książki / PROZA

takim ściegiem:

Andrzej Falkiewicz

Fragmenty książki Andrzeja Falkiewicza takim ściegiem:, wydanej w Biurze Literackim 1 czerwca 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

***

OTWARCIE I ZAMKNIĘCIE. Świat ludz­ki powi­nien być otwar­ty – ale zara­zem powi­nien być zamknię­ty. Każ­dy powi­nien być wol­ny – ale wol­ność jego nale­ży ogra­ni­czyć. Sztu­ka ma pra­wo do nie­ła­du – ale ten nie­ład musi wyra­żać sens. Myśl ludz­ka musi mieć per­spek­ty­wę cią­głe­go roz­wo­ju – ale powi­nien ist­nieć Bóg, bo tyl­ko wte­dy było­by nie żal z tej per­spek­ty­wy korzy­stać. Ta sama nie­zby­wal­na sprzecz­ność na każ­dym pozio­mie. I dla­te­go: czy war­to? Czy war­to bul­wer­so­wać jed­nych, żeby nie móc się zgo­dzić z dru­gi­mi?

SYNCHRONIA – DIACHRONIA. Nawet gdy­bym chciał poświę­cić się cały sobie, gdy­bym się ogra­ni­czył do swe­go teraz i kon­tem­plo­wał liste­czek her­ba­ty, muszę kon­tem­pla­cję swą prze­rwać choć­by po to, żeby zdo­być poży­wie­nie. Zdo­by­wa­jąc poży­wie­nie spo­strze­gam, że tam­ta kon­tem­pla­cja dała mi relaks, zre­ge­ne­ro­wa­ła siły – - – Była dzia­ła­niem, któ­re posłu­ży­ło dzia­ła­niu.

DIACHRONIA – SYNCHRONIA. Nawet gdy­by każ­de moje dzia­ła­nie mia­ło na celu inne dzia­ła­nie, muszę zna­leźć to miej­sce, gdzie „dzia­ła­nia oka­zu­ją się war­te dzia­ła­nia” – jed­no miej­sce, w któ­rym wszyst­kie dzia­ła­nia sumu­ją się. Choć­by miej­scem tym był mój dobry sto­lec. (Ani mi w gło­wie dow­ci­py. Sta­ram się tu wytłu­ma­czyć sobie naj­płod­niej­sze prze­ciw­sta­wie­nie współ­cze­snej huma­ni­sty­ki.)

ZX MIERZI MNIE SWOIM CIUMKANIEM. Duży pisarz, ale cium­ka. Chce, żeby go zba­wiać kry­tyc­kim spoj­rze­niem. Cze­ka na dobre albo złe sło­wo. Tyl­ko bez­in­te­re­sow­nie moż­na dobrze pisać. Zro­zum, wyry­wasz się z grup (wspól­ne­go inte­re­su, wspól­ne­go uważ­ne­go czy­ta­nia cię), plu­jesz na laic­kość i lite­rac­kość. Wte­dy nie musisz nawet wier­szyć, wszyst­ko możesz powie­dzieć pro­zą.
Gom­bro­wicz też. Był bied­ny, spię­ty, wykry­go­wa­ny – rów­nie dale­ki od zba­wie­nia jak ZX. Dale­ki od swe­go „ludz­kie­go kościo­ła”. Oczy­wi­ście wiel­ki pisarz, trze­ba go czy­tać po to… no wła­śnie! Wła­śnie dla­te­go, że pomy­śla­łem o bez­in­te­re­sow­no­ści, prze­sta­łem być bez­in­te­re­sow­ny. Zaczą­łem pisać „tekst”, jesz­cze w dodat­ku o Gom­bro!

JĘZYK two­rzo­ny po to, żeby stwa­rzać język, styl – i język, któ­ry jest naj­krót­szą dro­gą mię­dzy dwo­ma punk­ta­mi. Jeśli to co teraz piszę, jest podob­ne do tego co pisał Ni, to pew­nie nie dla­te­go, że się wzo­ru­ję na cudzym sty­lu, tyl­ko – że moja naj­krót­sza dro­ga jest podob­na do jego naj­krót­szej dro­gi. Czy jestem w tym ana­chro­nicz­ny? Nie wiem, moi współ­cze­śni powin­ni to spraw­dzić. Musie­li­by prze­stać myśleć o „języ­ku”, a zachcieć pro­stej dro­gi.

HUMANISTYKA podob­no jest nauką i chy­ba jest nią, ale ma rów­nież cechy, któ­re pozwa­la­ją widzieć w niej dzie­dzi­nę sztu­ki. Ta arty­stycz­ność huma wyja­wia się m.in. w tym, że więk­szość huma­ni­stycz­nych dzia­łań wyko­ny­wa­na jest na próż­no. W naukach ści­ślej­szych (nie ści­słych; każ­da dotknię­ta jest w jakimś stop­niu tym pięt­nem arty­stycz­no­ści, czy­li czło­wie­czeń­stwa) – w naukach ści­ślej­szych jest znacz­nie mniej tych darem­nych dzia­łań, ponie­waż dzia­ła­nie podej­mo­wa­ne jest zawsze z uwa­gi na jego miej­sce w już okre­ślo­nej cało­ści, więc nawet pomył­ki się sumu­ją, przy­go­to­wu­ją przy­szłe usta­le­nia. Huma­ni­sty­ka zaś podob­na jest do poezji. Liczą się tyl­ko szczy­ty, osią­gnię­cia naj­wyż­sze, to Jed­no i Waż­ne. Resz­ta sta­no­wi tło, z któ­re­go Tam­to trze­ba tak wyszu­ki­wać jak ukry­ty kon­tur przed­mio­tu w zagad­ce rysun­ko­wej. Przy­kre. Przy­kre wie­dzieć to już na począt­ku książ­ki.

WIARA. Wszyst­ko mogę powie­dzieć, każ­dy wnio­sek wysnuć mogę. To, co mówię, zale­ży nie tyl­ko od tego, co chciał­bym – ale tak­że od humo­ru sta­nu ducha i tego, co aku­rat zapi­sa­łem przed­tem. Jed­no sfor­mu­ło­wa­nie, ode­rwa­ny, niech­by nawet traf­ny wnio­sek, nic jesz­cze u mnie nie zna­czą. Tyl­ko takie wnio­ski myśli wie­rze­nia coś zna­czyć by mogły, któ­re poja­wia­ją się upar­cie w cią­gu mie­się­cy, lat. One dopie­ro mogły­by mi dać poję­cie o tym, w co wie­rzę. Jeśli ktoś jest tak cho­ler­nie spraw­ny i sko­ry do myśle­nia jak ja, to może powi­nien być z sie­bie dum­ny – ale nie powi­nien być sobie łatwo­wier­ny. Nie powi­nien naiw­nie w to, co wie­rzy, wie­rzyć.

TNĘ JAK DIAMENT – w poprzek dys­cy­plin, prze­gród i kla­sy­fi­ka­cyj. Udo­wod­nić mogę wszyst­ko, co chcę, a chcę dobrze. Był już taki jeden dobry chciej. Wypo­ży­cza­łem jego książ­ki z biblio­tek publicz­nych, więc nie­ste­ty wiem, co w nich czy­tel­ni­cy dla sie­bie zakre­śla­ją. Zakre­śla­ją tyl­ko to chce­nie – autor­ską świa­do­mość wła­snej siły, upo­je­nie wyso­kim lotem myśli. Tyl­ko to odno­szą do sie­bie. Więc trze­ba wła­sną siłę ukry­wać – a ja się nią prze­chwa­la­łem. A teraz jestem już pra­wie szcze­ry – ale nawet szcze­ry być nie powi­nie­nem. Nawet tego, co mi się już może za moją wie­lo­let­nią pra­cę nale­ży, nie wol­no poka­zać. Więc po co te „szcze­re” zapi­sy? Inny rodzaj samo­chwa­ły? Wła­sne Ja nik­nie po to, żeby obja­wić się w strasz­li­wie nie­ocze­ki­wa­nym miej­scu? (To już „lite­ra­tu­ra”: Tomasz Mann w opo­wia­da­niu U pro­ro­ka.)

