwyrabiam i, niestety, współfuszeruję wraz z dyrekcją wytwórni, nigdy nie dając im koniecznego czasu na wytworzenie bukietu pitnego miodu, tego najbliższego sąsiada bukietu węgrzyna. Z naszego ówczesnego asortymentu ratuje się tylko Dwójniak Maliniak, miód pitny wytwarzany z dodatkiem malinowego moszczu ten przynajmniej pachnie malinami. Wytwórnia miodów pitnych przy ulicy Dominikańskiej w Poznaniu, naprzeciwko kościoła, ale nie Dominikanów, tylko Jezuitów, i sal wystawowych urządzonych ostatnio w XVII-wiecznym pojezuickim kolegium. Wejście do wytwórni, w całości mieszczącej się w piwnicach, przez podwórze domu przy Dominikańskiej 5. Ogromny ciąg średniowiecznych podpiwniczeń pod kilkunastoma XVIII- i XIX-wiecznymi kamieniczkami starego miasta. Niewiadome przeznaczenie tej podziemnej fortyfikacji. Gotyckie cegły różnych wymiarów, niewymiarowe wobec cegieł współczesnych, niekiedy z ciekawymi glazurami. Odwiedziłem to miejsce w Poznaniu niedawno, oglądając wystawę pięknie postrzępionych różowych „Powłok” Jana Berdyszaka i z przerażeniem konstatuję, że to się mogło nie zachować, zabetonowane z uwagi na statykę przyszłych, mających tam powstać budowli. Podobno są już gotowe do realizacji plany ciągu pawilonów centrum handlowego, wznoszonego z funduszy Unii Europejskiej. Wtedy jedyny ślad tej wspaniałości pozostanie w moim zapisie.
Odfermentowywane alkoholia są zaledwie kalekimi półproduktami, stanowią jakościowo najsłabszą część mojej ówczesnej działalności kontrolera technicznego „na przydziale pracy”. Kontroluję także miody wielokwiatowe i specjalizowane Pszczelarskiego Zakładu Handlowego, który mieści się w Poznaniu na Śródce, skupowane i magazynowane w naszych magazynach przy ulicy Garbary (na balkonach pobliskich domów ule… całe pasieki pszczele, bzyk pracowitych owadów ich właściciele zbierają podobno po parę kilogramów miodu miesięcznie). Badanie zawartości cukrów prostych refraktometrem, określanie stosunku ilościowego glukozy do fruktozy, maksymalna dopuszczalna zawartość sacharozy, analiza pyłków kwiatowych pod mikroskopem. Mogę z czystym sumieniem zaświadczyć, że sprzedajemy wówczas, w tej zniewolonej i zsowietyzowanej Polsce Ludowej, najlepszy miód, jaki jest osiągalny w naszym kraju czego w gospodarce kapitalistycznej, przy rozmaitych, często egzotycznych importach miodów, nie jest się wcale pewnym.
Nota bene. Moje kontrolerstwo techniczne jest tylko czymś w rodzaju leczniczego urlopu, zastępczym zajęciem młodego rencisty-emeryta. Zaczynam pracę jako inspektor skupu Centralnego Zarządu Handlu Owocami i Warzywami ale już w pierwszych miesiącach pracy pojawiają się symptomy zaburzeń w stosunkach z ludźmi, i to aż do ostatecznej kulminacji połączonej z zakopaniem służbowych notatek pod katedrą w Kamieniu Pomorskim, zdeponowaniem służbowego refraktometru u pewnej młodej Cyganki poznanej w Rzeszowie i podróżami samolotem po całej Polsce. Od kiedy pamiętam, od wczesnego dzieciństwa do dzisiejszej starości, czuję się przez pewnych ludzi odrzucany tych właśnie, na których najbardziej mi zależy. Przez większość zawsze odrzucany. Powody? Żebym ja to wiedział… „Nie można ze mną koni kraść”, chociaż do dziś konie kradam tyle że… że nie należy ze mną tego robić. Tu następuje konieczna przerwa w pracy trzymiesięczny pobyt na Oddziale Zamkniętym „Pi-nel I” Szpitala dla Nerwowo Chorych w Kościanie, połączony z serią „elektrycznych młotków” oraz sześćdziesięcioma iniekcjami pełnozapaściowej insuliny, i miesięczny pokuracyjny wypoczynek w sanatorium w Wonieściu.
Nota bene. Już stanowisko inspektora skupu w Centralnym Zarządzie Handlu zawdzięczam wyłącznie własnemu niekonsekwentnemu wyborowi przedmiotu studiów tym niezbyt jasnym dla mnie samego zabłąkaniom na uczelniach i wydziałach.
