***
OTWARCIE I ZAMKNIĘCIE. Świat ludzki powinien być otwarty – ale zarazem powinien być zamknięty. Każdy powinien być wolny – ale wolność jego należy ograniczyć. Sztuka ma prawo do nieładu – ale ten nieład musi wyrażać sens. Myśl ludzka musi mieć perspektywę ciągłego rozwoju – ale powinien istnieć Bóg, bo tylko wtedy byłoby nie żal z tej perspektywy korzystać. Ta sama niezbywalna sprzeczność na każdym poziomie. I dlatego: czy warto? Czy warto bulwersować jednych, żeby nie móc się zgodzić z drugimi?
SYNCHRONIA – DIACHRONIA. Nawet gdybym chciał poświęcić się cały sobie, gdybym się ograniczył do swego teraz i kontemplował listeczek herbaty, muszę kontemplację swą przerwać choćby po to, żeby zdobyć pożywienie. Zdobywając pożywienie spostrzegam, że tamta kontemplacja dała mi relaks, zregenerowała siły – - – Była działaniem, które posłużyło działaniu.
DIACHRONIA – SYNCHRONIA. Nawet gdyby każde moje działanie miało na celu inne działanie, muszę znaleźć to miejsce, gdzie „działania okazują się warte działania” – jedno miejsce, w którym wszystkie działania sumują się. Choćby miejscem tym był mój dobry stolec. (Ani mi w głowie dowcipy. Staram się tu wytłumaczyć sobie najpłodniejsze przeciwstawienie współczesnej humanistyki.)
ZX MIERZI MNIE SWOIM CIUMKANIEM. Duży pisarz, ale ciumka. Chce, żeby go zbawiać krytyckim spojrzeniem. Czeka na dobre albo złe słowo. Tylko bezinteresownie można dobrze pisać. Zrozum, wyrywasz się z grup (wspólnego interesu, wspólnego uważnego czytania cię), plujesz na laickość i literackość. Wtedy nie musisz nawet wierszyć, wszystko możesz powiedzieć prozą.
Gombrowicz też. Był biedny, spięty, wykrygowany – równie daleki od zbawienia jak ZX. Daleki od swego „ludzkiego kościoła”. Oczywiście wielki pisarz, trzeba go czytać po to… no właśnie! Właśnie dlatego, że pomyślałem o bezinteresowności, przestałem być bezinteresowny. Zacząłem pisać „tekst”, jeszcze w dodatku o Gombro!
JĘZYK tworzony po to, żeby stwarzać język, styl – i język, który jest najkrótszą drogą między dwoma punktami. Jeśli to co teraz piszę, jest podobne do tego co pisał Ni, to pewnie nie dlatego, że się wzoruję na cudzym stylu, tylko – że moja najkrótsza droga jest podobna do jego najkrótszej drogi. Czy jestem w tym anachroniczny? Nie wiem, moi współcześni powinni to sprawdzić. Musieliby przestać myśleć o „języku”, a zachcieć prostej drogi.
HUMANISTYKA podobno jest nauką i chyba jest nią, ale ma również cechy, które pozwalają widzieć w niej dziedzinę sztuki. Ta artystyczność huma wyjawia się m.in. w tym, że większość humanistycznych działań wykonywana jest na próżno. W naukach ściślejszych (nie ścisłych; każda dotknięta jest w jakimś stopniu tym piętnem artystyczności, czyli człowieczeństwa) – w naukach ściślejszych jest znacznie mniej tych daremnych działań, ponieważ działanie podejmowane jest zawsze z uwagi na jego miejsce w już określonej całości, więc nawet pomyłki się sumują, przygotowują przyszłe ustalenia. Humanistyka zaś podobna jest do poezji. Liczą się tylko szczyty, osiągnięcia najwyższe, to Jedno i Ważne. Reszta stanowi tło, z którego Tamto trzeba tak wyszukiwać jak ukryty kontur przedmiotu w zagadce rysunkowej. Przykre. Przykre wiedzieć to już na początku książki.
WIARA. Wszystko mogę powiedzieć, każdy wniosek wysnuć mogę. To, co mówię, zależy nie tylko od tego, co chciałbym – ale także od humoru stanu ducha i tego, co akurat zapisałem przedtem. Jedno sformułowanie, oderwany, niechby nawet trafny wniosek, nic jeszcze u mnie nie znaczą. Tylko takie wnioski myśli wierzenia coś znaczyć by mogły, które pojawiają się uparcie w ciągu miesięcy, lat. One dopiero mogłyby mi dać pojęcie o tym, w co wierzę. Jeśli ktoś jest tak cholernie sprawny i skory do myślenia jak ja, to może powinien być z siebie dumny – ale nie powinien być sobie łatwowierny. Nie powinien naiwnie w to, co wierzy, wierzyć.
TNĘ JAK DIAMENT – w poprzek dyscyplin, przegród i klasyfikacyj. Udowodnić mogę wszystko, co chcę, a chcę dobrze. Był już taki jeden dobry chciej. Wypożyczałem jego książki z bibliotek publicznych, więc niestety wiem, co w nich czytelnicy dla siebie zakreślają. Zakreślają tylko to chcenie – autorską świadomość własnej siły, upojenie wysokim lotem myśli. Tylko to odnoszą do siebie. Więc trzeba własną siłę ukrywać – a ja się nią przechwalałem. A teraz jestem już prawie szczery – ale nawet szczery być nie powinienem. Nawet tego, co mi się już może za moją wieloletnią pracę należy, nie wolno pokazać. Więc po co te „szczere” zapisy? Inny rodzaj samochwały? Własne Ja niknie po to, żeby objawić się w straszliwie nieoczekiwanym miejscu? (To już „literatura”: Tomasz Mann w opowiadaniu U proroka.)
STRASZNY OSTRY PYSK, NA CZUBKU PYSKA ANTENA. Huczy, zieje białym ogniem, ale to mu widać nie wystarcza do skoku, jeszcze coś pod brzuchem zapala – ruszaaa! – takie ogniste cygaro które odrzuca po starcie. Już w powietrzu, ze schowanymi kołami. Nie kołami, całymi rzędami kół. Teraz lądowanie. Na łbie błyskają dwa żółte ślepia, gad dymiąc rzędami kół pędzi po betonowym pasie; przyhamowuje czterema spadochronami. Lądowanie gadzików mniejszych na lotniskowcu. Po jednemu, po jednemu. Dym spod kół i spadochrony zapobiegające upadkowi w morze. Piekielnie trudne. Jasnowłosy w azbestowym kombinezonie, omiatany ogniami, sygnalizuje kolorowo chorągiewką. Te same gadziki mniejsze w powietrzu: 3, 6, 6 – 3, 6, 6. Tankowanie w powietrzu paliwa. Z gada-maciory spada giętki wąż, mały gadzik przywiera do sutki uwieszonej na końcu, dwa potwory, duży i mały, chwilę lecą obok siebie połączone przewodem pokarmowym, po czym rozłączają się. Mały, już napity, wesoło koziołkuje na chmurach. Wszystko to na nas przygotowane. Ciekawe czy oni tam na Zachodzie oglądają te same harce gadzików i czują się potem bezpieczni – czy też, przeciwnie, straszą się tym, co przygotowane na nich. Zwłaszcza naszymi swojskimi Mig-ileś, które Wojtek zlepia chemicznym klejem i wiesza pod lampą. Znowu! 6, 6, 6 – 3, 3, 3 – 3. Niewątpliwie amerykańskie Phantoms, fantomy. Teraz miraże. Mirage – ładny myśliwiec i ładna nazwa. Nawet tu, nawet w tym coś z kultury Francji. 3 – 3 – 3 – 1. Szwedzkie drakeny. Ci Szwedzi, jak na swą pokojową misję, budują wcale pokaźne smoki i, mimo podniosłych orędzi, chyba nieźle na nich zarabiają. Podobno szach Iranu kupuje. Chiny jeszcze zbyt ubogie, nie stać ich. Ohydne kształty tych maszyn z płetwą grzbietową. Pewnie dlatego że nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. 1! l! 1! 1! 1! Po jednej po jednej, jak sokoliki. Zmyślne rakietki ziemia-powietrze, woda-powietrze, które same kierują się na wrogi samolot. Mają w dziobie taki mądry przyrząd. światełko zielone. światełko czerwone i białe pulsujące między zielonym i czerwonym. Dwa zielone, dwa czerwone, dwa zielone, dwa czerwone itd. Nocny przelot. Pierwszy raz to widzę na kolorowym telewizorze („w” czy „na”, nie wiadomo, gdzieś to jest, ale gdzie, na powierzchni czy w środku?). W czasie wojny oglądałem z Piaseczna ciągnące nocą eskadry alianckie ze wsparciem dla powstańczej Warszawy. Raczej słuchałem ich. Niebo oświetlone żyrandolami na spadochronach, ale to jasne to zaledwie parter, samolotów nie widać. Jeszcze niżej, „od piwnic”, białe rozbłyski artylerii pe-lot i poruszenia ziemi pod stopami, niewidoczne działa tłuką w wyjącą motorami pustkę. Smugi reflektorów przeszukują czerń, któraś łapie srebrny krzyżyk, pozostałe krzyżują się na nim, a on przeraźliwie wolno płynie między pękającymi banieczkami dymu. Niekiedy wykoziołkowuje się taki z uchwytu chytrą sztuczką i znika, wtedy smugi światła znów rozbiegają się w poszukiwaniu, ale czasami dostaje się mu. Przecina niebo smolistym ogniem. Wyobrażam sobie jaki tam wtedy krzyk radości przy działach. Bo jednak nieczęsto im się taka gratka zdarza. Mieszkaliśmy wtedy z rodzicami mniej więcej bezpiecznie pod Piasecznem. Ogrywałem w szachy starszych panów, uciekinierów z Warszawy, którzy niepokoili się o rodziny.