STRASZNY OSTRY PYSK, NA CZUBKU PYSKA ANTENA. Huczy, zie­je bia­łym ogniem, ale to mu widać nie wystar­cza do sko­ku, jesz­cze coś pod brzu­chem zapa­la – rusza­aa! – takie ogni­ste cyga­ro któ­re odrzu­ca po star­cie. Już w powie­trzu, ze scho­wa­ny­mi koła­mi. Nie koła­mi, cały­mi rzę­da­mi kół. Teraz lądo­wa­nie. Na łbie bły­ska­ją dwa żół­te śle­pia, gad dymiąc rzę­da­mi kół pędzi po beto­no­wym pasie; przy­ha­mo­wu­je czte­re­ma spa­do­chro­na­mi. Lądo­wa­nie gadzi­ków mniej­szych na lot­ni­skow­cu. Po jed­ne­mu, po jed­ne­mu. Dym spod kół i spa­do­chro­ny zapo­bie­ga­ją­ce upad­ko­wi w morze. Pie­kiel­nie trud­ne. Jasno­wło­sy w azbe­sto­wym kom­bi­ne­zo­nie, omia­ta­ny ognia­mi, sygna­li­zu­je kolo­ro­wo cho­rą­giew­ką. Te same gadzi­ki mniej­sze w powie­trzu: 3, 6, 6 – 3, 6, 6. Tan­ko­wa­nie w powie­trzu pali­wa. Z gada-macio­ry spa­da gięt­ki wąż, mały gadzik przy­wie­ra do sut­ki uwie­szo­nej na koń­cu, dwa potwo­ry, duży i mały, chwi­lę lecą obok sie­bie połą­czo­ne prze­wo­dem pokar­mo­wym, po czym roz­łą­cza­ją się. Mały, już napi­ty, weso­ło kozioł­ku­je na chmu­rach. Wszyst­ko to na nas przy­go­to­wa­ne. Cie­ka­we czy oni tam na Zacho­dzie oglą­da­ją te same har­ce gadzi­ków i czu­ją się potem bez­piecz­ni – czy też, prze­ciw­nie, stra­szą się tym, co przy­go­to­wa­ne na nich. Zwłasz­cza naszy­mi swoj­ski­mi Mig-ileś, któ­re Woj­tek zle­pia che­micz­nym kle­jem i wie­sza pod lam­pą. Zno­wu! 6, 6, 6 – 3, 3, 3 – 3. Nie­wąt­pli­wie ame­ry­kań­skie Phan­toms, fan­to­my. Teraz mira­że. Mira­ge – ład­ny myśli­wiec i ład­na nazwa. Nawet tu, nawet w tym coś z kul­tu­ry Fran­cji. 3 – 3 – 3 – 1. Szwedz­kie dra­ke­ny. Ci Szwe­dzi, jak na swą poko­jo­wą misję, budu­ją wca­le pokaź­ne smo­ki i, mimo pod­nio­słych orę­dzi, chy­ba nie­źle na nich zara­bia­ją. Podob­no szach Ira­nu kupu­je. Chi­ny jesz­cze zbyt ubo­gie, nie stać ich. Ohyd­ne kształ­ty tych maszyn z płe­twą grzbie­to­wą. Pew­nie dla­te­go że nie jeste­śmy do nich przy­zwy­cza­je­ni. 1! l! 1! 1! 1! Po jed­nej po jed­nej, jak soko­li­ki. Zmyśl­ne rakiet­ki zie­mia-powie­trze, woda-powie­trze, któ­re same kie­ru­ją się na wro­gi samo­lot. Mają w dzio­bie taki mądry przy­rząd. świa­teł­ko zie­lo­ne. świa­teł­ko czer­wo­ne i bia­łe pul­su­ją­ce mię­dzy zie­lo­nym i czer­wo­nym. Dwa zie­lo­ne, dwa czer­wo­ne, dwa zie­lo­ne, dwa czer­wo­ne itd. Noc­ny prze­lot. Pierw­szy raz to widzę na kolo­ro­wym tele­wi­zo­rze („w” czy „na”, nie wia­do­mo, gdzieś to jest, ale gdzie, na powierzch­ni czy w środ­ku?). W cza­sie woj­ny oglą­da­łem z Pia­secz­na cią­gną­ce nocą eska­dry alianc­kie ze wspar­ciem dla powstań­czej War­sza­wy. Raczej słu­cha­łem ich. Nie­bo oświe­tlo­ne żyran­do­la­mi na spa­do­chro­nach, ale to jasne to zale­d­wie par­ter, samo­lo­tów nie widać. Jesz­cze niżej, „od piw­nic”, bia­łe roz­bły­ski arty­le­rii pe-lot i poru­sze­nia zie­mi pod sto­pa­mi, nie­wi­docz­ne dzia­ła tłu­ką w wyją­cą moto­ra­mi pust­kę. Smu­gi reflek­to­rów prze­szu­ku­ją czerń, któ­raś łapie srebr­ny krzy­żyk, pozo­sta­łe krzy­żu­ją się na nim, a on prze­raź­li­wie wol­no pły­nie mię­dzy pęka­ją­cy­mi baniecz­ka­mi dymu. Nie­kie­dy wyko­zioł­ko­wu­je się taki z uchwy­tu chy­trą sztucz­ką i zni­ka, wte­dy smu­gi świa­tła znów roz­bie­ga­ją się w poszu­ki­wa­niu, ale cza­sa­mi dosta­je się mu. Prze­ci­na nie­bo smo­li­stym ogniem. Wyobra­żam sobie jaki tam wte­dy krzyk rado­ści przy dzia­łach. Bo jed­nak nie­czę­sto im się taka grat­ka zda­rza. Miesz­ka­li­śmy wte­dy z rodzi­ca­mi mniej wię­cej bez­piecz­nie pod Pia­secz­nem. Ogry­wa­łem w sza­chy star­szych panów, ucie­ki­nie­rów z War­sza­wy, któ­rzy nie­po­ko­ili się o rodzi­ny.
Jesz­cze jed­no takie jasne nie­bo nocą pamię­tam, ale to było w Zadusz­ki. Ogrom­na czer­wo­na łuna Pową­zek, kie­dy dojeż­dża­łem samo­cho­dem do War­sza­wy. Było to chy­ba waż­ne moje doświad­cze­nie, bar­dzo waż­na myśl mi wte­dy przy­szła (cie­ka­we są te myśli wie­czo­rem po dłu­giej podró­ży, kie­dy się jest tro­chę zmę­czo­ny) – kto wie czy nie dla­te­go zaczą­łem pisać. Myśl pole­ga­ła mniej wię­cej na tym, że róż­ni ludzie robią róż­ne rze­czy (w tym przy­pad­ku z róż­ny­mi uczu­cia­mi zapa­la­ją lamp­ki swo­im zmar­łym) – i to się potem sumu­je w coś, co każ­de­mu z osob­na jest zupeł­nie obce. Nikt się do łuny nie poczu­wa – nawet gdy­by chciał, nie mógł­by, nie miał­by do niej pra­wa, bo łuna jest zbyt wiel­ka – ale (i tu ta myśl) dopie­ro łuna świad­czy o nas praw­dzi­wie, nie poszcze­gól­ne lamp­ki. Podob­nie świad­czą o nas mon­stran­cja, hymn, sztan­dar. Moż­na, a nawet trze­ba mieć rezer­wę wobec nich – ale w myśle­niu nie nale­ży ich pomi­jać. Po wymi­nię­ciu nic nie zosta­je – nic co było­by war­te myśli. Jest naj­pierw świe­ży żal, z któ­rym zapa­la się lamp­kę – a potem higie­na, die­te­ty­ka, łagod­ne (lub aku­rat opor­ne) wypróż­nie­nia. Może jed­no spo­strze­że­nie przy oka­zji. Jestem bar­dzo nie­podat­ny na wzru­sze­nia tego rodza­ju (ze sztan­da­rem, hym­nem, mon­stran­cją) – wzru­sza mnie w nich chy­ba wła­śnie to, że ludzie czymś takim mogą się wzru­szyć. Z tym samym sza­cun­kiem oglą­dam obrząd­ki róż­nych wyznań i patrzę na sztan­da­ry wszyst­kich naro­dów. Wszech­pa­trio­tyzm.
A wte­dy nad War­sza­wą nie widzia­łem zestrze­le­nia samo­lo­tu. Dopie­ro parę mie­się­cy póź­niej rosyj­ski, w dzień. Prze­wró­cił się na skrzy­dło i widzia­łem w kabi­nie rusza­ją­ce­go się pilo­ta. Przy­po­mi­nam sobie jed­nak – poda­wa­ło radio lon­dyń­skie – że z tam­ty­mi eska­dra­mi źle się skoń­czy­ło. Lecia­ły z Anglii, Sta­lin nie dał im lot­ni­ska, musia­ły lądo­wać we Wło­szech. Nad Alpa­mi lód zaczął przy­wie­rać do skrzy­deł, spa­dło kil­ka­dzie­siąt maszyn.

MAJAKOWSKI W CYRKU. Plu­skwę wysta­wio­no w cyr­ku radziec­kim. Na ile mogłem się zorien­to­wać z frag­men­tów w tv – b. dobre i śmiesz­ne. Więc ten for­mat, tam­ta idea – w cyr­ku. Jesz­cze jeden z tych, któ­rzy „jasno świe­ci­li”. Dziś bar­dziej nas prze­ko­nu­je Andriej Pła­to­now. Tam­ten for­mat, ta sama idea – ale jej cie­ni­sta stro­na.

SCHODY. Dys­ku­sja ze Zbysz­kiem Osiń­skim o scho­dach na sce­nie (wg Elia­de­go). On – że jak Swi­nar­ski usta­wia dra­bi­nę to Jaku­bo­wą, a jak Hanusz­kie­wicz – to nie Jaku­bo­wą. I że scho­dy w Potiom­ki­nie Eisen­ste­ina to sacrum. Ja – że oni wte­dy w Ode­ssie napraw­dę wcho­dzi­li po scho­dach, a dro­ga po scho­dach oczy­wi­ście mogła być też dla Eise meta­fo­rą, ale meta­fo­rą tyl­ko tego, o co wte­dy wal­czo­no. I że scho­dy na sce­nie: l. uroz­ma­ica­ją prze­strzeń dzia­ła­nia, 2. orga­ni­zu­ją samo dzia­ła­nie, 3. spra­wia­ją, że dzia­ła­ją­cy nie zasła­nia­ją sie­bie i wszyst­kich ich naraz moż­na zoba­czyć. Ale gdy­by dzia­ła­ją­cy chcie­li poka­zać swo­ją dro­gę ku Bogu, nie mogli­by tego poka­zać lepiej jak wspi­na­jąc się po scho­dach. W tym się zga­dza­my. Więc raczej inny esej napi­sać by trze­ba – o tajem­ni­czej para­le­li nasze­go spo­so­bu dzia­ła­nia i nasze­go spo­so­bu wyobra­ża­nia naj­wyż­szej war­to­ści. Dobrze poka­zać dzia­ła­nie – to (już, pra­wie) poka­zać dąże­nie ludzi ku naj­wyż­szej war­to­ści.

CZECHOW… np. boha­te­ro­wie Trzech sióstr. Każ­dy z nich źle mnie­ma o sobie – a to złe mnie­ma­nie daje mu zara­zem pra­wo złe­go mnie­ma­nia o innych. I gdy się im przyj­rzeć, każ­dy z nich gorzej mnie­ma o innych niż o sobie. Wyjąt­kiem jest mąż Maszy – uro­dzo­ny kon­for­mi­sta i życz­li­wy ludziom głu­pek, któ­ry dobrze mnie­ma o sobie.
Mnie nie doty­czy. Źle mnie­mam o sobie i to złe mnie­ma­nie daje mi zara­zem pra­wo… (moi kole­dzy redak­cyj­ni z „Odry” np.). Dosyć strasz­ny obraz śro­do­wi­ska lite­rac­kie­go. Nie stać mnie na inny. Ale chciał­bym wie­rzyć, że lekarz-natu­ra­li­sta, obser­wu­jąc pod mikro­sko­pem swój pre­pa­rat, w przy­pad­ku męża Maszy pomy­lił­by się.

„AUTONOMIA LITERATURY”: Sokor­ski napi­sał dobrze o Korn­hau­se­rze i Zaga­jew­skim, zatem Korn­ha i Zaga są dla nas mniej war­ci, ich Spra­wa Kru­cha. X powie­dział źle o Y, zatem Y dobry. Póki nie potrak­tu­je­cie Soko jak eme­ry­ta (któ­rym w isto­cie jest) – póty myśl wasza i wasza lite­ra­tu­ra będą tań­czy­ły tego upo­ka­rza­ją­ce­go kon­tre­dan­sa. Będzie­cie zmu­sze­ni do wybie­ra­nia mię­dzy Orło­siem i Waw­rza­kiem, ponie­waż pierw­szy opu­bli­ko­wał w ofi­cy­nie zagra­nicz­nej, a dru­gie­go pochwa­lił towa­rzysz Kwia­tek. (Tak się zło­ży­ło, że żad­ne­go nie chcę obra­zić, bo nie czy­ta­łem.)
Patrz­cie, oto przy­no­szę Wam Wyzwo­le­nie, rękoj­mię wasze­go Samo­sta­no­wie­nia. Powin­ni­ście nie sły­szeć co o Y mówi X, co o Z mówi S. Auto­no­mia lite­ra­tu­ry, o któ­rej tyle mówi­cie, na tym wła­śnie pole­ga. Pole­ga na tym rów­nież auto­no­mia jed­nost­ki – ten przed­miot waszych wie­lo­wier­szo­wych ape­li i marzeń. „Może to Orłoś jest lep­szym pisa­rzem, a może Waw­rzak?” – ten jeden, któ­ry pyta­nie takie posta­wi i potra­fi gło­śno odpo­wie­dzieć na nie, już wasz pro­gram (jak­że w grun­cie rze­czy banal­ny i nie­śmia­ły) zre­ali­zo­wał.