(Nudne jak cholera? Człowiek sam dla siebie nie jest nudny. „Ona jak siebie wącha, to jej nie brzydzi” powiada Witold w Kosmosie Gombrowicza o którejś z bohaterek. Tyle że nie wszyscy darzą ją tym uważnym spojrzeniem, którym obdarza swą bohaterkę Autor powieści.) Ergo:
Niekonsekwencje moich wyborów. Chcę zostać chemikiem po ojcu. Nie dostawszy się na chemię, wybieram fizykę. Czyli wybieram przytomnie i logicznie. Ale marzy mi się fizyka kwantowa. Znam już wtedy klasyczne książki Eddingtona, wiem coś niecoś o Einsteinie, czytuję wieczorami Schrödingera o paradoksalnej zagadce na poły żywego i na poły martwego kota oraz innych dziwach. A na sali wykładowej cholerne nudy grawitacja, siły odśrodkowe, szerokość długość i wysokość pomieszczenia, cztery kąty a piec piąty. Szczepan Szczeniowski albo docent Szyguła kręcą wodę w wiadrze i się im ta woda na głowy nie wylewa! co za ale dziwo! Po czym profesor Szczepan zapisuje to ręcznie kredą na wielkiej tablicy i ściera zaraz rękawem, żeby studenci nie zdążyli przepisać do zeszytów na wypadek, gdyby tam były jakieś błędy. A zawsze są. Po pierwszym semestrze, rozczarowany chcę się „przebukować” na matematykę ale profesor Aleksiewicz, matematyk portretujący kwiaty, w moim przypadku krok ten odradza. Więc porzucam jego, kwiaty, UAM i cały wydział. Grozi mi służba wojskowa, resztką tchu załapuję się na Akademię Handlową i przebumblowuję okrągły rok studiów z Jasiem Milachowskim i Januszem Oppeln-Bronikowskim, popijając kawę zalewaną francuskim koniakiem i obserwując opadające ramiączko biustonosza pewnej bufetowej w elitarnej kawiarence na Świętym Marcinie (wtedy są jeszcze takie luksusowe, ledwo już zipiące prywatne cud-kawiarenki). Chcąc uniknąć poboru (w tamtych latach jest to główny powód kończenia wyższych studiów przez dobrze sytuowanych mężczyzn!), w ostatniej chwili zdaję egzamin do Wyższej Szkoły Ekonomicznej i z dwu wydziałów tej uczelni, finansowego i handlowego, mając dość abstrakcyjnej wiedzy czystej, wybieram wydział handlowy. Po zastanowieniu, z braku żyłki handlowej, wybieram jednak Sekcję Finansową Wydziału Handlowego WSE. Z tej kombinacji w warunkach poznańskich wynika dla mnie stanowisko inspektora skupu Centralnego Zarządu Handlu Owocami i Warzywami w Warszawie, Wielkopolskiego Oddziału CZHO Specjalistycznej Sekcji d/s Skupu Miodu, Wosku i Mleczka Pszczelego w Poznaniu.
Nota bene. W pewien szczególny sposób wybrakowany. Niedopełniony, odczuwający pustkę. Miotający się szalony Bezdeka bez deka, bohater Witkacego któremu jednego dekagrama nie dostawało do pełnego artysty. Pewien brak… I jak zarzuca, miota na zakręcie, obraca wokół osi, niemal przewracając siedmiotonową Tatrę wiozącą wielką bekę nie do pełna nalaną malinowym moszczem (tu konieczna przestroga, może się komuś przyda nie wolno przewozić samochodami dużych naczyń nie do pełna nalanych płynami!). Doświadczam tego niebezpieczeństwa, przewożąc moszcz z naszych magazynów mieszczących się w podziemnych fortach Festung Posen na Zawadach (przez sto pięćdziesiąt lat wilhelmowskie Niemcy na darmo fortyfikują Poznań jako punkt oporu przed zagrażającą kulturze nawałą barbarzyńców ze Wschodu!). Kierowca nie chce załadować niepełnej beki, przesądzam jako członek dyrekcji: ja odpowiadam za wszystko. Ale się uratowujemy kończy się zaledwie na poobijanych bokach, nasza Tatra jednak nie przewraca się! Ja się też jakoś uratowuję przynajmniej mam taką nadzieję, upewniam się o niej codziennie, zapisując niniejsze.