Jeszcze jedno takie jasne niebo nocą pamiętam, ale to było w Zaduszki. Ogromna czerwona łuna Powązek, kiedy dojeżdżałem samochodem do Warszawy. Było to chyba ważne moje doświadczenie, bardzo ważna myśl mi wtedy przyszła (ciekawe są te myśli wieczorem po długiej podróży, kiedy się jest trochę zmęczony) – kto wie czy nie dlatego zacząłem pisać. Myśl polegała mniej więcej na tym, że różni ludzie robią różne rzeczy (w tym przypadku z różnymi uczuciami zapalają lampki swoim zmarłym) – i to się potem sumuje w coś, co każdemu z osobna jest zupełnie obce. Nikt się do łuny nie poczuwa – nawet gdyby chciał, nie mógłby, nie miałby do niej prawa, bo łuna jest zbyt wielka – ale (i tu ta myśl) dopiero łuna świadczy o nas prawdziwie, nie poszczególne lampki. Podobnie świadczą o nas monstrancja, hymn, sztandar. Można, a nawet trzeba mieć rezerwę wobec nich – ale w myśleniu nie należy ich pomijać. Po wyminięciu nic nie zostaje – nic co byłoby warte myśli. Jest najpierw świeży żal, z którym zapala się lampkę – a potem higiena, dietetyka, łagodne (lub akurat oporne) wypróżnienia. Może jedno spostrzeżenie przy okazji. Jestem bardzo niepodatny na wzruszenia tego rodzaju (ze sztandarem, hymnem, monstrancją) – wzrusza mnie w nich chyba właśnie to, że ludzie czymś takim mogą się wzruszyć. Z tym samym szacunkiem oglądam obrządki różnych wyznań i patrzę na sztandary wszystkich narodów. Wszechpatriotyzm.
A wtedy nad Warszawą nie widziałem zestrzelenia samolotu. Dopiero parę miesięcy później rosyjski, w dzień. Przewrócił się na skrzydło i widziałem w kabinie ruszającego się pilota. Przypominam sobie jednak – podawało radio londyńskie – że z tamtymi eskadrami źle się skończyło. Leciały z Anglii, Stalin nie dał im lotniska, musiały lądować we Włoszech. Nad Alpami lód zaczął przywierać do skrzydeł, spadło kilkadziesiąt maszyn.
MAJAKOWSKI W CYRKU. Pluskwę wystawiono w cyrku radzieckim. Na ile mogłem się zorientować z fragmentów w tv – b. dobre i śmieszne. Więc ten format, tamta idea – w cyrku. Jeszcze jeden z tych, którzy „jasno świecili”. Dziś bardziej nas przekonuje Andriej Płatonow. Tamten format, ta sama idea – ale jej cienista strona.
SCHODY. Dyskusja ze Zbyszkiem Osińskim o schodach na scenie (wg Eliadego). On – że jak Swinarski ustawia drabinę to Jakubową, a jak Hanuszkiewicz – to nie Jakubową. I że schody w Potiomkinie Eisensteina to sacrum. Ja – że oni wtedy w Odessie naprawdę wchodzili po schodach, a droga po schodach oczywiście mogła być też dla Eise metaforą, ale metaforą tylko tego, o co wtedy walczono. I że schody na scenie: l. urozmaicają przestrzeń działania, 2. organizują samo działanie, 3. sprawiają, że działający nie zasłaniają siebie i wszystkich ich naraz można zobaczyć. Ale gdyby działający chcieli pokazać swoją drogę ku Bogu, nie mogliby tego pokazać lepiej jak wspinając się po schodach. W tym się zgadzamy. Więc raczej inny esej napisać by trzeba – o tajemniczej paraleli naszego sposobu działania i naszego sposobu wyobrażania najwyższej wartości. Dobrze pokazać działanie – to (już, prawie) pokazać dążenie ludzi ku najwyższej wartości.
CZECHOW… np. bohaterowie Trzech sióstr. Każdy z nich źle mniema o sobie – a to złe mniemanie daje mu zarazem prawo złego mniemania o innych. I gdy się im przyjrzeć, każdy z nich gorzej mniema o innych niż o sobie. Wyjątkiem jest mąż Maszy – urodzony konformista i życzliwy ludziom głupek, który dobrze mniema o sobie.
Mnie nie dotyczy. Źle mniemam o sobie i to złe mniemanie daje mi zarazem prawo… (moi koledzy redakcyjni z „Odry” np.). Dosyć straszny obraz środowiska literackiego. Nie stać mnie na inny. Ale chciałbym wierzyć, że lekarz-naturalista, obserwując pod mikroskopem swój preparat, w przypadku męża Maszy pomyliłby się.
„AUTONOMIA LITERATURY”: Sokorski napisał dobrze o Kornhauserze i Zagajewskim, zatem Kornha i Zaga są dla nas mniej warci, ich Sprawa Krucha. X powiedział źle o Y, zatem Y dobry. Póki nie potraktujecie Soko jak emeryta (którym w istocie jest) – póty myśl wasza i wasza literatura będą tańczyły tego upokarzającego kontredansa. Będziecie zmuszeni do wybierania między Orłosiem i Wawrzakiem, ponieważ pierwszy opublikował w oficynie zagranicznej, a drugiego pochwalił towarzysz Kwiatek. (Tak się złożyło, że żadnego nie chcę obrazić, bo nie czytałem.)
Patrzcie, oto przynoszę Wam Wyzwolenie, rękojmię waszego Samostanowienia. Powinniście nie słyszeć co o Y mówi X, co o Z mówi S. Autonomia literatury, o której tyle mówicie, na tym właśnie polega. Polega na tym również autonomia jednostki – ten przedmiot waszych wielowierszowych apeli i marzeń. „Może to Orłoś jest lepszym pisarzem, a może Wawrzak?” – ten jeden, który pytanie takie postawi i potrafi głośno odpowiedzieć na nie, już wasz program (jakże w gruncie rzeczy banalny i nieśmiały) zrealizował.
TE ZAPISY? A skąd mogę wiedzieć, co mam jeszcze do zrobienia i ile mi na to zostało czasu? Więc pokonuję bezwład tamtego mojego pisania, tamte mozolne „przewody myślowe”.