TE ZAPISY? A skąd mogę wie­dzieć, co mam jesz­cze do zro­bie­nia i ile mi na to zosta­ło cza­su? Więc poko­nu­ję bez­wład tam­te­go moje­go pisa­nia, tam­te mozol­ne „prze­wo­dy myślo­we”.
Ile już razy chcia­łem poko­nać bez­wład cze­goś co było nie­złe. We wła­snym pisa­niu (np. porzu­ci­łem mono­gra­fie dra­ma­tur­gów dla „Dia­lo”, cho­ciaż chcie­li je dru­ko­wać, a ja mógł­bym jesz­cze parę nie­złych napi­sać). W teatrze (np. w kali­skim, kie­dy spo­strze­głem, że Iza coraz lepiej dyrek­to­ru­je, sta­bi­li­zu­je się na swo­im nie­naj­gor­szym pozio­mie). Teraz w „Odrze” (bo już zba­ra­nie­li na swo­im nie­naj­gor­szym pozio­mie, bo każ­de kole­gium nie­uchron­nie bara­nie­je, a potem już tyl­ko ratu­je nie­naj­gor­szy poziom wła­sne­go zba­ra­nie­nia).
Zawsze to nie­złe musia­łem porzu­cać wie­dząc, że nie mam racji – bo życie jest wła­śnie takie: „nie­złe”. Bez­wład­ne – i nie mogą­ce uwie­rzyć we wła­sny bez­wład.


***

WSZYSTKO, CO TUTAJ PISZĘ, JEST PRAWDĄ. Tyle się nasłu­cha­łem o „kłam­stwie sztu­ki”. Ale nie­szczę­ście nie pole­ga na tym, że sztu­ka kła­mie. Nie­szczę­ście lite­ra­tu­ry nie na nie­praw­dzie pole­ga (bo ta, któ­ra na swe mia­no zasłu­gu­je, mówi praw­dę!), ale na tym – że praw­dy jest za dużo. Moż­na w praw­dzie prze­bie­rać jak w ulę­gał­kach i uło­żyć z niej dowol­ny wzór. A chcieć powie­dzieć w s z y s t k o, wszyst­kie ulę­gał­ki? Powie­dzieć „całą praw­dę”?
„Na koń­cu każ­de­go pozna­nia jest taka pieśń: Jestem pro­ro­kiem, któ­ry poznał wszyst­ko co ludz­kie, więc jestem pro­ro­kiem gęstwi­ny nie tknię­tej ręką czło­wie­ka” (z ese­ju Teatr natu­ra – - – któ­ry przed kil­ko­ma laty w przy­pły­wie skru­chy wyrzu­ci­łem).

PRZECHODZI RANO I PO POŁUDNIU WYDEPTANĄ ŚCIEŻKĘ, prze­kra­cza dwa razy uli­cę w tym wykru­szo­nym miej­scu asfal­tu, i robi to jak­by tyl­ko po to, żeby posze­rzyć odle­gło­ści. świat ogrom­nie­je wokół niej, gło­sy sły­chać kry­sta­licz­nie, jaskra­wa tra­wa, widzia­na przez bar­dzo czy­ste okno, leży uro­czy­ście. A po paru minu­tach – zno­wu okna męt­ne, następ­ny auto­bus prze­jeż­dża wąską jezd­nią.
Mia­łem moż­ność prze­ko­nać się, że ten efekt jej oso­by jest obiek­tyw­ny. Szli­śmy w dość licz­nym towa­rzy­stwie, kie­dy ona prze­raź­li­wie wol­no, coraz wol­niej nad­cią­ga­ła z prze­ciw­nej stro­ny. Wszy­scy po kolei mil­kli – minę­ła nas, i skrę­po­wa­ni mil­cze­li­śmy nadal. Wresz­cie któ­raś z kobiet powie­dzia­ła zawsty­dzo­na, zmie­nio­nym gło­sem – po to, żeby zja­wi­sko zlek­ce­wa­żyć: No tak, a1e nogi mogła­by umyć. Rze­czy­wi­ście sto­py w tych swo­ich san­da­łach mia­ła zaku­rzo­ne. Z męż­czyzn nikt się nie ode­zwał – zda­je się, że ich rozu­miem. Też prze­ły­ka­łem zgęst­nia­łą śli­nę.
Jej twarz nie­obec­na, patrzą­ca jak­by zbyt pro­sto w tym natar­czy­wym przez nas oglą­da­niu – i chy­ba nie­zbyt ład­na według kry­te­riów hol­ly­wo­odz­kie­go mane­ki­na. Po raz pierw­szy widzia­łem ją wte­dy z tak bli­ska. Twarz, któ­ra nie mogła ska­so­wać prze­raź­li­wej obec­no­ści jej cia­ła. Prze­raź­li­wie roz­cią­gnię­te, nie­zno­śne sekun­dy – kie­dy cia­ło prze­cho­dzi­ło mimo nas. Dało się to odczuć w ponow­nym nawią­za­niu roz­mo­wy roz­po­czę­tej zbyt póź­no i na zbyt inny temat. Poprzed­ni (o nie­ustan­nej hos­sie na alko­hol) zagi­nął w nagle wysi­lo­nej tra­wie, w gwał­tow­nych kwa­dra­tach chod­ni­ka, w roz­sze­rzo­nym naraz powie­trzu, i powró­cił dopie­ro, kie­dy skrę­ci­li­śmy w Wej­he­row­ską.
A swo­ją dro­gą ten unie­sio­ny łokieć – znów go dziś zoba­czy­łem – kie­dy dło­nią popra­wia wło­sy, uło­żo­ne w bar­dzo krót­kiej fry­zu­rze i wła­ści­wie nie wyma­ga­ją­cej popra­wia­nia. Ten łokieć wska­zy­wał­by, że nie tyl­ko widzą ją ludzie, jak myśmy widzie­li wte­dy – ale że i ona czu­je się widzia­na. Jakieś drob­ne krót­kie roz­cza­ro­wa­nie – że więc nie jest ani tak cała, ani osta­tecz­na, i że ewen­tu­al­nie tędy…
Nie wiem, musiał­bym ją wpierw obej­rzeć. Ale jed­ną z cech jej spo­tę­go­wa­nej, tej jak­by spię­trzo­nej obec­no­ści jest to, że ona nie daje się zoba­czyć. Im jaśniej i wyra­zi­ściej sta­je świat za jej spra­wą, tym mniej zna się samą spra­wę. Widy­wa­łem ją prze­cież z zupeł­nie bli­ska, ale ten łokieć zawsze nie­do­ry­so­wa­ny, te wie­lo­krot­ne oczy, po wie­le­kroć odę­te usta, jej zaku­rzo­ne sto­py, zawsze zbyt obec­ne na pły­tach chod­ni­ka i jak­by zło­żo­ne w talie, któ­rych każ­dą kar­tę trze­ba by z osob­na oglą­dać, serie jej fry­zur, serie głów wymy­ka­ją się patrze­niu. Nie znam nawet kształ­tu ręki poni­żej łok­cia, nie widzia­łem dło­ni, nie wiem jak utrzy­mu­je i czy bar­wi paznok­cie, nie umiem nicze­go powie­dzieć o paznok­ciach stóp, na któ­re tyle razy patrzy­łem. Wie­czo­ra­mi obie­cu­ję sobie uzu­peł­nie­nie szcze­gó­łów, bo sko­ro żaden fron­tal­ny atak nie pro­wa­dzi do całej twa­rzy, całych nóg, kil­ka­kroć całych pod tka­ni­ną, sko­ro nie mogę prze­drzeć się poprzez bar­dzo twar­de szkło jej łagod­nych… chy­ba łagod­nych i chy­ba zwy­kłych sza­ro­nie­bie­skich albo sza­rych oczu – to może mógł­bym po szcze­gó­łach zeszu­kać całość. Ale mija kolej­ny dzień i zno­wu puste pla­my w jej obra­zie – czymś mniej niż obra­zie. Prze­cież nie wiem nawet czy jest wyso­ka. Chy­ba raczej śred­nio wyso­ka, ale kie­dy zbli­ża się idąc płyn­nie jak kolum­na w joń­skim pocho­dzie – wła­śnie! tak wła­śnie! – kie­dy nad­cho­dzi nio­sąc ostroż­nie gło­wę, wyda­je się olbrzy­mia. Taka się wyda­je, jak gdy­by w jej obec­no­ści… for­mo­wał się – ale nie, nie śmiem… – …jak gdy­by wobec niej powsta­wał nagle gra­ni­to­wy anioł z powie­trza w sta­ją­cym naraz, zasty­głym powie­trzu całych Popo­wic. A zno­wu, kie­dy wędru­je po par­ku w tych san­da­łach albo roz­kła­pa­nych pół­bu­tach, jest mała i kole­bie się jak uczen­ni­ca szko­ły pod­sta­wo­wej… jak tro­chę star­sza kole­żan­ka nasze­go Wojt­ka.
Coś her­me­tycz­ne­go w jej aurze, co spra­wia, że ona uska­ku­je rozu­mie­niu. I co nie­ko­niecz­nie musi być spo­wo­do­wa­ne efek­tem jaki spra­wia na uczu­cio­wo zaan­ga­żo­wa­nym obser­wa­to­rze. Że niby zako­cha­łem się… itp. – bo nie zako­cha­łem się. To jest trud­niej­sze – i prost­sze. Tą pod­sta­wo­wą, wynio­słą jej cechą jest… „zawsze-domknię­cie”. Daje się to odczuć w ukła­dzie dło­ni, zło­żo­nych tak że nie ma paznok­ci (stąd nie wiem jak je utrzy­mu­je i czy bar­wi). Daje się odczuć w zawsze-domknię­ciu ust (nie znam jej zębów) i w patrze­niu jej sza­rych chy­ba, lub zie­lo­na­wo­sza­rych oczu, jak­by zbyt pro­stym, „nie mają­cym boków”. To samo w spo­so­bach ubie­ra­nia – w jed­no­li­tych tka­ni­nach bez koro­nek, kwia­tów… w bra­ku dekol­tów, dłu­go­ści spód­nic. Ale nic ście­śnio­ne­go. Swo­bo­da pla­ży, oddech base­nu kąpie­lo­we­go. Stu­lo­na – i zara­zem prze­stron­na. To samo domknię­cie – i prze­stron­ność – w jej krót­ko rzu­co­nych, i zaraz zebra­nych razem, natu­ral­nych wło­sach kolo­ru sza­ro­blond (…mor­sko­blond). To samo – w pobłaż­li­wym cho­dze­niu mię­dzy godzi­ną 7.05–7.08 i nie­go­nie­niu auto­bu­sów, jak czy­nią to ludzie z połknię­tym zegar­kiem. To samo – w nie­śpiesz­nych powro­tach oko­ło 16.00 (kie­dyś, bo od wie­lu dni, mie­sią­ca pra­wie, nie widu­ję jej o tych porach). To samo – w prze­rzu­co­nej przez pier­si dopię­tej tore­becz­ce na rze­my­ku, jedy­nym schow­ku jej ubrań. To samo – w dziw­nym spo­so­bie, w jaki sta­wia swe chu­de sil­ne sto­py w dużych san­da­łach, sil­ne ale zdrob­nia­łe w tych obszer­nych rze­mie­niach i jak­by „zli­kwi­do­wa­ne” przez zakry­cie owa­lu łydek dłu­gą spód­ni­cą. To samo – w spo­so­bie jakimś takim… (nie umiem ina­czej nazwać)… że „każ­dą sto­pę w każ­dej chwi­li owie­wa na raz całe powie­trze”.
Tu są klu­cze do niej – gdy­by ktoś śmiał otwie­rać.