ŚMIERĆ I DZIEWCZĄTKO ALBO HANUSI JAZDA-DO-NIEBA. Der Tod und das Mädchen Schuberta albo Hanneles Himmelfahrt, pieśń (chyba?) Brahmsa, śpiewana przez Richarda Taubera. Aha, i jeszcze Erlkönig Schuberta, Król olch, bo też śpiewa Richard Tauber i też smutno się kończy. Żałobna muzyka mojej matki. „Czy bardzo byś płakał, gdyby mamusia umarła?” Potem przed snem się bałem, że w nocy umrę, a rodzice wzajemnie się pomordują. A nazajutrz znowu Richard Tauber, wspaniały tenor, „o niebo lepszy od Kiepury”… Wolę, gdy ojciec pokazuje mi fabryki. Albo nocne niebo: Wenus, Mars, Bliźnięta, Wielki Wóz, beta Wolarza, gamma Centaura, Wega… w języku astronomów alpha Lyrae… jasna Lutni, Betelgeuza, czyli alfa Oriona… Pokazuje z taką miną, jak gdyby to wszystko sam stworzył i wymyślił, a przynajmniej sam odkrył. A kiedy jestem zanadto rozżałobiony Richardem Tauberem i muzyką mamy, tłucze mnie po pupie, po czym spokojnie zasypiam. Jest to dużo skuteczniejsze od mojego wieczornego bromu w kostkach bulionowych, a musi trwać bardzo, bardzo długo, bo czasami pamiętam zwidują mi się wtedy przed snem te dwa kościotrupy rycerzy z mieczami w szklanych trumnach, które leżą u wejścia do pawilonu ciężkiego przemysłu na Targach Lipskich w 1938. Jedyny pawilon, którego nie zwiedzam: dla dzieci wstęp wzbroniony. Popłakując, gram na harmonii w prowizorycznej ochronce przy wejściu i hitlerowskie siostry miłosierdzia częstują mnie cukierkami, a cały pawilon huczy od najcięższej w świecie mechanicznej prasy, która wytłacza pancerze czołgów.
WIELKA ROZMAITOŚĆ ÓWCZESNYCH AUT… sportowy Amilcar stryjka Kazia, samochód tak sportowy i smukły, że stryj i stryjenka wystają z niego po obu bokach i z kieszeni wypadają im drobne przedmioty; zakopiańskie przedwojenne trzy odkryte torpeda marki Austro-Daimler, które wożą turystów do Morskiego Oka, jest też między nimi jedna wielka Tatra Torpedo dziś sprzedaż takiego Austro-Daimlera pozwoliłaby postawić niezły jednorodzinny wolno stojący domek w ogrodzie; furgonetka marki Protos rzeźnika Sztrobla, z błyszczącym wyostrzonym dziobem i słyszalną z dala kakofonią motoru; Fiat Beskid, ponoć rdzennie polskiej konstrukcji; kryty furgon marki Durant-Rugby, jeszcze z lat dwudziestych, z wielką tubą „Śniegu Tatrzańskiego” na dachu i wąsami zapłonu oraz doboru mieszanki przy kole kierownicy, podczas jazdy trzeba nimi manipulować, gdy silnik kaszle albo stuka, stara jak się mówi „reklamówka” jeszcze pamiętająca PeWuKę, wyposażona w „mamkę”, dziwaczny przyrząd zasysający paliwo z baku do gaźnika, ówcześnie już techniczna przestarzała osobliwość, w nowszych modelach nie stosowana; na koniec Chevrolet z montowni Lilpopa trzy furgony firmy Falkiewicz; czarne limuzyny matki „do jeżdżenia po zakupy”: Buick Metropolitain, czyli Metropol, luksusowy model, importowany w stanie oryginalnym z USA, i mercedes 320; kiedyś, gdy mam cztery albo pięć latek wielka sześciodrzwiowa Praga z figurką biegnącej dziewczyny na masce i za małym, zbyt słabym silnikiem, która wciąż wytapia panewki i wciąż wymaga naprawy w zakładach Oświęcim-Praga; bardzo łódeczkowo-płytka tra tra tra tra Tatra Torpedo Żaków; takaż, ale cichsza, Lancia Koralewskich (?? albo Kręglewskich, już nie sprawdzę, już nie ma komu z Kręglewskich ani Koralewskich pamiętać!); nie mylić z nowszą Lancią jeżdżącą w Poznaniu małym krytym samochodem z krótkim, podwiniętym tyłkiem; sportowy mercedes 540 ojca, koloru kość słoniowa, z czerwonymi skórkowymi siedzeniami i białą kierownicą (patrz: s. 351–352)… Było co oglądać. A dopiero u Jóźwiaka w Ludwikowie w niedzielne popołudnie, gdy przyjeżdża cały zmotoryzowany Poznań! Te dobrze mi znane z poznańskich ulic stare Fordy („dostępne w każdym wybranym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”), stare Citroeny i Renaulty, z rzadka niski nowy Citroen (właściwie „Citroёn” sitroję), pozbawiony w 1936 przez konstruktorów stopni przy błotnikach po zabójstwie króla Jugosławii na francuskiej Riwierze przez zamachowca, który wskoczył na stopień; rzadziej pozapoznańskie Alfa Romeo i któraś z zawsze czarnych, zawsze wielkich, produkowanych w Belgii limuzyn marki Minerva ze srebrną głową Minerwy na masce, wyposażonych w silniki systemu Knighta ze skomplikowanymi suwakami przy cylindrach, które pełniły rolę zaworów; dalej przyjezdne Hispano-Suizy… ale nie pamiętam stojącego tam Rolls-Roycea, widzę taki tylko raz jeden na pewnym pamiętnym pogrzebie (patrz: s. 279); jeszcze błyszcząca, od stóp do głów pochromowana limuzyna marki Isotta Fraschini Feliksa Stobieckiego, kuzyna ojca, odkupiona z wielkopańskiego majątku i, niestety, całymi latami w rękach wiejskiego kowala która cudownym sposobem niekiedy dociera tu aż z Kalisza, ale w Poznaniu zaczyna tułać się po warsztatach, rzadko kiedy wraca o własnych siłach… Godzinami nie mogę się tego naoglądać, wcale nie jest mi spieszno do rekreacji i zdrowotnej gimnastyki do tych wodnych rowerów z rowerowych rur i nadmuchanej blachy, na których pedałują po Jeziorze Góreckim (patrz: s. 403–404).