Ile już razy chciałem pokonać bezwład czegoś co było niezłe. We własnym pisaniu (np. porzuciłem monografie dramaturgów dla „Dialo”, chociaż chcieli je drukować, a ja mógłbym jeszcze parę niezłych napisać). W teatrze (np. w kaliskim, kiedy spostrzegłem, że Iza coraz lepiej dyrektoruje, stabilizuje się na swoim nienajgorszym poziomie). Teraz w „Odrze” (bo już zbaranieli na swoim nienajgorszym poziomie, bo każde kolegium nieuchronnie baranieje, a potem już tylko ratuje nienajgorszy poziom własnego zbaranienia).
Zawsze to niezłe musiałem porzucać wiedząc, że nie mam racji – bo życie jest właśnie takie: „niezłe”. Bezwładne – i nie mogące uwierzyć we własny bezwład.
***
WSZYSTKO, CO TUTAJ PISZĘ, JEST PRAWDĄ. Tyle się nasłuchałem o „kłamstwie sztuki”. Ale nieszczęście nie polega na tym, że sztuka kłamie. Nieszczęście literatury nie na nieprawdzie polega (bo ta, która na swe miano zasługuje, mówi prawdę!), ale na tym – że prawdy jest za dużo. Można w prawdzie przebierać jak w ulęgałkach i ułożyć z niej dowolny wzór. A chcieć powiedzieć w s z y s t k o, wszystkie ulęgałki? Powiedzieć „całą prawdę”?
„Na końcu każdego poznania jest taka pieśń: Jestem prorokiem, który poznał wszystko co ludzkie, więc jestem prorokiem gęstwiny nie tkniętej ręką człowieka” (z eseju Teatr natura – - – który przed kilkoma laty w przypływie skruchy wyrzuciłem).
PRZECHODZI RANO I PO POŁUDNIU WYDEPTANĄ ŚCIEŻKĘ, przekracza dwa razy ulicę w tym wykruszonym miejscu asfaltu, i robi to jakby tylko po to, żeby poszerzyć odległości. świat ogromnieje wokół niej, głosy słychać krystalicznie, jaskrawa trawa, widziana przez bardzo czyste okno, leży uroczyście. A po paru minutach – znowu okna mętne, następny autobus przejeżdża wąską jezdnią.
Miałem możność przekonać się, że ten efekt jej osoby jest obiektywny. Szliśmy w dość licznym towarzystwie, kiedy ona przeraźliwie wolno, coraz wolniej nadciągała z przeciwnej strony. Wszyscy po kolei milkli – minęła nas, i skrępowani milczeliśmy nadal. Wreszcie któraś z kobiet powiedziała zawstydzona, zmienionym głosem – po to, żeby zjawisko zlekceważyć: No tak, a1e nogi mogłaby umyć. Rzeczywiście stopy w tych swoich sandałach miała zakurzone. Z mężczyzn nikt się nie odezwał – zdaje się, że ich rozumiem. Też przełykałem zgęstniałą ślinę.
Jej twarz nieobecna, patrząca jakby zbyt prosto w tym natarczywym przez nas oglądaniu – i chyba niezbyt ładna według kryteriów hollywoodzkiego manekina. Po raz pierwszy widziałem ją wtedy z tak bliska. Twarz, która nie mogła skasować przeraźliwej obecności jej ciała. Przeraźliwie rozciągnięte, nieznośne sekundy – kiedy ciało przechodziło mimo nas. Dało się to odczuć w ponownym nawiązaniu rozmowy rozpoczętej zbyt późno i na zbyt inny temat. Poprzedni (o nieustannej hossie na alkohol) zaginął w nagle wysilonej trawie, w gwałtownych kwadratach chodnika, w rozszerzonym naraz powietrzu, i powrócił dopiero, kiedy skręciliśmy w Wejherowską.
A swoją drogą ten uniesiony łokieć – znów go dziś zobaczyłem – kiedy dłonią poprawia włosy, ułożone w bardzo krótkiej fryzurze i właściwie nie wymagającej poprawiania. Ten łokieć wskazywałby, że nie tylko widzą ją ludzie, jak myśmy widzieli wtedy – ale że i ona czuje się widziana. Jakieś drobne krótkie rozczarowanie – że więc nie jest ani tak cała, ani ostateczna, i że ewentualnie tędy…
Nie wiem, musiałbym ją wpierw obejrzeć. Ale jedną z cech jej spotęgowanej, tej jakby spiętrzonej obecności jest to, że ona nie daje się zobaczyć. Im jaśniej i wyraziściej staje świat za jej sprawą, tym mniej zna się samą sprawę. Widywałem ją przecież z zupełnie bliska, ale ten łokieć zawsze niedorysowany, te wielokrotne oczy, po wielekroć odęte usta, jej zakurzone stopy, zawsze zbyt obecne na płytach chodnika i jakby złożone w talie, których każdą kartę trzeba by z osobna oglądać, serie jej fryzur, serie głów wymykają się patrzeniu. Nie znam nawet kształtu ręki poniżej łokcia, nie widziałem dłoni, nie wiem jak utrzymuje i czy barwi paznokcie, nie umiem niczego powiedzieć o paznokciach stóp, na które tyle razy patrzyłem. Wieczorami obiecuję sobie uzupełnienie szczegółów, bo skoro żaden frontalny atak nie prowadzi do całej twarzy, całych nóg, kilkakroć całych pod tkaniną, skoro nie mogę przedrzeć się poprzez bardzo twarde szkło jej łagodnych… chyba łagodnych i chyba zwykłych szaroniebieskich albo szarych oczu – to może mógłbym po szczegółach zeszukać całość. Ale mija kolejny dzień i znowu puste plamy w jej obrazie – czymś mniej niż obrazie. Przecież nie wiem nawet czy jest wysoka. Chyba raczej średnio wysoka, ale kiedy zbliża się idąc płynnie jak kolumna w jońskim pochodzie – właśnie! tak właśnie! – kiedy nadchodzi niosąc ostrożnie głowę, wydaje się olbrzymia. Taka się wydaje, jak gdyby w jej obecności… formował się – ale nie, nie śmiem… – …jak gdyby wobec niej powstawał nagle granitowy anioł z powietrza w stającym naraz, zastygłym powietrzu całych Popowic. A znowu, kiedy wędruje po parku w tych sandałach albo rozkłapanych półbutach, jest mała i kolebie się jak uczennica szkoły podstawowej… jak trochę starsza koleżanka naszego Wojtka.
Coś hermetycznego w jej aurze, co sprawia, że ona uskakuje rozumieniu. I co niekoniecznie musi być spowodowane efektem jaki sprawia na uczuciowo zaangażowanym obserwatorze. Że niby zakochałem się… itp. – bo nie zakochałem się. To jest trudniejsze – i prostsze. Tą podstawową, wyniosłą jej cechą jest… „zawsze-domknięcie”. Daje się to odczuć w układzie dłoni, złożonych tak że nie ma paznokci (stąd nie wiem jak je utrzymuje i czy barwi). Daje się odczuć w zawsze-domknięciu ust (nie znam jej zębów) i w patrzeniu jej szarych chyba, lub zielonawoszarych oczu, jakby zbyt prostym, „nie mającym boków”. To samo w sposobach ubierania – w jednolitych tkaninach bez koronek, kwiatów… w braku dekoltów, długości spódnic. Ale nic ścieśnionego. Swoboda plaży, oddech basenu kąpielowego. Stulona – i zarazem przestronna. To samo domknięcie – i przestronność – w jej krótko rzuconych, i zaraz zebranych razem, naturalnych włosach koloru szaroblond (…morskoblond). To samo – w pobłażliwym chodzeniu między godziną 7.05–7.08 i niegonieniu autobusów, jak czynią to ludzie z połkniętym zegarkiem. To samo – w nieśpiesznych powrotach około 16.00 (kiedyś, bo od wielu dni, miesiąca prawie, nie widuję jej o tych porach). To samo – w przerzuconej przez piersi dopiętej torebeczce na rzemyku, jedynym schowku jej ubrań. To samo – w dziwnym sposobie, w jaki stawia swe chude silne stopy w dużych sandałach, silne ale zdrobniałe w tych obszernych rzemieniach i jakby „zlikwidowane” przez zakrycie owalu łydek długą spódnicą. To samo – w sposobie jakimś takim… (nie umiem inaczej nazwać)… że „każdą stopę w każdej chwili owiewa na raz całe powietrze”.