…I KIEDY KTOŚ na dru­gi albo trze­ci dzień po tym – po tym, co powin­no być osta­tecz­nym roz­cza­ro­wa­niem, ale nim o dzi­wo nie jest, raczej prze­ciw­nie – usły­szy jej chro­pa­wy, tro­chę głu­pi głu­pa­wy głos, taki łoo‑o, mówią­cy slan­giem o nie­na-aaj­lep­szych ukła­daa-aach do slan­go­we­go męż­czy­zny z kotwicz­ką wyta­tu­owa­ną przy kciu­ku… ten ktoś już nie dzi­wi się.
Owszem, w spo­sob­nej chwi­li podej­dzie do mło­de­go cia­ła, zaga­da to mło­de cia­ło, w któ­rejś kolej­nej roz­mo­wie wysłu­cha jego kło­po­tów – i jeśli na to go stać, jeśli jego z kolei ukła­dy pozwo­lą, mło­de­mu atrak­cyj­ne­mu cia­łu zapro­po­nu­je dobrze płat­ną posa­dę lub inne moż­li­we do przy­ję­cia, korzyst­ne dla obu stron roz­wią­za­nie.

RODZAJE KSIĄŻEK. Książ­ki dzie­lą się na: a) pisa­ne w dobrym samo­po­czu­ciu (np. książ­ki Nie­tz­sche­go); b) pisa­ne w złym samo­po­czu­ciu (np. utwo­ry Kaf­ki, Ka pisał tyl­ko wte­dy, kie­dy samo­po­czu­wał się źle, tak jak Ni tyl­ko wte­dy – kie­dy dobrze) oraz c) na takie, któ­rych auto­rom uda­ło się wła­sne samo­po­czu­cie ukryć (czy­li książ­ki nauko­we). Nauka – czy­li zme­to­do­lo­gi­zo­wa­ny sys­tem ukry­wa­nia uczuć i wyja­wia­nia tych myśli, któ­re nie są naj­waż­niej­sze.
Moje? Pisa­ne raczej w dobrym samo­po­czu­ciu, wedle sche­ma­tu c‑a.

…MAMA ZNOWU POCZUJE PIWO, NO – NIE PIWO, dzi­siaj gru­ziń­ski koniak! Zno­wu szkle­nie o dodat­ko­wych dyżu­rach. Rinal­do też, swo­ją dro­gą lepiej żeby nie wie­dział. Dziś ósmy czy dzie­wią­ty dzień? Dzie­sią­ty cho­le­ra, chy­ba. Pan redak­tor, pana redak­to­ra, o redak­to­rze pro­szę. Pan redak­tor wej­dzie. – „Każ­dy kto będzie na tyle przed­się­bior­czy żeby ci potar­mo­sić sut­ki i pod­wi­nąć spód­ni­cę”. Żebyś wie­dział, lep­szy od cie­bie! Tyl­ko że nie oże­ni się ze mną. Słod­ki słod­ki, pod skó­rą czu­ję cie­płe źró­dło. W pier­siach mi tęt­nisz i spły­wasz tam wiesz, gdzie już pil­no – gdzie by się to wszyst­ko już zaraz stać musia­ło. Wiesz wiesz, ale powo­li zakła­dasz pły­tę – będzie­my pły­nę­li tak jesz­cze ze dwa­dzie­ścia minut. Dopie­ro potem ścią­gniesz te prze­mo­czo­ne, nie­pach­ną­ce już sli­py – ach! Ósmy. Ósmy na szczę­ście. Coś we mnie wrza­śnie, roz­luź­ni skur­czo­ne wrza­aa… – …nie jesz­cze. Wciąż gła­dzisz wło­sy i w usta spły­wasz łagod­ną śli­ną. Stąd bli­żej do dziec­ka niż do tej twar­dej huczą­cej wody – bli­żej do roz­ma­eza­nej kup­ki mię­dzy poślad­ka­mi i małe­go posi­ku w pie­lusz­kę, niż do tego ostre­go, co mi zaraz tak roz­dzie­ra­ją­co zro­bisz. Zrób już! Nigdy nie mia­łem dziew­czy­ny zawią­za­nej w tak cia­sne supeł­ki jak ty, zde­ner­wo­wa­na? Twój skarb, te pere­łecz­ki rdza­we. Muszę się wpierw nimi nacie­szyć, jesz­cze nie ssa­łem tak twar­dych. Moja tato mój mamo mądry jesteś, ale nie dotkłeś mnie tam – tam wiesz, a ja ogrom­nie­ję, nie dotkłeś tak bar­dzo że. ŻEE… No wła­śnie, chcia­łem, żebyś majt­ki ścią­gnę­ła sama. Łyk­nij konia­ku, czip­sem z kre­wet­ki zagryź, będę – roze­drę cię. W moim wie­ku podej­ścia są waż­niej­sze niż zawie­sze­nie fla­gi na szczy­cie. Aachch… Spo­koj­nie. Jed­na my jam­ka nabie­ga­na jasny­mi wło­sa­mi i słod­ką śli­ną. To waż­ne że wło­sy pach­ną, a ona pły­nie. To dobrze, że on tak pły­nie i nie ma ostra. Ta sama mną krwią nabie­ga­na jam­ka, co ja nabie­ga­ny nią, nie musi ostrem dreć, strzy­gać w mokrem, jak ja w jego mokrem nie muszę. Jest mię­dzy nami wciąż pil­na krew – ale ta co w rośli­nach. To samo wie­dze­nie ogro­du w jed­nym sut­ku co ja, cie­ni­ste list­nie­nie w jej moich oczach sza­rych – piw­nych – zie­lo­nych – nie­bie­skich. To samo łody­ga­nie jego­mo­ich – moichjej ud. NIE, NIE JESZCZE. Są takie tań­ce arab­skie że im szyb­ciej tym wol­niej. Na tam­ta­my mamy jesz­cze czas. Mnie się też widzisz spie­szy a nie chcę. Nie chcę – nie chcę – NIE CHCĘ – NIE CHCĘ – - -
Spo­co­na za mała twarz z roz­ma­za­ną farb­ką. Zmę­czo­na buzia z trój­kąt­nym pyszcz­kiem, pot koło oczu, cie­nie na policz­kach. Różo­wo zro­bio­ne pazno­kiet­ki stóp (te naj­mniej­sze jak oczka pier­ścion­ków), pęk­nię­ta medu­za mię­dzy noga­mi, grze­byk któ­ry wypadł ci z wło­sów. Masz 22 lata a ja, widzisz – 45, czter­dzie­ści pięć. Może – roz­wio­dę się z żoną, dla cie­bie jaki cymes? 45-let­ni wol­ny męż­czy­zna. A dzie­cia­ty też! I nie­chcą­cy dziec­ka swe­go – z ser­ca zbyć! Gdzie będzie­my razem miesz­ka­li nie wiem, co byś robi­ła? Musisz się uczyć, chcesz całe życie być goń­cem? A owszem popie­ścić mogę i to głę­biej owszem, też. Co dzień. Lata­mi co dzień. A tobie pew­nie nie o ten codzień co dzień cho­dzi, sama nie wiesz o co ci idzie. Nie płacz, razem i skład­nie będzie­my – a teraz jesteś pija­na. Masz 22 lata (ja 45, zro­zum!) – to muszę two­je 22 brać jak sakra­ment. Też się upi­łem. Kupię ci czar­ne­go spa­nie­la w czer­wo­nej obro­ży, będzie ci ład­ny do jaśnio­nych wło­sów. Grze­byk zabie­ram na pamiąt­kę. Rinal­do wypro­wa­dzi pie­ska na spa­cer, popa­trzysz mu w oczy… – …komu?
No komu? – zgad­nij. We czwar­tek mi powiesz. I nie musisz mi mówić że nie jestem wspa­nia­ły, sam wiem. Jesz­cze przez parę godzin będę pamię­tał two­je zasu­pła­ne sut­ki, byłaś tak cie­pła – tak cie­pła, jak wszyst­kie.

JEDYNA RZECZ, NA JAKĄ JESZCZE BĘDĘ UMIAŁ SIĘ ZDOBYĆ W TYM – tym poczu­ciu winy, tym kaco­wym nie­sma­ku, to otwo­rzyć po raz któ­ryś swo­ją wiecz­ną do znu­dze­nia tecz­kę z notat­ka­mi.

17 IV, DLA MNIE. Mam roz­bie­ga­ną myśl i pro­wa­dzę ubo­gie życie. Szan­sa ustat­ko­wa­nia myśli pole­ga może na uchwy­ce­niu mono­to­nii byto­wa­nia. To, co myślę, doty­czy Ludz­ko­ści, Bytu, Boga – ale myśla­ne jest w małym sza­rym kwa­dra­cie, któ­re­go kąta­mi są: Kry, Woj­tek (dale­cy bli­scy) – ja (moje cia­ło bli­skie, wciąż mło­de) – tele­wi­zor (wie­czo­ra­mi) – pra­ca zawo­do­wa (czy­li zwłasz­cza Teatr Wspó). Nie trze­ba tego usy­tu­owa­nia myśli ukry­wać – uda­jąc, że prze­by­wa się w Enga­dy­nie. Prze­ciw­nie, swo­je barw­ne pie­rza, te pió­ro­pu­sze spa­rzo­ne­go z uczu­ciem inte­lek­tu, nale­ży zawie­szać na bli­skim cie­le, na dwoj­gu bli­skich, opla­tać je wokół pudła teatru, pudła tele­wi­zo­ra. Oni, żyran­ci, moją lichą spra­wę porę­czą.


***

PISZĘ TAKIM ŚCIEGIEM, INNYM – I TE DUKTY PO-PRZEZ SIEBIE, DUKTY-SIEBIE PRZEPATRUJĘ, OCENIAM. Nie, nie jestem z nich zado­wo­lo­ny. Tyl­ko z nie­licz­nych mógł­bym być zado­wo­lo­ny i dum­ny. Typo­we pisa­nie kry­ty­ka, któ­re grze­szy pier­wo­rod­nym grze­chem świa­do­mo­ści. Pisa­nie kry­ty­ka – więc kogoś świa­do­me­go „mia­ry”, świa­do­me­go gra­nic kul­tu­ry. Owszem, on mia­ry bez skru­pu­łu łamie, gra­ni­ce prze­kra­cza. Ale wie o tym! A sko­ro wie, to już wła­ści­wie nie ma spra­wy. Mówi przy oka­zji rze­czy może cie­ka­we – ale na pla­cu zosta­je mia­ra, nega­tyw „mia­ry”. Tyl­ko to bie­rze dla sie­bie czy­tel­nik? Chciał­bym się mylić.

PRÓBA ZAPISANIA CAŁEGO CZŁOWIEKA. Nie taję, tak na począt­ku książ­ki zamie­rzy­łem. Tyl­ko że: gdzie koń­czy się czło­wiek, a zaczy­na świat? W mnie­ma­niu swo­im spo­rzą­dzasz intym­ną zupę – a ta zupa leje się z otwar­te­go tele­wi­zo­ra. W wewnętrz­ne ucho szep­cze ci rudo­wło­sa Artaud­ka – a pod­rzu­ci­ła ci wczo­raj ta sta­ra kobie­ta w przy­chod­ni. Wsłu­cha­ny w głos swe­go cia­ła – zapi­su­jesz spo­łecz­ne języ­ki, chwast tego cza­su.
Dziś wiem (wyda­je mi się) że była to raczej – była i jest nadal – histo­ria jed­nej myśli. I nie cho­dzi o to żeby ją nazwać tu dużą lite­rą, Myśl, wykpić się Dużym Sło­wem. Jest to mała myśl, moja: taki esik-flo­res, sprę­żyn­ka powo­du­ją­ca wszyst­ko co czy­ni­łem.
Poszcze­gól­ne zapi­sy ta ście:, poprzed­nie książ­ki są tyl­ko eta­pa­mi… – jak to mi się ład­nie dziś w nocy uśni­ło – eta­pa­mi jej  p o s z u k a w i a n i a,  poszu­ki­wa­nia dro­gi, na któ­rej dało­by się poszu­ki­wać.