Jeszcze warto przy okazji wspomnieć mojego tuż-powojennego Forda „Łakomczuszka” V‑8, pożeracza benzyny. Czworo-od-biedy-osobowy kabriolet w kolorze ciemnej ultramaryny i z malutkim bagażnikiem, do którego ledwo wchodzi zapasowe koło. Jego dane techniczne, które nie pomieszczą się w głowie dzisiejszym użytkownikom aut: kabriolet trzyosobowy, 8 cylindrów, 3840 centymetrów sześciennych pojemności skokowej, 3 biegi, hamulce linkowe, zużycie paliwa ok. 30 litrów na 100 km. Dopiero sprowadzone do Polski nowe ogumienie Goodyear umożliwia normalne posługiwanie się „Łakomczuszkiem”. Przedtem ciągłe dźwiganie żelastwa samochodu na chwiejnych podnośnikach i wymiana kół, łatanie dętek. Żeby nie wspomnieć szukanego w zbożu koła, które odpadło od mojej poprzedniej dryndy, fiołkowego kabrioletu Adler z 1935, i wciąż wulkanizowanych, coraz cięższych opon.
DALSZY CIĄG SZPARGALIÓW: LIGA POLSKIEGO PRZEMYSŁU, czyli przeciw Żydom, quasi-filatelistyczne doklejki, przylepiane na listach firmowych stanowczo zasługują na to, żeby tu o nich opowiedzieć. Nie ma to nic wspólnego z rasizmem. Raczej z interesem i solidarnością zawodową ze znajomymi, konkurentami w tej samej branży. Ojciec ceni Żydów, ma pośród nich licznych znajomych. Pamiętam sprzed wojny wizyty Szacha z Hederami, za wczesnej okupacji pamiętam przerażonych Hossiasonów (przedstawicielstwo „Soir de Paris” f‑my Bourjois; uratowali się i wyjechali na Zachód dzięki skrzypcom Stradivariusa i altówce Amatiego ofiarowanych gubernatorowi Frankowi), pamiętam panią Esterę Hossiason tuż przed wyjazdem, zasłaniającą szalem gwiazdę na rękawie, i pana Lachsa, ten też się uratował, odwiedza nas w Poznaniu jeszcze po wojnie. Pamiętam śmierć Alfreda Tabańskiego, żydowskiego biedaka („Tabana najlepsza pasta do zębów”), tragicznie rozstrzelanego wraz z żoną i czworgiem dzieci w bańkach po mleku podczas nieudanej ucieczki z warszawskiego getta. Wyjeżdżają w nocy: on, dwoje dorosłych dzieci, żona z malutkim dzieckiem na ręku, każdy członek rodziny w innej bańce i kiedy to małe zaczyna płakać, jakiś Niemiec czy Łotysz przejeżdża automatem po wszystkich bańkach. Pamiętam, że ojciec na ogół odporny wobec tego rodzaju spraw bardzo to zdarzenie przeżył.
CHAD GADJA, CHAD GADJA (JEDNO KOŹLĘ, JEDNO KOŹLĘ) Jedno koźlę, jedno koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę.
I przyszedł kot i zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł pies i ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł kij i uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł ogień i spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszła woda i zgasiła ogień, który spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł wół i wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł rzeźnik i zabił wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł anioł śmierci i zabił rzeźnika, który zabił wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę.