Tu są klucze do niej – gdyby ktoś śmiał otwierać.
…I KIEDY KTOŚ na drugi albo trzeci dzień po tym – po tym, co powinno być ostatecznym rozczarowaniem, ale nim o dziwo nie jest, raczej przeciwnie – usłyszy jej chropawy, trochę głupi głupawy głos, taki łoo‑o, mówiący slangiem o niena-aajlepszych układaa-aach do slangowego mężczyzny z kotwiczką wytatuowaną przy kciuku… ten ktoś już nie dziwi się.
Owszem, w sposobnej chwili podejdzie do młodego ciała, zagada to młode ciało, w którejś kolejnej rozmowie wysłucha jego kłopotów – i jeśli na to go stać, jeśli jego z kolei układy pozwolą, młodemu atrakcyjnemu ciału zaproponuje dobrze płatną posadę lub inne możliwe do przyjęcia, korzystne dla obu stron rozwiązanie.
RODZAJE KSIĄŻEK. Książki dzielą się na: a) pisane w dobrym samopoczuciu (np. książki Nietzschego); b) pisane w złym samopoczuciu (np. utwory Kafki, Ka pisał tylko wtedy, kiedy samopoczuwał się źle, tak jak Ni tylko wtedy – kiedy dobrze) oraz c) na takie, których autorom udało się własne samopoczucie ukryć (czyli książki naukowe). Nauka – czyli zmetodologizowany system ukrywania uczuć i wyjawiania tych myśli, które nie są najważniejsze.
Moje? Pisane raczej w dobrym samopoczuciu, wedle schematu c‑a.
…MAMA ZNOWU POCZUJE PIWO, NO – NIE PIWO, dzisiaj gruziński koniak! Znowu szklenie o dodatkowych dyżurach. Rinaldo też, swoją drogą lepiej żeby nie wiedział. Dziś ósmy czy dziewiąty dzień? Dziesiąty cholera, chyba. Pan redaktor, pana redaktora, o redaktorze proszę. Pan redaktor wejdzie. – „Każdy kto będzie na tyle przedsiębiorczy żeby ci potarmosić sutki i podwinąć spódnicę”. Żebyś wiedział, lepszy od ciebie! Tylko że nie ożeni się ze mną. Słodki słodki, pod skórą czuję ciepłe źródło. W piersiach mi tętnisz i spływasz tam wiesz, gdzie już pilno – gdzie by się to wszystko już zaraz stać musiało. Wiesz wiesz, ale powoli zakładasz płytę – będziemy płynęli tak jeszcze ze dwadzieścia minut. Dopiero potem ściągniesz te przemoczone, niepachnące już slipy – ach! Ósmy. Ósmy na szczęście. Coś we mnie wrzaśnie, rozluźni skurczone wrzaaa… – …nie jeszcze. Wciąż gładzisz włosy i w usta spływasz łagodną śliną. Stąd bliżej do dziecka niż do tej twardej huczącej wody – bliżej do rozmaezanej kupki między pośladkami i małego posiku w pieluszkę, niż do tego ostrego, co mi zaraz tak rozdzierająco zrobisz. Zrób już! Nigdy nie miałem dziewczyny zawiązanej w tak ciasne supełki jak ty, zdenerwowana? Twój skarb, te perełeczki rdzawe. Muszę się wpierw nimi nacieszyć, jeszcze nie ssałem tak twardych. Moja tato mój mamo mądry jesteś, ale nie dotkłeś mnie tam – tam wiesz, a ja ogromnieję, nie dotkłeś tak bardzo że. ŻEE… No właśnie, chciałem, żebyś majtki ściągnęła sama. Łyknij koniaku, czipsem z krewetki zagryź, będę – rozedrę cię. W moim wieku podejścia są ważniejsze niż zawieszenie flagi na szczycie. Aachch… Spokojnie. Jedna my jamka nabiegana jasnymi włosami i słodką śliną. To ważne że włosy pachną, a ona płynie. To dobrze, że on tak płynie i nie ma ostra. Ta sama mną krwią nabiegana jamka, co ja nabiegany nią, nie musi ostrem dreć, strzygać w mokrem, jak ja w jego mokrem nie muszę. Jest między nami wciąż pilna krew – ale ta co w roślinach. To samo wiedzenie ogrodu w jednym sutku co ja, cieniste listnienie w jej moich oczach szarych – piwnych – zielonych – niebieskich. To samo łodyganie jegomoich – moichjej ud. NIE, NIE JESZCZE. Są takie tańce arabskie że im szybciej tym wolniej. Na tamtamy mamy jeszcze czas. Mnie się też widzisz spieszy a nie chcę. Nie chcę – nie chcę – NIE CHCĘ – NIE CHCĘ – - -
Spocona za mała twarz z rozmazaną farbką. Zmęczona buzia z trójkątnym pyszczkiem, pot koło oczu, cienie na policzkach. Różowo zrobione paznokietki stóp (te najmniejsze jak oczka pierścionków), pęknięta meduza między nogami, grzebyk który wypadł ci z włosów. Masz 22 lata a ja, widzisz – 45, czterdzieści pięć. Może – rozwiodę się z żoną, dla ciebie jaki cymes? 45-letni wolny mężczyzna. A dzieciaty też! I niechcący dziecka swego – z serca zbyć! Gdzie będziemy razem mieszkali nie wiem, co byś robiła? Musisz się uczyć, chcesz całe życie być gońcem? A owszem popieścić mogę i to głębiej owszem, też. Co dzień. Latami co dzień. A tobie pewnie nie o ten codzień co dzień chodzi, sama nie wiesz o co ci idzie. Nie płacz, razem i składnie będziemy – a teraz jesteś pijana. Masz 22 lata (ja 45, zrozum!) – to muszę twoje 22 brać jak sakrament. Też się upiłem. Kupię ci czarnego spaniela w czerwonej obroży, będzie ci ładny do jaśnionych włosów. Grzebyk zabieram na pamiątkę. Rinaldo wyprowadzi pieska na spacer, popatrzysz mu w oczy… – …komu?
No komu? – zgadnij. We czwartek mi powiesz. I nie musisz mi mówić że nie jestem wspaniały, sam wiem. Jeszcze przez parę godzin będę pamiętał twoje zasupłane sutki, byłaś tak ciepła – tak ciepła, jak wszystkie.
JEDYNA RZECZ, NA JAKĄ JESZCZE BĘDĘ UMIAŁ SIĘ ZDOBYĆ W TYM – tym poczuciu winy, tym kacowym niesmaku, to otworzyć po raz któryś swoją wieczną do znudzenia teczkę z notatkami.
17 IV, DLA MNIE. Mam rozbieganą myśl i prowadzę ubogie życie. Szansa ustatkowania myśli polega może na uchwyceniu monotonii bytowania. To, co myślę, dotyczy Ludzkości, Bytu, Boga – ale myślane jest w małym szarym kwadracie, którego kątami są: Kry, Wojtek (dalecy bliscy) – ja (moje ciało bliskie, wciąż młode) – telewizor (wieczorami) – praca zawodowa (czyli zwłaszcza Teatr Wspó). Nie trzeba tego usytuowania myśli ukrywać – udając, że przebywa się w Engadynie. Przeciwnie, swoje barwne pierza, te pióropusze sparzonego z uczuciem intelektu, należy zawieszać na bliskim ciele, na dwojgu bliskich, oplatać je wokół pudła teatru, pudła telewizora. Oni, żyranci, moją lichą sprawę poręczą.
***
PISZĘ TAKIM ŚCIEGIEM, INNYM – I TE DUKTY PO-PRZEZ SIEBIE, DUKTY-SIEBIE PRZEPATRUJĘ, OCENIAM. Nie, nie jestem z nich zadowolony. Tylko z nielicznych mógłbym być zadowolony i dumny. Typowe pisanie krytyka, które grzeszy pierworodnym grzechem świadomości. Pisanie krytyka – więc kogoś świadomego „miary”, świadomego granic kultury. Owszem, on miary bez skrupułu łamie, granice przekracza. Ale wie o tym! A skoro wie, to już właściwie nie ma sprawy. Mówi przy okazji rzeczy może ciekawe – ale na placu zostaje miara, negatyw „miary”. Tylko to bierze dla siebie czytelnik? Chciałbym się mylić.