CURIE-SKŁODOWSKA ODKRYŁA RAD, INDIRA GHANDI JEST PREMIEREM, A ZNOWU SYLVIA PLATH… ITEDE ITEPE, ile ja się tego nasłu­cham. Te i podob­ne argu­men­ty za row­no­upraw­nie­niem. Może waż­ne dla kobiet, dla ich samo­po­czu­cia. Bo jeśli idzie o męż­czyzn… męż­czyź­ni powin­ni chy­ba mieć świa­do­mość stra­ty tego, co kobie­ty   mo g ł y b y    i m     u d z i e l i ć,  ,  g d y b y   mo g ł y.   Ale nie mogą, jesz­cze nie umie­ją.
(Nb. wspo­mnia­łem przed chwi­lą Berg­ma­na. Bibi Anders­son powie­dzia­ła w kto­rymś wywia­dzie, że jego aktor­ki wca­le nie mają poczu­cia, iż wyja­wia­ją spra­wy kobiet; one gra­ją „pry­wat­ne obse­sje pana Be”. Cie­ka­wy i – dla mnie – nie­co kło­po­tli­wy sąd. A swo­ją dro­gą cie­ka­we, czy moja Liv, Wiel­ka Liv też by to powie­dzia­ła?)
Żyję obok kobiet, one obok mnie, i tyle umie­my sobie prze­ka­zać, co kamie­nie. I jak kamie­nie obi­ja­my się o sie­bie. To może było­by nawet, hm… dość przy­jem­ne, nie robił­bym z tego pro­ble­mu, gdy­by nie prze­czu­cie, że cze­goś bar­dzo waż­ne­go, co mogły­by mi dać kobie­ty, moje­mu myśle­niu bra­ku­je.

KRYSTYNA: „jak chciał/ zgu­bio­na i przywiązana/ (zgu­bio­na i przywiązana)/ w klat­ce domu, w klat­ce ław­ki, w klat­ce par­ku, śmiesz­nie obca w klat­ce kuch­ni, nikt ci nie poda pil­ni­ka w chle­bie ani sprę­ży­ny od zegar­ka, mogę tyl­ko na oślep ude­rzać i nawet nie sły­szą i nie boli i nie pusz­cza, ona mogła otwo­rzyć gaz, musia­ła coś raz otwo­rzyć naprawdę/ ja w klat­ce pier­sio­wej, ja w klat­ce pier­sio­wej w klat­ce miej­skie­go pla­cu, bez jed­ne­go szczę­śli­we­go pomy­słu, bez jed­ne­go szczę­śli­we­go potrza­sku, nie pomo­gą, moż­na wyga­dać płuca/ jest noc i to też jest klat­ka, Sylvia Plath/ śpij, śpij/ za wszyst­kie cza­sy, za całe niech ci się naśni – wiel­ki lot – taniec – nad, dobrze że jesteś, dobrze że w tym domu jest takie uma­jo­ne drzew­ko, z któ­re­go mały chło­piec sfru­wa i wszę­dzie ma wie­le miejsca/ nigdy ci nie poka­żę kla­tek w zoo, nie będziesz miał kanar­ka ani rybek, cho­ciaż tyle mogę (resz­ta jutro)/ klat­ka lasu, zobacz, klat­ka lasu taka ład­na, wejdź/ drze­wa drew­nia­ne wypo­ży­czo­ne ze wspo­mnień, z dzie­cin­nych obraz­ków, z mala­rzy – świa­tło przez pręty/ czy ktoś cię widział wycho­dzą­cą z zeszy­tu w krat­kę, każ­de zda­nie dobrze zamknię­te i swo­im zamknię­ciem wcią­ga w zamknię­cie, klau­stro­fo­bia języ­ka któ­ry dotknął ścia­ny, ścia­ny gaze­ty ścia­ny głośników/ czy ktoś cię widział wcho­dzą­cą do zeszy­tu w krat­kę po całym dniu rachun­ków, co każ­da z nas ma, co każ­da z nas ma i win­na: pań­stwo mąż dziec­ko dom szko­ła biuro/ jak wte­dy budo­wa­łaś z kloc­ków te dłu­gie powy­krę­ca­ne kory­ta­rze i małe poko­je, pew­nie wte­dy zuży­łaś całą swo­ją czu­łość, teraz nie masz czym gospodarzyć/ klat­ka fil­mu z któ­rą mocu­je się moja sta­ra ciot­ka i ginie w pudeł­ku po cze­ko­lad­kach, razem z wcza­sa­mi Wene­cją pocho­dem pierw­szo­ma­jo­wym z 1917, tak, mamo, kie­dy wycho­dzi­my”.
Bar­dzo to duże, dobrze napi­sa­ne. Kry­sty­na świet­nie ope­ru­je języ­kiem – w tej dzie­dzi­nie wza­jem­nie wie­le sobie dali­śmy i daje­my, i bodaj że ona mi wię­cej. Ale: „jak chciał/ zgu­bio­na i przywiązana/ (zgu­bio­na i przy­wią­za­na)” – ja jak demo­nicz­ny pogrom­ca pan­te­ry przy klat­ce. Tak mnie szka­lu­je od lat i roz­włó­cza to swo­je mał­żeń­skie nie­do­peł­nie­nie po zeszy­tach „Twór­czo­ści”. Nigdy nie ma się dość zło­te­go szmal­cu, żeby jej wyzło­cić duszę. Ja nie opo­wia­dam o swym „pil­ni­ku w chle­bie” – a jeśli, to nie odno­szę go do niej. Jeśli mnie coś holi, nie winię o to moich kobiet. Jeśli męż­czyzn coś boli (wyjąw­szy nie­licz­ne ofia­ry „modlisz­ki” Roge­ra Cail­lo­is), mówią pre­cy­zyj­nie co ich boli – i tak two­rzą muzy­kę, mate­ma­ty­kę, filo­zo­fię, lite­ra­tu­rę.
Kry­sty­nie wyda­je się, że repre­zen­tu­je – już dzi­siaj! – ten przy­szły „głos kobiet”. Nie, jesz­cze nie. Wła­śnie to obwi­nia­nie męż­czyzn o wszyst­kie cier­pie­nia prze­ko­nu­je – że jesz­cze nie. Daw­na gra, daw­ne sta­re ukła­dy. W swo­im prze­ko­na­niu stwa­rza ona Wiel­ki Wnio­sek – gdy napraw­dę zamie­rza jakąś nie­dziel­ną szkoł­kę dla chłop­cow, pro­wa­dzo­ną przez zakon­ni­ce w lek­ko pod­ka­sa­nych habi­tach. Zresz­tą temat szer­szy, jesz­cze do nie­go wro­cę.
(I och… cho­le­ra! Trze­ba by dokład­nie obej­rzeć tego pra­wie-kochan­ka, kto­ry „sfru­wa z uma­jo­ne­go drzew­ka i wszę­dzie ma wie­le miej­sca”. Prze­cież to ten sam – pra­wie – Woj­tek, kto­re­mu ona potem poka­zu­je „klat­kę lasu”! No i może jest to wła­śnie to, cze­go dla Bibi nie spo­strzegł Berg­man?! Ja też. Tak wni­kli­wie roz­wa­ża­łem tu cia­ło Ali­ny Sza­pocz­ni­kow eks­po­no­wa­ne na wysta­wach – a mimo oczy­wi­stych tro­pów nie spo­strze­głem, że ona poprzez nie eks­po­nu­je zara­zem cia­ło swe­go syna. Mala­rze Madonn wyda­ją mi się teraz cokol­wiek mądrzej­si.)

DZIWNY ZE MNIE FACET: mądry ale kre­tyn, zaber­ro­wa­ny i prze­ni­kli­wy, leń cho­ciaż pra­co­wi­ty, dotknię­ty anar­chią uczuć lecz opie­kuń­czy, kocha­ją­cy dzie­ci, wypa­tru­ją­cy kobiet zdro­wych i pro­stych, świad­czą­cy im spra­wy raczej miłe, a dotknię­ty… no mniej­sza, takich nie innych wyobra­żeń potrze­bu­ją­cy za kan­wę myśle­nia, tak a nie ina­czej wią­żą­cy swą myśl z życiem i uży­ciem; a czy skrom­ny? Pew­nie tak, prze­cież się z tymi wypi­sa­mi-wyma­za­mi w świat nie pcha… ale zno­wu: skrom­ny by ich nie spo­rzą­dzał! Piszą­cy tak, nie ina­czej, o takim to, nie innym roz­ło­że­niu cech dobrych i złych – poko­ry i pychy, trzeź­wo­ści psy­cho­zy, rów­no­wa­gi psy­cho­pa­tii, imbe­cyl­stwa talen­tu. Nie ma i nie będzie dru­gie­go takie­go jak ja!
My się nie­po­trzeb­nie oba­wia­my zglajch­szal­to­wa­nia cywi­li­za­cją, na próż­no trwo­ni­my sło­wa trosz­cząc się o indy­wi­du­um – bo każ­de z nas jest, było i będzie inne. Przy­ro­da cała jest „roz­ma­ita” – nie­po­wta­rzal­ny jest każ­dy listek, każ­da gwiaz­da i gwiazd­ka śnie­gu. To wła­śnie indy­wi­du­al­ność nasza łączy nas z przy­ro­dą, a dopie­ro chęć ujed­no­li­ce­nia, uczy­nie­nia powszech­nym, powta­rzal­nym, zastę­po­wal­nym jed­no dru­gim, jest ludz­ka… „ludz­ka naj­bar­dziej” – jak zwy­kli­śmy mówić ze wzru­sze­niem.
Czy rozu­mie­cie już, dro­dzy moi współ­cze­śni, na czym pole­ga ten mój mię­dzy nami dow­cip? Otóż na tym, że wyzna­jąc tu spra­wy intym­ne – waszym zda­niem, nazbyt intym­ne – spo­rzą­dzam swo­ją książ­ką nie­od­par­ty dowód koniecz­no­ści glajch­szal­to­wa­nia, ujed­no­li­ca­nia; wy zaś z moje­go dowo­du skwa­pli­wie korzy­sta­cie i tłam­si­cie mnie – och jak sku­tecz­nie, jak bole­śnie! Ponie­waż jed­nak w życiu spo­łecz­nym cier­pi­cie, a nie zna­cie przy­czy­ny swych cier­pień (tak­że dla­te­go że boicie się wprost o niej mówić, zwłasz­cza tutaj, w real­nym socja­li­zmie!), pseu­do­ni­mu­je­cie swe spo­łecz­ne kło­po­ty „bro­niąc pra­wa do indy­wi­du­al­no­ści”.
Gdy napraw­dę to ja, zdra­dziec­ki i nie­wy­god­ny wam piew­ca powszech­ne­go, jestem tym waszym upra­gnio­nym „nie­za­wi­słym indy­wi­du­um”.