I przyszedł On, Święty, i zabił anioła śmierci, który zabił rzeźnika, który zabił wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który uderzył psa, który ugryzł kota, który zjadł koźlę, które ojciec kupił za dwa zuzy, jedno koźlę, jedno koźlę. (Ekumeniczna litania chrześcijańsko-judaistyczna)
SZACH, „JAPOŃSKI BIAŁY BEZ”: zaparzanie herbaty podczas naszych odwiedzin w getcie i pełna złych przeczuć, labidząca pani Szach. „Sally, nie zajmuj się głupstwami przy parzeniu herbaty bo zmarnujesz herbatę darjeeling, taką herbatę!”
BOLESNY WARIANT DZIANIA SIĘ LITERATURY: TYMOTEUSZ KARPOWICZ:
tylko w tej chwili zdajesz maturę wypowiadając posłuszeństwo wiedzy
tylko w tej chwili zasiewasz się po raz pierwszy w dziewczynę no bo jaką masz inną możliwość
[…]
nigdy nie było wczoraj nigdy nie będzie jutra
jest tylko dziś ten moment w którym piszesz lub czytasz te słowa
Bardzo dla mnie ważny fragment jego wiersza W tej chwili – który patronuje tytułowi książki.
WIECZNY NOWATOR – ZAWSZE ”ODWROTNY”. Tymek ”odwrotny”. Na przykład jako konsultant Andrzeja Witkowskiego, kierownika artystycznego teatru.
W 1968 w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu nasze role są rozpisane: on jest konsultantem repertuarowym, ja – kierownikiem literackim. Mam projektować repertuar, on – wnosić swoje zastrzeżenia. Wydaje mi się, że w teatrze mogę służyć praktyczną radą. Mówię: ”Zabawna ta Czarna komedia Petera Shaffera – świetny ten pułkownik, który wdeptuje w nocy w miskę z wodą”. Na to Karpowicz do Witkowskiego: ”Andrzeju, każdy z bohaterów powinien wdeptywać w miskę z wodą!”. Ja: ”Przecież to pali cały efekt”. Witkowski wierzył jemu – i pali Czarną komedię.
Te wielomnożenia są charakterystyczne dla myśli Karpowicza, dla jego myślenia o teatrze zwłaszcza. W Przerwie w podróży Maja Komorowska chodzi po scenie z gotującym się czajnikiem. Tymek przekonuje reżysera, że będzie dowcipniej, gdy obwiesić ją całą czajnikami. Podczas jednej z takich rozmów nie wytrzymuję: ”Pan mówi, że wszystko na wszystko można przerobić – z budzika nie zrobi pan wodotrysku!”. On: ”Ależ to świetny pomysł, wodotrysk z budzika, budzik z wodotrysku, koniecznie trzeba to pokazać w żywym planie”! Zdenerwowany wracam do domu. On widzi surrealistyczny efekt zapisu na papierze, ja wyobrażam sobie kilkunastu wygłupionych ludzi, aktorów na scenie prowadzonych według jego porad. Tym się w teatrze – a i w życiu osobistym ze- i wewnętrznym – różnimy.
KRYSTYNY PIERWSZY KONTAKT Z POEZJĄ KARPOWICZA. POCZĄTEK NASZEJ, NAS OBOJGA PRZYJAŹNI Z POETĄ, KTÓRA TRWAŁA PÓŁ WIEKU. Późne rekapitulacje naszego półwiecza.
Po pierwsze – Trudny las. Tom poezji, który wpada Krystynie w ręce akurat w odpowiednim momencie jej pisarskiej pracy.
Odkrycie w komódce Krystyny. Masa ciekawych listów Tymka i do Tymka, listów od Marylki. Tylko Marylka pisze na maszynie, on pisze ręcznie. Im późniejsze lata, tym listów mniej. Częściej telefonuje. Do Tymka zawsze pisze Kry (zainteresowana nim także jako mężczyzną), ja zaś – o nim. Piszę do Karpowicza, ilekroć mogę mu o nim coś powiedzieć. Namawiamy go, żeby wracał – i on wciąż ten powrót uważa za niemożliwy. A gdy wreszcie Polska staje się wolna, zapada na chorobę rakową Marylka Karpowiczowa – i Tymek w tym znowu znajduje wybieg.
W Chicago są jego zapisy, papiery, wyimki, wycinki. Cały świat tekstów. Jak to spakować? Wszystko zostawić? Wsiąść do samolotu? To nie on! Zawsze boi się o rękopisy.
Chce zachować siebie całego, i zachować raz na zawsze.
Wchodząc do naszego domu w Puszczykowie, oznajmia nam, że murek na werandzie musi być pokryty ceramicznymi płytami, bo inaczej się rozsypie.