PRÓBA ZAPISANIA CAŁEGO CZŁOWIEKA. Nie taję, tak na początku książki zamierzyłem. Tylko że: gdzie kończy się człowiek, a zaczyna świat? W mniemaniu swoim sporządzasz intymną zupę – a ta zupa leje się z otwartego telewizora. W wewnętrzne ucho szepcze ci rudowłosa Artaudka – a podrzuciła ci wczoraj ta stara kobieta w przychodni. Wsłuchany w głos swego ciała – zapisujesz społeczne języki, chwast tego czasu.
Dziś wiem (wydaje mi się) że była to raczej – była i jest nadal – historia jednej myśli. I nie chodzi o to żeby ją nazwać tu dużą literą, Myśl, wykpić się Dużym Słowem. Jest to mała myśl, moja: taki esik-flores, sprężynka powodująca wszystko co czyniłem.
Poszczególne zapisy ta ście:, poprzednie książki są tylko etapami… – jak to mi się ładnie dziś w nocy uśniło – etapami jej p o s z u k a w i a n i a, poszukiwania drogi, na której dałoby się poszukiwać.
CURIE-SKŁODOWSKA ODKRYŁA RAD, INDIRA GHANDI JEST PREMIEREM, A ZNOWU SYLVIA PLATH… ITEDE ITEPE, ile ja się tego nasłucham. Te i podobne argumenty za rownouprawnieniem. Może ważne dla kobiet, dla ich samopoczucia. Bo jeśli idzie o mężczyzn… mężczyźni powinni chyba mieć świadomość straty tego, co kobiety mo g ł y b y i m u d z i e l i ć, , g d y b y mo g ł y. Ale nie mogą, jeszcze nie umieją.
(Nb. wspomniałem przed chwilą Bergmana. Bibi Andersson powiedziała w ktorymś wywiadzie, że jego aktorki wcale nie mają poczucia, iż wyjawiają sprawy kobiet; one grają „prywatne obsesje pana Be”. Ciekawy i – dla mnie – nieco kłopotliwy sąd. A swoją drogą ciekawe, czy moja Liv, Wielka Liv też by to powiedziała?)
Żyję obok kobiet, one obok mnie, i tyle umiemy sobie przekazać, co kamienie. I jak kamienie obijamy się o siebie. To może byłoby nawet, hm… dość przyjemne, nie robiłbym z tego problemu, gdyby nie przeczucie, że czegoś bardzo ważnego, co mogłyby mi dać kobiety, mojemu myśleniu brakuje.
KRYSTYNA: „jak chciał/ zgubiona i przywiązana/ (zgubiona i przywiązana)/ w klatce domu, w klatce ławki, w klatce parku, śmiesznie obca w klatce kuchni, nikt ci nie poda pilnika w chlebie ani sprężyny od zegarka, mogę tylko na oślep uderzać i nawet nie słyszą i nie boli i nie puszcza, ona mogła otworzyć gaz, musiała coś raz otworzyć naprawdę/ ja w klatce piersiowej, ja w klatce piersiowej w klatce miejskiego placu, bez jednego szczęśliwego pomysłu, bez jednego szczęśliwego potrzasku, nie pomogą, można wygadać płuca/ jest noc i to też jest klatka, Sylvia Plath/ śpij, śpij/ za wszystkie czasy, za całe niech ci się naśni – wielki lot – taniec – nad, dobrze że jesteś, dobrze że w tym domu jest takie umajone drzewko, z którego mały chłopiec sfruwa i wszędzie ma wiele miejsca/ nigdy ci nie pokażę klatek w zoo, nie będziesz miał kanarka ani rybek, chociaż tyle mogę (reszta jutro)/ klatka lasu, zobacz, klatka lasu taka ładna, wejdź/ drzewa drewniane wypożyczone ze wspomnień, z dziecinnych obrazków, z malarzy – światło przez pręty/ czy ktoś cię widział wychodzącą z zeszytu w kratkę, każde zdanie dobrze zamknięte i swoim zamknięciem wciąga w zamknięcie, klaustrofobia języka który dotknął ściany, ściany gazety ściany głośników/ czy ktoś cię widział wchodzącą do zeszytu w kratkę po całym dniu rachunków, co każda z nas ma, co każda z nas ma i winna: państwo mąż dziecko dom szkoła biuro/ jak wtedy budowałaś z klocków te długie powykręcane korytarze i małe pokoje, pewnie wtedy zużyłaś całą swoją czułość, teraz nie masz czym gospodarzyć/ klatka filmu z którą mocuje się moja stara ciotka i ginie w pudełku po czekoladkach, razem z wczasami Wenecją pochodem pierwszomajowym z 1917, tak, mamo, kiedy wychodzimy”.
Bardzo to duże, dobrze napisane. Krystyna świetnie operuje językiem – w tej dziedzinie wzajemnie wiele sobie daliśmy i dajemy, i bodaj że ona mi więcej. Ale: „jak chciał/ zgubiona i przywiązana/ (zgubiona i przywiązana)” – ja jak demoniczny pogromca pantery przy klatce. Tak mnie szkaluje od lat i rozwłócza to swoje małżeńskie niedopełnienie po zeszytach „Twórczości”. Nigdy nie ma się dość złotego szmalcu, żeby jej wyzłocić duszę. Ja nie opowiadam o swym „pilniku w chlebie” – a jeśli, to nie odnoszę go do niej. Jeśli mnie coś holi, nie winię o to moich kobiet. Jeśli mężczyzn coś boli (wyjąwszy nieliczne ofiary „modliszki” Rogera Caillois), mówią precyzyjnie co ich boli – i tak tworzą muzykę, matematykę, filozofię, literaturę.
Krystynie wydaje się, że reprezentuje – już dzisiaj! – ten przyszły „głos kobiet”. Nie, jeszcze nie. Właśnie to obwinianie mężczyzn o wszystkie cierpienia przekonuje – że jeszcze nie. Dawna gra, dawne stare układy. W swoim przekonaniu stwarza ona Wielki Wniosek – gdy naprawdę zamierza jakąś niedzielną szkołkę dla chłopcow, prowadzoną przez zakonnice w lekko podkasanych habitach. Zresztą temat szerszy, jeszcze do niego wrocę.
(I och… cholera! Trzeba by dokładnie obejrzeć tego prawie-kochanka, ktory „sfruwa z umajonego drzewka i wszędzie ma wiele miejsca”. Przecież to ten sam – prawie – Wojtek, ktoremu ona potem pokazuje „klatkę lasu”! No i może jest to właśnie to, czego dla Bibi nie spostrzegł Bergman?! Ja też. Tak wnikliwie rozważałem tu ciało Aliny Szapocznikow eksponowane na wystawach – a mimo oczywistych tropów nie spostrzegłem, że ona poprzez nie eksponuje zarazem ciało swego syna. Malarze Madonn wydają mi się teraz cokolwiek mądrzejsi.)
DZIWNY ZE MNIE FACET: mądry ale kretyn, zaberrowany i przenikliwy, leń chociaż pracowity, dotknięty anarchią uczuć lecz opiekuńczy, kochający dzieci, wypatrujący kobiet zdrowych i prostych, świadczący im sprawy raczej miłe, a dotknięty… no mniejsza, takich nie innych wyobrażeń potrzebujący za kanwę myślenia, tak a nie inaczej wiążący swą myśl z życiem i użyciem; a czy skromny? Pewnie tak, przecież się z tymi wypisami-wymazami w świat nie pcha… ale znowu: skromny by ich nie sporządzał! Piszący tak, nie inaczej, o takim to, nie innym rozłożeniu cech dobrych i złych – pokory i pychy, trzeźwości psychozy, równowagi psychopatii, imbecylstwa talentu. Nie ma i nie będzie drugiego takiego jak ja!