- DROGI MÓJ, POPATRZ NA SWOICH, NA TYCH, BEZ CUDZYSŁOWU, PRAWYCH I PORZĄDNYCH TAK, JAK JA SIĘ IM TERAZ PRZYGLĄDAM: roz­tar­gnio­ny uśmiech, spo­koj­na pew­ność swe­go. Popatrz w ich oczy: znaj­dziesz w nich butę i wła­dzę. I n s t y t u c j a   t o   w y.  To wy jeste­ście siłą w tym kra­ju i dobrze wie­cie o tym. To z wami się liczą admi­ni­stra­to­rzy i pro­ku­ra­to­rzy kul­tu­ry, z wami per­trak­tu­ją, udzie­la­ją wam pasz­por­tów i patro­nu­ją z dumą waszym sty­pen­diom. Ale dla dobre­go samo­po­czu­cia jest wam jesz­cze potrzeb­na bajecz­ka o żela­znym wil­ku. Do tego m.in. słu­żą wam ci nie­zrze­sze­ni przez was out­si­de­rzy. Co rusz któ­ryś z nich przyj­mu­je w waszym teatrzy­ku rolę naj­ostrzej­sze­go kła wil­czej pasz­czy.
Korzy­staj­cie, wła­śnie was ugryzł!

SYNTEZA, „SYNTEZA”. Moje marze­nie lat 1960 – 1965: chcia­łem moc posłu­gi­wać się jed­no­cze­śnie wszyst­ki­mi sta­na­mi ducha, do jakich czło­wiek jest zdol­ny. Wszyst­kie swe moce chcia­łem wyko­rzy­stać po to, żeby zawład­nąć gusta­mi, umy­sła­mi współ­cze­snych, rzu­cić ich na kola­na. Zapew­ne czę­sto spo­ty­ka­ne mło­dzień­cze roje­nie. Wśród swo­ich zna­jo­mych roz­po­zna­wa­łem zna­jo­mych – i roz­po­zna­wa­łem zna­jo­mych wśród wiel­kich zja­wisk lite­ra­tu­ry (Nie­tz­sche, Kon­rad Mic­kie­wi­cza, Kon­rad Wyspiań­skie­go). Nie za wie­le mam doku­men­tów ówcze­sne­go obłę­du, bo skrzęt­nie je potem powy­rzu­ca­łem. Ot, jakiś b. instruk­tyw­ny frag­ment Roz­mo­wy z Auto­rem powi­nien tkwić jesz­cze w „Gło­sie Kosza­liń­skim” (mia­ło się zawsze te otwar­te łamy!), trze­ba by prze­szu­kać zbu­twia­łe zszyw­ki z 1962, może 1963 roku.
Co mnie ura­to­wa­ło? Chy­ba to że gdy tak puchłem i rosłem, świat mi się też jed­no­cze­śnie powięk­szał i kom­pli­ko­wał. Aż skom­pli­ko­wał i powięk­szył na tyle, że musia­łem zre­zy­gno­wać z chę­ci zawład­nię­cia nim; wynio­słem, jak sądzę, z domu pewien rys trzeź­wo­ści fabry­kan­ta i umia­łem kal­ku­lo­wać. Tak sta­łem się „teo­re­ty­kiem zawła­dy­wa­nia”. Sta­wa­nia się świa­ta wbrew „obiek­tyw­nym warun­kom”. Sta­ra­łem się wytłu­ma­czyć swo­im współ­cze­snym, że nadzie­ja – zbio­ro­wa nadzie­ja ludzi – zawia­du­je obiek­tyw­ny­mi usta­le­nia­mi (poszcze­gól­nych umy­słów, nauki jako cało­ści, tech­ni­ki jako cało­ści, sztu­ki, kul­tu­ry); nadzie­ja jako rdzen­ne i pierw­sze, a te „obiek­tyw­ne usta­le­nia” potem, więc w cudzy­sło­wie. Zamie­rzy­łem na grun­cie huma­ni­sty­ki coś, co było­by odpo­wied­ni­kiem jed­no­li­tej teo­rii pola w fizy­ce; aku­rat tyle ze stu­diów fizycz­nych spa­mię­ta­łem.
Gdy wokół mnie wciąż dzie­lo­no. Umysł od jaź­ni, jed­nost­kę od spo­łe­czeń­stwa, naukę od sztu­ki, sztu­kę od reli­gii, kul­tu­rę od poli­ty­ki. A i tak mniej­sza była, ich zda­niem, odle­głość od Mistrza Eckhar­ta do Nor­ber­ta Wie­ne­ra – niż od „Paxu” do „Czy­tel­ni­ka”, a stąd do „Zna­ku”!
Sta­wa­łem się teo­re­ty­kiem nadziei – lecz w moim ręku widzie­li noż albo nahaj­kę (nie­ste­ty sam sobie języ­kiem ostrzo­nym na Nie­tz­schem tak­że zawi­ni­łem; trze­ba było czy­tać Toma­sza a Kem­pis!). Tak się kur­czo­wo trzy­ma­li i wciąż trzy­ma­ją tych swo­ich podzia­łów, któ­rym prze­ciw­sta­wia­ją „wła­sną indy­wi­du­al­ność”, ich Ja takie już kale­kie i „wyalie­no­wa­ne”, wciąż pomniej­sza­ne przez „nie­ludz­ką cywi­li­za­cję” lub, w warian­cie odważ­niej­szym, przez „real­ny socja­lizm”; a im bar­dziej w ich rozu­mie­niu ich Ja kale­kie, tym bar­dziej kur­czo­wo się go trzy­ma­ją żeby broń Boże „nie uciec od wol­no­ści”, i tak się tej „uciecz­ki od wol­no­ści według św. From­ma” boją, że nie są w sta­nie zro­zu­mieć, w jak głu­piej nie­wo­li samo­chcąc się zna­leź­li; nie dostrze­ga­ją wła­snych kaj­da­nów „wyeman­cy­po­wa­nej ducho­wo­ści”, swe­go wię­zie­nia „wewnętrz­nej ducho­wej praw­dy”.
Ale nie mądruj­my się tu, mów­my o mnie. Mój ówcze­sny błąd pole­gał na prze­ciw­sta­wia­niu nasze­go życia życiu kogoś wyjąt­ko­we­go, któ­ry Wie. Dopie­ro póź­niej zro­zu­mia­łem, że gra­ni­ca mię­dzy nami a tym kimś szcze­gól­nym i wyjąt­ko­wym – gra­ni­ca mię­dzy Gom­bro­wi­czow­skim Pim­ką a Nie­tsche­ań­skim Zara­tu­strą, mię­dzy admi­ni­stra­to­rem kul­tu­ry a rdzen­nym twór­cą – prze­bie­ga wewnątrz każ­de­go z nas.
Każ­dy z nas ma dwie twa­rze – twarz spo­łecz­ną i twarz samot­ni­ka. Jako samot­nik jest zbun­to­wa­ny – i cie­mię­żo­ny w swym bun­cie przez spo­łe­czeń­stwo. Jako spo­łe­czeń­stwo jest cie­mięż­cą innych – cie­mięż­cą zbun­to­wa­nych.

- ZMIERZAMY KU PRZERAŻAJĄCEJ PRZYSZŁOŚCI. Pędząc, gdyż do pędu nas przy­mu­szo­no, zacho­wa­li­śmy kil­ka prawd nie­pod­wa­żal­nych. Ich powin­ni­śmy się trzy­mać; tyl­ko ich może­my się chwy­cić w powszech­nym spły­wie war­to­ści.
– Ależ nie. Nasze życie sta­nę­ło. Wszyst­kie nie­wąt­pli­we cier­pie­nia, jakich dziś doświad­cza­my, pocho­dzą stąd, że orga­nizm spo­łecz­ny, zawsze dotych­czas pod­le­ga­ją­cy prze­mia­nom, został unie­ru­cho­mio­ny. Pozba­wie­ni moż­li­wo­ści rege­ne­ra­cji i prze­mian, zacho­wa­li­śmy jed­nak żywą kul­tu­rę. Ona pozwo­li nam uru­cho­mić świat ponow­nie.
– Mamy demo­nicz­ne­go prze­ciw­ni­ka, któ­ry prze­chwy­cił nasze marze­nia; któ­ry wydarł nam z ust nasze ide­ały i zamie­nił je w kosz­mar.
– Nie, wprost prze­ciw­nie. Nasze kło­po­ty ducho­we, nasza mier­ność… a tak, mier­ność, bio­rą się stąd, że prze­ciw­ni­ka zabra­kło. Są pał­ki mili­cyj­ne i są aresz­ty, i są nie­kie­dy ich ofia­ry, ale zabra­kło nam ich myśli,  k t ó r e j   mo g l i b y ś m y   s i ę   p r z e c i w s t a w i ć.  Wła­śnie to, że nadal pada­ją ofia­ry, nie pozwa­la dostrzec, że już nie mamy prze­ciw­ni­ka; że tyl­ko sami z sie­bie może­my dziś two­rzyć swą myśl.
– Nie­ustan­nie spo­rzą­dza­my listy strat. Kul­tu­ra nasza, wciąż nęka­na prze­śla­do­wa­nia­mi, ginie, sta­je się gro­te­sko­wą soc-kul­tu­rą.
– Nie. Prze­śla­do­wa­nia kul­tu­ry są jedy­ną szan­są żywej kul­tu­ry. I zawsze w ludz­kiej histo­rii b y ł y tą szan­są (jak to?! – zatra­ci­li­ście cały zmysł histo­rycz­ny, zapo­mnie­li­ście wszyst­kie­go o prze­śla­do­wa­niach chrze­ści­jan, poczy­na­niach inkwi­zy­cji itp.?). Gdy­by nie każ­do­ra­zo­we prze­śla­do­wa­nia, każ­do­ra­zo­wo moż­na by poprze­sta­wać na wspa­nia­łym dzie­dzic­twie. Nasze cza­sy róż­nią się od prze­szło­ści pod wie­lo­ma wzglę­da­mi – o tych wła­śnie róż­ni­cach powin­na świad­czyć żywa kul­tu­ra – ale pod tym jed­nym wzglę­dem nasze cza­sy od prze­szło­ści nie róż­nią się.
(Ta czy taka, podob­na roz­mo­wa powin­na odbyć się daw­no temu – mię­dzy mar­cem a sierp­niem 1968, mię­dzy ówcze­sny­mi zaj­ścia­mi w War­sza­wie a najaz­dem wojsk Pak­tu War­szaw­skie­go na Cze­cho­sło­wa­cję. Nie­ste­ty, nie umia­łem jej wte­dy tak spo­koj­nie prze­pro­wa­dzić.)