Gdy przyjeżdża następnym razem, zadowolony spostrzega, że murek jest według jego wskazówek naprawiony i dokładnie sprawdza wykonanie.
?? – BOHATEREM TEJ KSIĄŻKI JEST CHWILA. INACZEJ: BOHATEREM JEST CHWILOWOŚĆ CHWILI. Stąd wielka liczba dygresji, ilustracji. To zatrzęsienie migawek, przelotnych obrazków.
Moje osobiste, niechby, bazgroły, autorskie niedorzeczności – a spod nich przeziera skrupulatna kolekcjonerska faktografia. Muzyka matki. Ojciec – Wega, Betelgeuse, planety, gwiazdozbiory, fabryka. Fabryki… (Jestem przecież nieodrodnym synem swych rodzicieli, w ich domu zawsze spotykałem się z „kolekcjonerstwem”, z bardziej lub mniej wysublimowanym gromadzeniem. Pisząc kolekcjonuję.)
[…]
WINO „MIÓD”… Trójniaki, trudno odfermentowujące dwójniaki (zazwyczaj doprowadzane do burzliwej fermentacji roztworu niskocukrowego miodu, często miodu w owocowych moszczach, i dopiero wtedy wzbogacane cukrami), baśniowy, na poły niebyły półtorak… Miody pitne, które odbywając konieczny po ówczesnych studiach „przydział pracy” współwyrabiam i, niestety, współfuszeruję wraz z dyrekcją wytwórni, nigdy nie dając im koniecznego czasu na wytworzenie bukietu pitnego miodu, tego najbliższego sąsiada bukietu węgrzyna. Z naszego ówczesnego asortymentu ratuje się tylko Dwójniak Maliniak, miód pitny wytwarzany z dodatkiem malinowego moszczu – ten przynajmniej pachnie malinami. Wytwórnia miodów pitnych przy ulicy Dominikańskiej w Poznaniu, naprzeciwko kościoła ale nie Dominikanów, tylko Jezuitów, i sal wystawowych urządzonych ostatnio w siedemnastowiecznym pojezuickim kolegium. Wejście do wytwórni, w całości mieszczącej się w piwnicach, przez podwórze domu przy Dominikańskiej 5. Ogromny ciąg średniowiecznych podpiwniczeń pod kilkunastoma osiemnasto- i dziewiętnostowiecznymi kamieniczkami starego miasta. Niewiadome przeznaczenie tej podziemnej fortyfikacji. Gotyckie cegły różnych wymiarów, niewymiarowe wobec cegieł współczesnych, niekiedy z ciekawymi glazurami. Odwiedziłem to miejsce w Poznaniu niedawno, oglądając wystawę pięknie postrzępionych różowych „Powłok” Jana Berdyszaka – i z przerażeniem konstatuję, że to się mogło nie zachować, zabetonowane z uwagi na statykę przyszłych, mających tam powstać budowli. Podobno są już gotowe do realizacji plany ciągu pawilonów handlowego centrum, wznoszonego z funduszy Unii Europejskiej. Wtedy – jedyny ślad tej wspaniałości pozostanie w moim zapisie.
Odfermentowywane alkoholia są zaledwie kalekimi półproduktami, stanowią jakościowo najsłabszą część mojej ówczesnej działalności kontrolera technicznego „na przydziale pracy”. Kontroluję także miody wielokwiatowe i specjalizowane Pszczelarskiego Zakładu Handlowego, który mieści się w Poznaniu na Śródce, skupowane i magazynowane w naszych magazynach przy ulicy Garbary (na balkonach pobliskich domów ule… całe pasieki pszczele, bzyk pracowitych owadów – ich właściciele zbierają podobno po parę kilogramów miodu miesięcznie). Badanie zawartości cukrów prostych refraktometrem, określanie stosunku ilościowego glukozy do fruktozy, maksymalna dopuszczalna zawartość sacharozy, analiza pyłków kwiatowych pod mikroskopem. Mogę z czystym sumieniem zaświadczyć, że sprzedajemy wówczas, w tej zniewolonej i zsowietyzowanej Polsce Ludowej, najlepszy miód, jaki jest osiągalny w naszym kraju – czego w gospodarce kapitalistycznej, przy rozmaitych, często egzotycznych importach miodów nie jest się wcale pewnym.