My się niepotrzebnie obawiamy zglajchszaltowania cywilizacją, na próżno trwonimy słowa troszcząc się o indywiduum – bo każde z nas jest, było i będzie inne. Przyroda cała jest „rozmaita” – niepowtarzalny jest każdy listek, każda gwiazda i gwiazdka śniegu. To właśnie indywidualność nasza łączy nas z przyrodą, a dopiero chęć ujednolicenia, uczynienia powszechnym, powtarzalnym, zastępowalnym jedno drugim, jest ludzka… „ludzka najbardziej” – jak zwykliśmy mówić ze wzruszeniem.
Czy rozumiecie już, drodzy moi współcześni, na czym polega ten mój między nami dowcip? Otóż na tym, że wyznając tu sprawy intymne – waszym zdaniem, nazbyt intymne – sporządzam swoją książką nieodparty dowód konieczności glajchszaltowania, ujednolicania; wy zaś z mojego dowodu skwapliwie korzystacie i tłamsicie mnie – och jak skutecznie, jak boleśnie! Ponieważ jednak w życiu społecznym cierpicie, a nie znacie przyczyny swych cierpień (także dlatego że boicie się wprost o niej mówić, zwłaszcza tutaj, w realnym socjalizmie!), pseudonimujecie swe społeczne kłopoty „broniąc prawa do indywidualności”.
Gdy naprawdę to ja, zdradziecki i niewygodny wam piewca powszechnego, jestem tym waszym upragnionym „niezawisłym indywiduum”.
- DROGI MÓJ, POPATRZ NA SWOICH, NA TYCH, BEZ CUDZYSŁOWU, PRAWYCH I PORZĄDNYCH TAK, JAK JA SIĘ IM TERAZ PRZYGLĄDAM: roztargniony uśmiech, spokojna pewność swego. Popatrz w ich oczy: znajdziesz w nich butę i władzę. I n s t y t u c j a t o w y. To wy jesteście siłą w tym kraju i dobrze wiecie o tym. To z wami się liczą administratorzy i prokuratorzy kultury, z wami pertraktują, udzielają wam paszportów i patronują z dumą waszym stypendiom. Ale dla dobrego samopoczucia jest wam jeszcze potrzebna bajeczka o żelaznym wilku. Do tego m.in. służą wam ci niezrzeszeni przez was outsiderzy. Co rusz któryś z nich przyjmuje w waszym teatrzyku rolę najostrzejszego kła wilczej paszczy.
Korzystajcie, właśnie was ugryzł!
SYNTEZA, „SYNTEZA”. Moje marzenie lat 1960 – 1965: chciałem moc posługiwać się jednocześnie wszystkimi stanami ducha, do jakich człowiek jest zdolny. Wszystkie swe moce chciałem wykorzystać po to, żeby zawładnąć gustami, umysłami współczesnych, rzucić ich na kolana. Zapewne często spotykane młodzieńcze rojenie. Wśród swoich znajomych rozpoznawałem znajomych – i rozpoznawałem znajomych wśród wielkich zjawisk literatury (Nietzsche, Konrad Mickiewicza, Konrad Wyspiańskiego). Nie za wiele mam dokumentów ówczesnego obłędu, bo skrzętnie je potem powyrzucałem. Ot, jakiś b. instruktywny fragment Rozmowy z Autorem powinien tkwić jeszcze w „Głosie Koszalińskim” (miało się zawsze te otwarte łamy!), trzeba by przeszukać zbutwiałe zszywki z 1962, może 1963 roku.
Co mnie uratowało? Chyba to że gdy tak puchłem i rosłem, świat mi się też jednocześnie powiększał i komplikował. Aż skomplikował i powiększył na tyle, że musiałem zrezygnować z chęci zawładnięcia nim; wyniosłem, jak sądzę, z domu pewien rys trzeźwości fabrykanta i umiałem kalkulować. Tak stałem się „teoretykiem zawładywania”. Stawania się świata wbrew „obiektywnym warunkom”. Starałem się wytłumaczyć swoim współczesnym, że nadzieja – zbiorowa nadzieja ludzi – zawiaduje obiektywnymi ustaleniami (poszczególnych umysłów, nauki jako całości, techniki jako całości, sztuki, kultury); nadzieja jako rdzenne i pierwsze, a te „obiektywne ustalenia” potem, więc w cudzysłowie. Zamierzyłem na gruncie humanistyki coś, co byłoby odpowiednikiem jednolitej teorii pola w fizyce; akurat tyle ze studiów fizycznych spamiętałem.
Gdy wokół mnie wciąż dzielono. Umysł od jaźni, jednostkę od społeczeństwa, naukę od sztuki, sztukę od religii, kulturę od polityki. A i tak mniejsza była, ich zdaniem, odległość od Mistrza Eckharta do Norberta Wienera – niż od „Paxu” do „Czytelnika”, a stąd do „Znaku”!
Stawałem się teoretykiem nadziei – lecz w moim ręku widzieli noż albo nahajkę (niestety sam sobie językiem ostrzonym na Nietzschem także zawiniłem; trzeba było czytać Tomasza a Kempis!). Tak się kurczowo trzymali i wciąż trzymają tych swoich podziałów, którym przeciwstawiają „własną indywidualność”, ich Ja takie już kalekie i „wyalienowane”, wciąż pomniejszane przez „nieludzką cywilizację” lub, w wariancie odważniejszym, przez „realny socjalizm”; a im bardziej w ich rozumieniu ich Ja kalekie, tym bardziej kurczowo się go trzymają żeby broń Boże „nie uciec od wolności”, i tak się tej „ucieczki od wolności według św. Fromma” boją, że nie są w stanie zrozumieć, w jak głupiej niewoli samochcąc się znaleźli; nie dostrzegają własnych kajdanów „wyemancypowanej duchowości”, swego więzienia „wewnętrznej duchowej prawdy”.
Ale nie mądrujmy się tu, mówmy o mnie. Mój ówczesny błąd polegał na przeciwstawianiu naszego życia życiu kogoś wyjątkowego, który Wie. Dopiero później zrozumiałem, że granica między nami a tym kimś szczególnym i wyjątkowym – granica między Gombrowiczowskim Pimką a Nietscheańskim Zaratustrą, między administratorem kultury a rdzennym twórcą – przebiega wewnątrz każdego z nas.
Każdy z nas ma dwie twarze – twarz społeczną i twarz samotnika. Jako samotnik jest zbuntowany – i ciemiężony w swym buncie przez społeczeństwo. Jako społeczeństwo jest ciemiężcą innych – ciemiężcą zbuntowanych.
- ZMIERZAMY KU PRZERAŻAJĄCEJ PRZYSZŁOŚCI. Pędząc, gdyż do pędu nas przymuszono, zachowaliśmy kilka prawd niepodważalnych. Ich powinniśmy się trzymać; tylko ich możemy się chwycić w powszechnym spływie wartości.
– Ależ nie. Nasze życie stanęło. Wszystkie niewątpliwe cierpienia, jakich dziś doświadczamy, pochodzą stąd, że organizm społeczny, zawsze dotychczas podlegający przemianom, został unieruchomiony. Pozbawieni możliwości regeneracji i przemian, zachowaliśmy jednak żywą kulturę. Ona pozwoli nam uruchomić świat ponownie.
– Mamy demonicznego przeciwnika, który przechwycił nasze marzenia; który wydarł nam z ust nasze ideały i zamienił je w koszmar.
– Nie, wprost przeciwnie. Nasze kłopoty duchowe, nasza mierność… a tak, mierność, biorą się stąd, że przeciwnika zabrakło. Są pałki milicyjne i są areszty, i są niekiedy ich ofiary, ale zabrakło nam ich myśli, k t ó r e j mo g l i b y ś m y s i ę p r z e c i w s t a w i ć. Właśnie to, że nadal padają ofiary, nie pozwala dostrzec, że już nie mamy przeciwnika; że tylko sami z siebie możemy dziś tworzyć swą myśl.
– Nieustannie sporządzamy listy strat. Kultura nasza, wciąż nękana prześladowaniami, ginie, staje się groteskową soc-kulturą.