***

NIELUDZCY? ODCZŁOWIECZENI? Tacy podob­no jeste­śmy. „Uży­wa się” nas, „zasto­so­wu­je”. Sami „uży­wa­my” i „zasto­so­wu­je­my” innych. Nie jeste­śmy już Kan­tow­ski­mi pod­mio­ta­mi moral­ne­go pra­wa, sta­li­śmy się narzę­dziem któ­re ma posłu­żyć („okre­ślo­ne­mu”) celo­wi, albo ele­men­ta­mi („jakichś” lub „okre­ślo­nych”) ukła­dów. Nie spo­ty­ka­my się z ludź­mi, tyl­ko „nawią­zu­je­my kon­tak­ty”, albo „kon­tak­ty zry­wa­my”. Myśląc o sobie sto­su­je­my chęt­nie ter­mi­ny, dotych­czas zawa­ro­wa­ne wyłącz­nie dla tele­fo­nicz­nych cen­tra­lek.
Coraz czę­ściej oglą­da­my sie­bie – ludz­kość – „infor­ma­tycz­nie”, w spo­sób w jaki daw­niej oglą­da­no elek­trycz­ne insta­la­cje. O swo­ich myślach i pra­gnie­niach – i dzie­łach, któ­re odtąd są bar­dzo nie­peł­nym wyra­zem tych pra­gnień i myśli – mówi­my „struk­tu­ra­mi”. Marzy­my wspól­no­tę, ale marzy­my ją tak jak­by mia­ła być zwrot­nie sprzę­żo­nym mecha­ni­zmem dzwon­ka lub orga­ni­zmem pier­wot­nia­ka. „Feno­men ludz­ki może być wyja­śnio­ny przy pomo­cy poję­cia  s y s t e m  k o n t a k t ów.   Jeśli zre­zy­gnu­je­my z dotych­cza­so­we­go punk­tu widze­nia, punk­tu widze­nia jed­nost­ki, czło­wie­czeń­stwo oka­że się tyl­ko zdol­no­ścią two­rze­nia sie­ci wie­lo­ra­kich dwu­stron­nych połą­czeń. To, co nazy­wa­no ludz­ką duszą, jest naszą skłon­no­ścią uczest­ni­cze­nia w bar­dzo skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mie połą­czeń; i z pew­no­ścią jest tak­że wytwo­rem tego sys­te­mu. Na czym więc pole­ga tajem­ni­ca czło­wie­czeń­stwa? Pole­ga na moż­no­ści uczest­ni­cze­nia w naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym sys­te­mie kon­tak­tów, jaki poja­wił się na Zie­mi. Dla tych, któ­rzy potrze­bu­ją tajem­ni­cy, ta tajem­ni­ca tajem­ni­cą pozo­sta­nie. Tyl­ko że naj­pierw powin­ni zro­zu­mieć to, co już tajem­ni­cą nie jest.” Sam to w 1969 (w Teatrze, dra­ma­cie i resz­cie z Tea Spo­łe) pisa­łem. Wszyst­ko to świę­ta praw­da, nic bym dzi­siaj nie zmie­nił. Mier­żą mnie te „Kan­tow­skie pod­mio­ty moral­ne­go pra­wa”, któ­re „tajem­ni­cą” zaklaj­stro­wu­ją spra­wy z daw­na już zna­ne. I zwłasz­cza spra­wy jesz­cze nie zna­ne – któ­re zna­ne być powin­ny. W swo­im mnie­ma­niu bro­nią „świę­to­ści czło­wie­ka”, gdy praw­dzi­wą przy­czy­ną jest ich wła­sny melo­dyj­ny styl (publi­cy­sty­ki, wier­sza, pro­zy…) i umy­sło­we leni­stwo. A więc praw­da praw­da, mam rację.
Tam­te moje sło­wa dobrze odda­ją język nasze­go myśle­nia – ale czy odda­ją też naszą duszę? Pyta­jąc ina­czej. Czy my żyje­my napraw­dę w tym nie­ludz­kim świe­cie, czy też – tym świa­tem tyl­ko  m y ś l i my?   Czy potom­ni będą o nas czy­ta­li dzwon­ki i tele­fo­nicz­ne cen­tra­le, czy też – pozna­ją rów­nież nasze miej­sca ludz­kie? Wyda­je się, że nie doce­nia­my dwu­dzie­sto­wiecz­nej sztu­ki i lite­ra­tu­ry. Wygło­si­li­śmy o nich wie­le gorz­kich sądów, z któ­ry­mi czę­ścio­wo trze­ba się zgo­dzić (jej skan­da­licz­na i skan­da­li­zu­ją­ca dyk­cja, ta sama co w moim cyta­cie), ale współ­cze­snej sztu­ki i lite­ra­tu­ry nie rozu­mie­my, nie umie­my czy­tać. One wpraw­dzie zre­zy­gno­wa­ły z wiel­kich słów nazy­wa­ją­cych nasze nadzie­je, lęki i pra­gnie­nia, lecz o sub­stan­cji tych nadziei, lęko­wa, pra­gnień wła­śnie dopie­ro one potra­fi­ły opo­wie­dzieć. W poezji Kar­po­wi­cza, malar­stwie abs­trak­cyj­nym, dra­ma­tach Gene­ta jest wię­cej dia­błów i anio­łów niż w gotyc­kich kate­drach – tyl­ko że może nie trze­ba pro­sto­dusz­nie szu­kać bia­łych skrzy­deł i dia­blich kopyt? „Odczło­wie­czo­ny” Kosmos Gom­bro mówi wię­cej i peł­niej o tęsk­no­cie czło­wie­ka niż dzie­ła daw­ne – któ­rych boha­ter był „świę­tym” pod­mio­tem „moral­ne­go pra­wa”, „sta­no­wił cel sam w sobie”, „pozo­sta­wał auto­no­micz­ny, na mocy auto­no­mii wła­snej wol­no­ści”, „danej odwiecz­nie”, „danej od Boga” etce. My nie mamy tych świę­tych i wol­nych słów, raczej wła­śnie nie­wol­ne i brud­ne. Ale może myśmy tymi sło­wa­mi wię­cej miejsc ludz­kich – wiel­kich, męt­nych, groź­nych, gro­te­sko­wych – nazwa­li niż ci zło­to­uści z Dan­tem w cią­gu paru stu­le­ci? No w każ­dym razie my już tego świę­te­go w Mil­to­nie i dan­tej­skie­go w Dan­tem nie czy­ta­my. Jeden Szek­spir w dra­ma­tach, jeden Dosto­jew­ski w pro­zie umie­ją dla nas nasze miej­sca ludz­kie opo­wie­dzieć.

TAKIE MAŁE TAKIE WIELKIE. TAKIEMAŁETAKIEWIELKIE. Mały ogrom – tak okre­śli­łem nie­daw­no Samu­ela Bec­ket­ta. MAŁYOGROM: tak widzę naszą sztu­kę i lite­ra­tu­rę. I gdy­bym miał sobie coś przy­rzec tutaj,  p r z y r z e c  mówię, bo od przy­rzec do speł­nić dro­ga dale­ka… HELMUCIE KOCHANY, rano już mia­łem pisać, taka spra­wa. Kaziu był wczo­raj zatwier­dzał pla­ny reper­tu­aro­we a Pan Kie­ro, znasz któ­ry (Bor­do mary­nar­ka spoden­ki Maren­go) nie chciał przy­stać na Gło­do­mo­ra zamiast nie­go pro­po­nu­je nam Gałąz­kę jaśmi­nu Sro­kow­skie­go. Socja­lizm widzisz taki że głód mu szko­dzi, ale go pora­tu­jesz gałąz­ką jaśmi­nu. Pew­nie gałąz­ki nie zechcesz a ponie­waż koniecz­nie masz coś robić u nas w tym sezo­nie (Bor­do nie­do­cze­ka­nie jego!), byś może tę pań­stwo­twór­czą pro­po­zy­cję sam wymy­ślił? Mnie się gło­wy nie trzy­ma – Anty­go­na? Hel­mut? jakiś świe­ży hit z Zacho­du? Piłem do 1,00, tro­chę spa­łem; teraz 4,00, zno­wu piję. Wła­śnie roz­cią­łem Post scrip­tum na dwie – w ten spo­sób będę miał jeden por­no­esej i jeden esej por­no. I mi się por­no tu nie śmiej (spi­łem się). Piszesz luź­na­wą mar­mo­la­dę, zro­zum, ale to jest Tw o j a mar­mo! Cie­bie Jedy­ne­go, któ­ry tam sie­dzisz przy al. Nie­pod­le­gło­ści pod tą wiel­ką gło­wą Myja­ka, w poko­ju obok Jola Pau­la, co do nich czu­jesz, czy i kie­dy Ci cią­żą, a co myślisz o świe­cie? Czy też wła­śnie moja, bo o nią tu cho­dzi, moja mar­mo – któ­ry teraz śli­wię… śli­wo­wi­cę piję nad tą ster­tą papie­ru pośród mró­wek fara­ona. Wo Kry śpią, co ja czu­ję? Boję się ich, już mnie oni rano prze­że­gna­ją! Jest coś aż ero­tycz­ne­go w tym, że tak tu sie­bie zapi­su­ję – ich dwo­je, swe dzie­ciń­stwo, uczu­cia, mamę tatę, hm hyhm (też, a jak­że!). Nie­ko­niecz­nie tę por­no­gra­fię musisz rozu­mieć try­wial­nie (cza­sa­mi też!), ero­tycz­ne jest już to, że Ci się tro­chę łatwiej mówi i przy­jem­niej pisze. Zacho­wać do świa­ta ero­tycz­ny sto­su­nek – to jedy­ne co musi arty­sta. Może umysł u nie­go nie ten, nie taki, uczu­cia nie te – ale wszyst­ko doko­ła i w sobie tym jedy­nym nie­spraw­nym duchem chce „pode­rwać”.
Może Ty, Wy (z Róże) poszli­ście dalej za prą­dem cza­su, a ja jestem sta­ro­świec­ki Dich­ter und Wah­rer (?? – jest takie sło­wo)? Tyl­ko że widzisz, wasza roz­syp­ka jest bez­względ­na. Nie wia­do­mo, kto to wszyst­ko mówi i po co zapi­su­je… Cze­kaj, mam! To jest u Was jakoś tak, że – wszyst­ko obok mnie się zata­cza i pły­nie, tyl­ko ja jeden sto­ję nie­zwa­rio­wa­ny. I jak już on… jak już ja tak sto­ję, to w tym sta­niu jest moja oce­na, mój  s ą d  n a d  p ł y n ą c y m.   Cała mło­da i naj­młod­sza lite­ra­tu­ra jest w tym sta­niu. „A prze­cież taka mądra to znów ja nie jestem…” Co naj­wy­żej sama mogę prze­pu­ścić przez dziur­kę to wszyst­ko – zwa­rio­wa­ne lub nie – przez jed­niut­ką jed­ną zwa­rio­wa­ną dziur­kę, o takim to a takim zwa­rio­wa­nym wykro­ju.

JEDEN!! Tyl­ko z Jed­nym czy­tel­nik (widz) będzie umiał nawią­zać kon­takt i nie uwierz „poli­fo­nii”! Ten Jeden może nawet nie wie­dzieć po co pisze, może wyka­zy­wać ele­men­tar­ny brak wraż­li­wo­ści wobec cudzych uczuć (cenić swo­je!), mylić się we wszyst­kich swych sądach szcze­gó­ło­wych, mieć nie­naj­lep­szy gust kie­dy zaczy­na „pisać ład­nie” a mimo to chcieć „ład­nie pisać” etce etce, ale ten jego roz­syp-roz­ciek, ta pul­pa-mnie czy też Cie­bie-pul­pa, na domiar złe­go „kre­owa­na” i w dia­lo­gach, prze­ci­ska się przez jeden jed­niut­ki cia­sny otwór o takim to a takim, nie innym wykro­ju! To wła­śnie w pra­cy piszą­ce­go jest wspa­nia­łe!! A jak już tak prze­ci­śniesz i prze­są­czysz, to gło­wa czy­tel­ni­ka w tym, żeby swo­je wła­sne – i Two­je – dia­beł­ki (też anioł­ki) w Two­jej pul­pie zna­lazł!