Nota bene. Moje kontrolerstwo techniczne jest tylko czymś w rodzaju leczniczego urlopu, zastępczym zajęciem młodego rencisty-emeryta. Zaczynam pracę jako inspektor skupu Centralnego Zarządu Handlu Owocami i Warzywami – ale już w pierwszych miesiącach pracy pojawiają się symptomy zaburzeń w stosunkach z ludźmi, i to aż do ostatecznej kulminacji połączonej z zakopaniem służbowych notatek pod katedrą w Kamieniu Pomorskim, zdeponowaniem służbowego refraktometru u pewnej młodej Cyganki poznanej w Rzeszowie i podróżami samolotem po całej Polsce. Od kiedy pamiętam, od wczesnego dzieciństwa do dzisiejszej starości, czuję się przez pewnych ludzi odrzucany – tych właśnie, na których najbardziej mi zależy. Przez większość – zawsze odrzucany. Powody? Żebym ja to wiedział… „Nie można ze mną koni kraść”, chociaż do dziś konie kradam – tyle że… że nie należy ze mną tego robić. Tu następuje konieczna przerwa w pracy – trzymiesięczny pobyt na Oddziale Zamkniętym „Pi-nel I” Szpitala dla Nerwowo Chorych w Kościanie, połączony z serią „elektrycznych młotków” oraz sześćdziesięcioma iniekcjami pełnozapaściowej insuliny, i miesięczny pokuracyjny wypoczynek w Sanatorium w Wonieściu.
Nota bene. Już stanowisko inspektora skupu w Centralnym Zarządzie Handlu zawdzięczam wyłącznie własnemu niekonsekwentnemu wyborowi przedmiotu studiów – tym niezbyt jasnym dla mnie samego zabłąkaniom na uczelniach i wydziałach.
(Nudne jak cholera? Człowiek sam dla siebie nie jest nudny. „Ona jak siebie wącha, to jej nie brzydzi” – powiada Witold w Kosmosie Gombrowicza o którejś z bohaterek. Tyle – że nie wszyscy darzą ją tym uważnym spojrzeniem, którym obdarza swą bohaterkę Autor powieści.)
Ergo:
Niekonsekwencje moich wyborów. Chcę zostać chemikiem po ojcu. Nie dostawszy się na chemię, wybieram fizykę. Czyli – wybieram przytomnie i logicznie. Ale marzy mi się fizyka kwantowa. Znam już wtedy klasyczne książki Eddingtona, wiem coś niecoś o Einsteinie, czytuję wieczorami Schrödingera o paradoksalnej zagadce na poły żywego i na poły martwego kota oraz innych dziwach. A na sali wykładowej cholerne nudy – grawitacja, siły odśrodkowe, szerokość długość i wysokość pomieszczenia, cztery kąty a piec piąty. Szczepan Szczeniowski albo docent Szyguła kręcą wodę w wiadrze – i się im ta woda na głowy nie wylewa! co za ale dziwo! Po czym profesor Szczepan zapisuje to ręcznie kredą na wielkiej tablicy i ściera zaraz rękawem, żeby studenci nie zdążyli przepisać do zeszytów na wypadek, gdyby tam były jakieś błędy. A zawsze są. Po pierwszym semestrze, rozczarowany chcę się „przebukować” na matematykę – ale profesor Aleksiewicz, matematyk portretujący kwiaty, w moim przypadku krok ten odradza. Więc porzucam jego, kwiaty, UAM i cały wydział. Grozi mi służba wojskowa, resztką tchu załapuję się na Akademię Handlową i przebumblowuję okrągły rok studiów z Jasiem Milachowskim i Januszem Oppeln-Bronikowskim, popijając kawę zalewaną francuskim koniakiem i obserwując opadające ramiączko biustonosza pewnej bufetowej w elitarnej kawiarence na Świętym Marcinie (wtedy są jeszcze takie luksusowe, ledwo już zipiące prywatne cud-kawiarenki). Chcąc uniknąć poboru (w tamtych latach jest to główny powód kończenia wyższych studiów przez dobrze sytuowanych mężczyzn!), w ostatniej chwili zdaję egzamin do Wyższej Szkoły Ekonomicznej – i z dwu wydziałów tej uczelni, finansowego i handlowego, mając dość abstrakcyjnej wiedzy czystej, wybieram wydział handlowy. Po zastanowieniu, z braku żyłki handlowej, wybieram jednak Sekcję Finansową Wydziału Handlowego WSE. Z tej kombinacji w warunkach poznańskich wynika dla mnie stanowisko inspektora skupu Centralnego Zarządu Handlu Owocami i Warzywami w Warszawie, Wielkopolskiego Oddziału CZHO Specjalistycznej Sekcji d/s Skupu Miodu, Wosku i Mleczka Pszczelego w Poznaniu.