– Nie. Prześladowania kultury są jedyną szansą żywej kultury. I zawsze w ludzkiej historii b y ł y tą szansą (jak to?! – zatraciliście cały zmysł historyczny, zapomnieliście wszystkiego o prześladowaniach chrześcijan, poczynaniach inkwizycji itp.?). Gdyby nie każdorazowe prześladowania, każdorazowo można by poprzestawać na wspaniałym dziedzictwie. Nasze czasy różnią się od przeszłości pod wieloma względami – o tych właśnie różnicach powinna świadczyć żywa kultura – ale pod tym jednym względem nasze czasy od przeszłości nie różnią się.
(Ta czy taka, podobna rozmowa powinna odbyć się dawno temu – między marcem a sierpniem 1968, między ówczesnymi zajściami w Warszawie a najazdem wojsk Paktu Warszawskiego na Czechosłowację. Niestety, nie umiałem jej wtedy tak spokojnie przeprowadzić.)
***
NIELUDZCY? ODCZŁOWIECZENI? Tacy podobno jesteśmy. „Używa się” nas, „zastosowuje”. Sami „używamy” i „zastosowujemy” innych. Nie jesteśmy już Kantowskimi podmiotami moralnego prawa, staliśmy się narzędziem które ma posłużyć („określonemu”) celowi, albo elementami („jakichś” lub „określonych”) układów. Nie spotykamy się z ludźmi, tylko „nawiązujemy kontakty”, albo „kontakty zrywamy”. Myśląc o sobie stosujemy chętnie terminy, dotychczas zawarowane wyłącznie dla telefonicznych centralek.
Coraz częściej oglądamy siebie – ludzkość – „informatycznie”, w sposób w jaki dawniej oglądano elektryczne instalacje. O swoich myślach i pragnieniach – i dziełach, które odtąd są bardzo niepełnym wyrazem tych pragnień i myśli – mówimy „strukturami”. Marzymy wspólnotę, ale marzymy ją tak jakby miała być zwrotnie sprzężonym mechanizmem dzwonka lub organizmem pierwotniaka. „Fenomen ludzki może być wyjaśniony przy pomocy pojęcia s y s t e m k o n t a k t ów. Jeśli zrezygnujemy z dotychczasowego punktu widzenia, punktu widzenia jednostki, człowieczeństwo okaże się tylko zdolnością tworzenia sieci wielorakich dwustronnych połączeń. To, co nazywano ludzką duszą, jest naszą skłonnością uczestniczenia w bardzo skomplikowanym systemie połączeń; i z pewnością jest także wytworem tego systemu. Na czym więc polega tajemnica człowieczeństwa? Polega na możności uczestniczenia w najbardziej skomplikowanym systemie kontaktów, jaki pojawił się na Ziemi. Dla tych, którzy potrzebują tajemnicy, ta tajemnica tajemnicą pozostanie. Tylko że najpierw powinni zrozumieć to, co już tajemnicą nie jest.” Sam to w 1969 (w Teatrze, dramacie i reszcie z Tea Społe) pisałem. Wszystko to święta prawda, nic bym dzisiaj nie zmienił. Mierżą mnie te „Kantowskie podmioty moralnego prawa”, które „tajemnicą” zaklajstrowują sprawy z dawna już znane. I zwłaszcza sprawy jeszcze nie znane – które znane być powinny. W swoim mniemaniu bronią „świętości człowieka”, gdy prawdziwą przyczyną jest ich własny melodyjny styl (publicystyki, wiersza, prozy…) i umysłowe lenistwo. A więc prawda prawda, mam rację.
Tamte moje słowa dobrze oddają język naszego myślenia – ale czy oddają też naszą duszę? Pytając inaczej. Czy my żyjemy naprawdę w tym nieludzkim świecie, czy też – tym światem tylko m y ś l i my? Czy potomni będą o nas czytali dzwonki i telefoniczne centrale, czy też – poznają również nasze miejsca ludzkie? Wydaje się, że nie doceniamy dwudziestowiecznej sztuki i literatury. Wygłosiliśmy o nich wiele gorzkich sądów, z którymi częściowo trzeba się zgodzić (jej skandaliczna i skandalizująca dykcja, ta sama co w moim cytacie), ale współczesnej sztuki i literatury nie rozumiemy, nie umiemy czytać. One wprawdzie zrezygnowały z wielkich słów nazywających nasze nadzieje, lęki i pragnienia, lecz o substancji tych nadziei, lękowa, pragnień właśnie dopiero one potrafiły opowiedzieć. W poezji Karpowicza, malarstwie abstrakcyjnym, dramatach Geneta jest więcej diabłów i aniołów niż w gotyckich katedrach – tylko że może nie trzeba prostodusznie szukać białych skrzydeł i diablich kopyt? „Odczłowieczony” Kosmos Gombro mówi więcej i pełniej o tęsknocie człowieka niż dzieła dawne – których bohater był „świętym” podmiotem „moralnego prawa”, „stanowił cel sam w sobie”, „pozostawał autonomiczny, na mocy autonomii własnej wolności”, „danej odwiecznie”, „danej od Boga” etce. My nie mamy tych świętych i wolnych słów, raczej właśnie niewolne i brudne. Ale może myśmy tymi słowami więcej miejsc ludzkich – wielkich, mętnych, groźnych, groteskowych – nazwali niż ci złotouści z Dantem w ciągu paru stuleci? No w każdym razie my już tego świętego w Miltonie i dantejskiego w Dantem nie czytamy. Jeden Szekspir w dramatach, jeden Dostojewski w prozie umieją dla nas nasze miejsca ludzkie opowiedzieć.
TAKIE MAŁE TAKIE WIELKIE. TAKIEMAŁETAKIEWIELKIE. Mały ogrom – tak określiłem niedawno Samuela Becketta. MAŁYOGROM: tak widzę naszą sztukę i literaturę. I gdybym miał sobie coś przyrzec tutaj, p r z y r z e c mówię, bo od przyrzec do spełnić droga daleka… HELMUCIE KOCHANY, rano już miałem pisać, taka sprawa. Kaziu był wczoraj zatwierdzał plany repertuarowe a Pan Kiero, znasz który (Bordo marynarka spodenki Marengo) nie chciał przystać na Głodomora zamiast niego proponuje nam Gałązkę jaśminu Srokowskiego. Socjalizm widzisz taki że głód mu szkodzi, ale go poratujesz gałązką jaśminu. Pewnie gałązki nie zechcesz a ponieważ koniecznie masz coś robić u nas w tym sezonie (Bordo niedoczekanie jego!), byś może tę państwotwórczą propozycję sam wymyślił? Mnie się głowy nie trzyma – Antygona? Helmut? jakiś świeży hit z Zachodu? Piłem do 1,00, trochę spałem; teraz 4,00, znowu piję. Właśnie rozciąłem Post scriptum na dwie – w ten sposób będę miał jeden pornoesej i jeden esej porno. I mi się porno tu nie śmiej (spiłem się). Piszesz luźnawą marmoladę, zrozum, ale to jest Tw o j a marmo! Ciebie Jedynego, który tam siedzisz przy al. Niepodległości pod tą wielką głową Myjaka, w pokoju obok Jola Paula, co do nich czujesz, czy i kiedy Ci ciążą, a co myślisz o świecie? Czy też właśnie moja, bo o nią tu chodzi, moja marmo – który teraz śliwię… śliwowicę piję nad tą stertą papieru pośród mrówek faraona. Wo Kry śpią, co ja czuję? Boję się ich, już mnie oni rano przeżegnają! Jest coś aż erotycznego w tym, że tak tu siebie zapisuję – ich dwoje, swe dzieciństwo, uczucia, mamę tatę, hm hyhm (też, a jakże!). Niekoniecznie tę pornografię musisz rozumieć trywialnie (czasami też!), erotyczne jest już to, że Ci się trochę łatwiej mówi i przyjemniej pisze. Zachować do świata erotyczny stosunek – to jedyne co musi artysta. Może umysł u niego nie ten, nie taki, uczucia nie te – ale wszystko dokoła i w sobie tym jedynym niesprawnym duchem chce „poderwać”.
Może Ty, Wy (z Róże) poszliście dalej za prądem czasu, a ja jestem staroświecki Dichter und Wahrer (?? – jest takie słowo)? Tylko że widzisz, wasza rozsypka jest bezwzględna. Nie wiadomo, kto to wszystko mówi i po co zapisuje… Czekaj, mam! To jest u Was jakoś tak, że – wszystko obok mnie się zatacza i płynie, tylko ja jeden stoję niezwariowany. I jak już on… jak już ja tak stoję, to w tym staniu jest moja ocena, mój s ą d n a d p ł y n ą c y m. Cała młoda i najmłodsza literatura jest w tym staniu. „A przecież taka mądra to znów ja nie jestem…” Co najwyżej sama mogę przepuścić przez dziurkę to wszystko – zwariowane lub nie – przez jedniutką jedną zwariowaną dziurkę, o takim to a takim zwariowanym wykroju.
JEDEN!! Tylko z Jednym czytelnik (widz) będzie umiał nawiązać kontakt i nie uwierz „polifonii”! Ten Jeden może nawet nie wiedzieć po co pisze, może wykazywać elementarny brak wrażliwości wobec cudzych uczuć (cenić swoje!), mylić się we wszystkich swych sądach szczegółowych, mieć nienajlepszy gust kiedy zaczyna „pisać ładnie” a mimo to chcieć „ładnie pisać” etce etce, ale ten jego rozsyp-rozciek, ta pulpa-mnie czy też Ciebie-pulpa, na domiar złego „kreowana” i w dialogach, przeciska się przez jeden jedniutki ciasny otwór o takim to a takim, nie innym wykroju! To właśnie w pracy piszącego jest wspaniałe!! A jak już tak przeciśniesz i przesączysz, to głowa czytelnika w tym, żeby swoje własne – i Twoje – diabełki (też aniołki) w Twojej pulpie znalazł!
O MOICH WSPÓŁCZESNYCH KTÓRZY WYMYŚLNYMI PRZYRZĄDAMI PRZECZESUJĄ NIEBO W POSZUKIWANIU BRATNICH DUSZ. Nie jest wykluczone że ci namiętni poszukiwacze nigdy bratnich dusz nie znajdą. Nie dlatego że ich w kosmosie nie ma, ale dlatego że zasady mądrości (rozumności) bywają niezliczone i nie każda rozumność musi postępować akurat tak jak nasza. Wyobrażam sobie np. istoty rozumne które nie znają powierzchni: wiedzą o wnętrzu materii (materii- mnie i niemnie-materii) tak dużo, że nikła granica poszczególnych ciał ich uwadze umyka. Przy takim postrzeganiu wyabstrahowanie powierzchni nie jest ani możliwe, ani potrzebne. To, co nazywamy przestrzenią, u nich nie „rozpościera się” lub – jeśli stwierdzenie takie jest dla nas jadalne – „rozpościera się w głąb”. Liczby nie są potrzebne, ponieważ nie mierzy się odległości. Języki w funkcji, w jakiej je posiadamy, nie są znane, a funkcji, w jakiej oni posiadają języki, nawet nie przeczuwamy. Być może nie muszą z niczego „zdawać sprawy” – z żadnego rachunku. Za to my musimy. Zasada naszej inteligencji polega na odgraniczaniu – odgraniczaniu czegoś, co znalazło się na płaszczyźnie lub jest rozmieszczone w przestrzeni.
Sens – nasz sens – na tym się zasadza, że jeśli coś przebywa w jakimś miejscu, nie może przebywać w innym (nb. właśnie dlatego w naszej rachmistrzowskiej po-nowożytności przeżywamy „kryzys sensu”?). Granice ciał obrysowane „powierzchniami” przekonują nas, że coś, co jest tym, nie jest zarazem tamtym (nb. dlatego właśnie… patrz wyżej!). Oto zasady naszej mądrości nieustannie wyjawiane za pomocą słów i liczb – zaczyn naszej godności, nasza skala dobra i zła. Ale moralność (tak tak, moralność!) przestrzeni, która „rozpościera się w głąb”, może być inna, może implikować inne miary zgodności i godności, może wydzielać sens odmienny, w naszej skali nie mieszczący się. Może mrówki faraona spacerujące nocą po moich papierach prędzej by go zrozumiały? Niestety można nie spodziewać się odwiedzin tych „głębiowych” stworzeń, które nam o swym sensie i świecie opowiedzą. Po cóż by miały podróżować w cudownych aparatach „po przestrzeni”? „Po przestrzeni” podróżujemy my. Jak pływak żółtobrzeżek po lustrze wody – nie przeczuwający intensywnego życia ryb pod lśniącą szybą.
PRZEBIĆ POWIERZCHNIOWE NAPIĘCIE RZECZYWISTOŚCI I ZANURZYĆ SIĘ W BEZDENNY PŁYN! (To, co wyżej napisałem, napisać można. Nie jest natomiast pewne, czy będąc człowiekiem można z tego skorzystać.)
HEIDEGGER. Jakiż on jest… no jaki? „Hinduski”, przeciw-abstrakcyjny, czy też właśnie po europejsku „myślowy”? Jego Nic bardziej cielesne od bytu… Fantazyjna i fantastyczna etymologia Heide, odnosząca wszystkie pojęcia znane filozofii do najprostszych rękodzielnych czynności i elementarnych doznań organizmu, naginająca je ku cielesnemu… Coś czego nie można objąć rozumem, ale obejmuje się dłonią (jak drwal siekierę, kochanek kochankę), doznaje skorą. A jednak te fantazyjne i fantastyczne rozważania jego mają i drugą stronę, „europejską”. Np. kiedy na dziesiątkach stronic, klucząc, dopracowuje się semantycznej barwy pojęć i doprasza ich granic – zamiast podążyć wprost w doznanie, „rozpostrzeć się w głąb”. I znowu, leśnymi steczkami błądząc, „prześwitu” szukając… Można powiedzieć tak: filozofia Heide usiłuje wyjść poza europejskie antynomie i zamierza (w Dasein) myślenie jednobiegunowe – a zawsze ilekroć zamierza, i w tym stopniu w jakim zamierza, odnajduje ciało. Nie „jakieś ciało”, abstrakcję – lecz „to ciało”, mnie-nogę, mięso-mnie.
Jest to nieoczekiwana perspektywa myślenia. Zawsze musieliśmy zakorzeniać myśl w czymś przedpoczątkowym, przedprzyczynowym, a teraz, a u niego…? Mnie-mięso nie jest Bogiem, a już na pewno nie ma nic wspólnego z Bogiem teologów. Jest przecież „poniżej wszystkiego co daje się myśleć”. Ale będąc j e d y n ą p e w n o ś c i ą my ś l ą c e g o, pełni tę funkcję jaką dotychczas pełniła tamta „wysoka” rzeczywistość mityczna; a więc i nie jest nieBogiem? „Europejska myślowość” Heide w tym, że na Dasein poprzestał; resztę dopowiada nie wprost jego fantazyjna etymologia. „Euro myślowość” zwykła uważać rzeczy ostateczne (takie jak grunt, substancję, jedyną pewność, prześwit w Boskie) za uroczyste i dostojne – dlatego nawet tu, w najbardziej przenikliwym swym wariancie, tak trudno uwierzyć jej w to, co znalazła.
I oto obraz: Holzwege, Waldheide u. Lichtug, sędziwy drwal mija niezliczone drzewa – i drapiąc się w głowę waży jedno pojęcie.
(ALE TO CIAŁO-ZASADA, CIAŁO-W-GŁĄB, MIĘSO-MNIE nie ma nic wspólnego z nauką naturalistów. Ciało staje się odtąd prima substantia, jako jedyne może jeszcze duchowość gwarantować – przeciw naturalistom!) (Jakoś tak rzecz prowadzić. Ale czy tym mądrym duktem? Jeśli konieczność i pycha, ale i pycha, popchnęła cię aż do kanibalizmu filozoficznego – f i l o z o f i c z n e g o, powiadam – to przynajmniej nie podawaj noża i widelca.)