Nota bene. W pewien szczególny sposób wybrakowany. Niedopełniony, odczuwający pustkę. Miotający się szalony Bezdeka bez deka, bohater Witkacego – któremu jednego dekagramu nie dostawało do pełnego artysty. Pewien brak… I jak zarzuca, miota na zakręcie, obraca wokół osi niemal przewracając siedmiotonową Tatrę wioząca wielką bekę nie do pełna nalaną malinowym moszczem (tu konieczna przestroga, może się komuś przyda – nie wolno przewozić samochodami dużych naczyń nie do pełna nalanych płynami!). Doświadczam tego niebezpieczeństwa przewożąc moszcz z naszych magazynów mieszczących się w podziemnych fortach Festung Posen na Zawadach (przez sto pięćdziesiąt lat wilhelmowskie Niemcy na darmo fortyfikują Poznań jako punkt oporu przed zagrażającą kulturze nawałą barbarzyńców ze Wschodu!). Kierowca nie chce załadować niepełnej beki, przesądzam jako członek dyrekcji: ja odpowiadam za wszystko. Ale się uratowujemy – kończy się zaledwie na poobijanych bokach, nasza Tatra jednak nie przewraca się! Ja się też jakoś uratowuję – przynajmniej mam taką nadzieję, upewniam się o niej codziennie zapisując niniejsze. Quod erat rectocite demonstrandum.
[…]
„AROMAT” ISTNIENIA?? Najłatwiej mi go wytłumaczyć chemią olejków eterycznych. Na przykład bułgarski naturalny olejek różany – ten z najbardziej kwietnie-żyznego okręgu Kazanłyk, essence de rose du Kazanlik. Jego skład chemiczny, stosunkowo prosty, został dokładnie zbadany i nie stwarza dziś chemikom większych problemów. Głównymi składnikami są wielowodorotlenowe alkohole: geraniol, rodinol i citronelol, z niewielkim dodatkiem alkoholu fenyloetylowego (ten zostaje przez wodę wypłukany w procesie destylacji), śladową zawartością estrów (głównie octany bądź fenelooctany) i aldehydów (zwłaszcza citronelal i rodinal), oraz niewielkim dodatkiem bezwonnych terpenów i bardziej lotnych sesqui-terpenów, które ostatnio w miarę dokładnie zbadali chemicy szwajcarscy.
Wszystkie składniki olejku różanego można uzyskać z łatwiej dostępnych, więc tańszych źródeł: geraniol i rodinol – z olejku eterycznego geranium, rośliny przypominającej pelargonię, ale o liściach nabitych zapachem; citronelol i citronelal – z olejku eterycznego cytroneli, pachnącej kwaśno trawki, która rośnie w Indonezji na żyznej wyspie Jawie; terpeny i sesqui-terpeny – wytwarza się dokonując syntezy w laboratorium z – na przykład – terpentyny, multiplifikując do właściwej liczby zawarte w jej cząsteczkach pierścienie benzenowe.
A więc znamy skład cennego olejku z Kazanłyk i z uzyskanych taniej składników zestawiamy syntetyczny olejek różany, bliźniaczy surogat d’essence de rose du Kanzanlik. I co się okazuje? Olejek naturalny pod względem siły zapachu jest trzy razy wydajniejszy od olejku wytworzonego sztucznie, a pod względem jakości i głębi zapachu – nawet nie może… nie powinien być z nim porównywany. Nietaktem jest samo porównanie.
Jest więc w istniejących rzeczach jakiś nieuchwytny i jeszcze nie zbadany (czy – niebadalny?) czynnik (składnik?), który określa istotę rzeczy. Nazywam go „aromatem” istnienia. I to akurat – cała puenta. Innej nie ma.
[…]
PRZYTACZAM TUTAJ WŁASNE WSPOMNIENIA, NAJDROBNIEJSZE SZCZEGÓŁY TYCH WSPOMNIEŃ, TAKŻE CUDZE WSPOMNIENIA, MOJE PONOCNE UBZDRY, CODZIENNE HANDRY, NOWE I DAWNE FOTOGRAFIE, KTÓRE PRZECHOWUJĘ W ALBUMACH, PRZECHOWYWANE ZAMIERZCHŁE SZPARGAŁY I SZPARGAŁY AKTUALNE, KTÓRE CODZIENNIE ZNAJDUJĘ W GAZETACH… i błąkając się po dniach, nocach, po szafach i szufladach, księgarniach, sklepach z płytami, wyjawiam bolesny i łagodny rytm naszych czasów, staram się wyławiać z nich dla siebie ratunek – dla siebie… oraz dla świata ludzi mi współczesnych. (Może to jednak zbyt kategorycznie powiedziane…) Skoro już zacząłeś, powinieneś Tę chwilę dokończyć bez uroczego kamuflażu skromnisi i tego kaptura uporczywego niezgulstwa. Wiem. Ale nie jestem zwolennikiem metody kończenia czegoś za wszelką cenę. Nawet gdyby chodziło o dzieło własnego życia.