O MOICH WSPÓŁCZESNYCH KTÓRZY WYMYŚLNYMI PRZYRZĄDAMI PRZECZESUJĄ NIEBO W POSZUKIWANIU BRATNICH DUSZ. Nie jest wyklu­czo­ne że ci namięt­ni poszu­ki­wa­cze nigdy brat­nich dusz nie znaj­dą. Nie dla­te­go że ich w kosmo­sie nie ma, ale dla­te­go że zasa­dy mądro­ści (rozum­no­ści) bywa­ją nie­zli­czo­ne i nie każ­da rozum­ność musi postę­po­wać aku­rat tak jak nasza. Wyobra­żam sobie np. isto­ty rozum­ne któ­re nie zna­ją powierzch­ni: wie­dzą o wnę­trzu mate­rii (mate­rii- mnie i nie­mnie-mate­rii) tak dużo, że nikła gra­ni­ca poszcze­gól­nych ciał ich uwa­dze umy­ka. Przy takim postrze­ga­niu wyab­stra­ho­wa­nie powierzch­ni nie jest ani moż­li­we, ani potrzeb­ne. To, co nazy­wa­my prze­strze­nią, u nich nie „roz­po­ście­ra się” lub – jeśli stwier­dze­nie takie jest dla nas jadal­ne – „roz­po­ście­ra się w głąb”. Licz­by nie są potrzeb­ne, ponie­waż nie mie­rzy się odle­gło­ści. Języ­ki w funk­cji, w jakiej je posia­da­my, nie są zna­ne, a funk­cji, w jakiej oni posia­da­ją języ­ki, nawet nie prze­czu­wa­my. Być może nie muszą z nicze­go „zda­wać spra­wy” – z żad­ne­go rachun­ku. Za to my musi­my. Zasa­da naszej inte­li­gen­cji pole­ga na odgra­ni­cza­niu – odgra­ni­cza­niu cze­goś, co zna­la­zło się na płasz­czyź­nie lub jest roz­miesz­czo­ne w prze­strze­ni.
Sens – nasz sens – na tym się zasa­dza, że jeśli coś prze­by­wa w jakimś miej­scu, nie może prze­by­wać w innym (nb. wła­śnie dla­te­go w naszej rach­mi­strzow­skiej po-nowo­żyt­no­ści prze­ży­wa­my „kry­zys sen­su”?). Gra­ni­ce ciał obry­so­wa­ne „powierzch­nia­mi” prze­ko­nu­ją nas, że coś, co jest tym, nie jest zara­zem tam­tym (nb. dla­te­go wła­śnie… patrz wyżej!). Oto zasa­dy naszej mądro­ści nie­ustan­nie wyja­wia­ne za pomo­cą słów i liczb – zaczyn naszej god­no­ści, nasza ska­la dobra i zła. Ale moral­ność (tak tak, moral­ność!) prze­strze­ni, któ­ra „roz­po­ście­ra się w głąb”, może być inna, może impli­ko­wać inne mia­ry zgod­no­ści i god­no­ści, może wydzie­lać sens odmien­ny, w naszej ska­li nie miesz­czą­cy się. Może mrów­ki fara­ona spa­ce­ru­ją­ce nocą po moich papie­rach prę­dzej by go zro­zu­mia­ły? Nie­ste­ty moż­na nie spo­dzie­wać się odwie­dzin tych „głę­bio­wych” stwo­rzeń, któ­re nam o swym sen­sie i świe­cie opo­wie­dzą. Po cóż by mia­ły podró­żo­wać w cudow­nych apa­ra­tach „po prze­strze­ni”? „Po prze­strze­ni” podró­żu­je­my my. Jak pły­wak żół­to­brze­żek po lustrze wody – nie prze­czu­wa­ją­cy inten­syw­ne­go życia ryb pod lśnią­cą szy­bą.

PRZEBIĆ POWIERZCHNIOWE NAPIĘCIE RZECZYWISTOŚCI I ZANURZYĆ SIĘ W BEZDENNY PŁYN! (To, co wyżej napi­sa­łem, napi­sać moż­na. Nie jest nato­miast pew­ne, czy będąc czło­wie­kiem moż­na z tego sko­rzy­stać.)

HEIDEGGER. Jakiż on jest… no jaki? „Hin­du­ski”, prze­ciw-abs­trak­cyj­ny, czy też wła­śnie po euro­pej­sku „myślo­wy”? Jego Nic bar­dziej cie­le­sne od bytu… Fan­ta­zyj­na i fan­ta­stycz­na ety­mo­lo­gia Heide, odno­szą­ca wszyst­kie poję­cia zna­ne filo­zo­fii do naj­prost­szych ręko­dziel­nych czyn­no­ści i ele­men­tar­nych doznań orga­ni­zmu, nagi­na­ją­ca je ku cie­le­sne­mu… Coś cze­go nie moż­na objąć rozu­mem, ale obej­mu­je się dło­nią (jak drwal sie­kie­rę, kocha­nek kochan­kę), dozna­je sko­rą. A jed­nak te fan­ta­zyj­ne i fan­ta­stycz­ne roz­wa­ża­nia jego mają i dru­gą stro­nę, „euro­pej­ską”. Np. kie­dy na dzie­siąt­kach stro­nic, klu­cząc, dopra­co­wu­je się seman­tycz­nej bar­wy pojęć i dopra­sza ich gra­nic – zamiast podą­żyć wprost w dozna­nie, „roz­po­strzeć się w głąb”. I zno­wu, leśny­mi stecz­ka­mi błą­dząc, „prze­świ­tu” szu­ka­jąc… Moż­na powie­dzieć tak: filo­zo­fia Heide usi­łu­je wyjść poza euro­pej­skie anty­no­mie i zamie­rza (w Dase­in) myśle­nie jed­no­bie­gu­no­we – a zawsze ile­kroć zamie­rza, i w tym stop­niu w jakim zamie­rza, odnaj­du­je cia­ło. Nie „jakieś cia­ło”, abs­trak­cję – lecz „to cia­ło”, mnie-nogę, mię­so-mnie.
Jest to nie­ocze­ki­wa­na per­spek­ty­wa myśle­nia. Zawsze musie­li­śmy zako­rze­niać myśl w czymś przed­po­cząt­ko­wym, przed­przy­czy­no­wym, a teraz, a u nie­go…? Mnie-mię­so nie jest Bogiem, a już na pew­no nie ma nic wspól­ne­go z Bogiem teo­lo­gów. Jest prze­cież „poni­żej wszyst­kie­go co daje się myśleć”. Ale będąc  j e d y n ą   p e w n o ś c i ą  my ś l ą c e g o,   peł­ni tę funk­cję jaką dotych­czas peł­ni­ła tam­ta „wyso­ka” rze­czy­wi­stość mitycz­na; a więc i nie jest nie­Bo­giem? „Euro­pej­ska myślo­wość” Heide w tym, że na Dase­in poprze­stał; resz­tę dopo­wia­da nie wprost jego fan­ta­zyj­na ety­mo­lo­gia. „Euro myślo­wość” zwy­kła uwa­żać rze­czy osta­tecz­ne (takie jak grunt, sub­stan­cję, jedy­ną pew­ność, prze­świt w Boskie) za uro­czy­ste i dostoj­ne – dla­te­go nawet tu, w naj­bar­dziej prze­ni­kli­wym swym warian­cie, tak trud­no uwie­rzyć jej w to, co zna­la­zła.
I oto obraz: Hol­zwe­ge, Wal­dhe­ide u. Lich­tug, sędzi­wy drwal mija nie­zli­czo­ne drze­wa – i dra­piąc się w gło­wę waży jed­no poję­cie.

(ALE TO CIAŁO-ZASADA, CIAŁO-W-GŁĄB, MIĘSO-MNIE nie ma nic wspól­ne­go z nauką natu­ra­li­stów. Cia­ło sta­je się odtąd pri­ma sub­stan­tia, jako jedy­ne może jesz­cze ducho­wość gwa­ran­to­wać – prze­ciw natu­ra­li­stom!) (Jakoś tak rzecz pro­wa­dzić. Ale czy tym mądrym duk­tem? Jeśli koniecz­ność i pycha, ale i pycha, popchnę­ła cię aż do kani­ba­li­zmu filo­zo­ficz­ne­go – f i l o z o f i c z n e g o,  powia­dam – to przy­naj­mniej nie poda­waj noża i widel­ca.)

O autorze

Andrzej Falkiewicz

Urodzony 5 grudnia 1929 roku w Poznaniu. Eseista, filozof, krytyk. Studiował matematykę i ekonomię. Od 1964 roku pełnił funkcję kierownika literackiego w kilku teatrach, najpierw w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, następnie m.in. w Teatrze Współczesnym i Teatrze Polskim we Wrocławiu. W latach 1973-1976 członek redakcji miesięcznika "Odra". Autor pierwszej w Polsce książki o Gombrowiczu ("Polski Kosmos. Dziesięć esejów przy Gombrowiczu", 1981). Laureat m.in. Nagrody Miasta Wrocławia (1981), Nagrody Fundacji Kultury (1995) i Literackiej Nagrody Czterech Kolumn za całokształt twórczości (1999). Zmarł 22 lipca 2010 w Puszczykowie pod Poznaniem.

Powiązania

Andrzej Falkiewicz o książce ta chwila

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Falkiewicz Joanna Mueller

Wybór Joan­ny Muel­ler auto­ko­men­ta­rzy Andrze­ja Fal­kie­wi­cza z książ­ki ta chwi­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Pro­za 19 grud­nia 2013 roku.

Więcej

Jak wszedłem w posiadanie tych tekstów

recenzje / ESEJE Andrzej Falkiewicz

Posło­wie Andrze­ja Fal­kie­wi­cza do książ­ki Małe cie­nie wiel­kich czar­no­księż­ni­ków Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 kwiet­nia 2007.

Więcej

Ścieg o bardzo skomplikowanej budowie

recenzje / ESEJE Mateusz Kotwica

Recen­zja Mate­usza Kotwi­cy z książ­ki takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Pamięć jako żywioł

recenzje / ESEJE Cezary Rosiński

Recen­zja Ceza­re­go Rosiń­kie­go z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Literatura w teatrze: ta chwila Andrzeja Falkiewicza

recenzje / ESEJE Joanna Roś

Recen­zja Joan­ny Roś z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz – wybitny odludek literatury

recenzje / ESEJE Aleksandra ostrzewa

Recen­zja Alek­san­dry Kostrze­wy z książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Andrzej Falkiewicz o książce ta chwila

recenzje / KOMENTARZE Andrzej Falkiewicz Joanna Mueller

Wybór Joan­ny Muel­ler auto­ko­men­ta­rzy Andrze­ja Fal­kie­wi­cza z książ­ki ta chwi­la, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go w serii Pro­za 19 grud­nia 2013 roku.

Więcej

Mój Falkiewicz

recenzje / IMPRESJE Karol Maliszewski

Esej Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki ta chwi­la Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Dopowiedzenie

recenzje / KOMENTARZE Krystyna Miłobędzka

Dopo­wie­dze­nie Kry­sty­ny Miło­będz­kiej do poema­tu Świe­tli­ste Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Pisać by zrozumieć

recenzje / ESEJE Paweł Kaczmarski

Szkic Paw­ła Kacz­mar­skie­go o książ­kach Ta chwi­la i takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej

Ścieg o bardzo skomplikowanej budowie

recenzje / ESEJE Mateusz Kotwica

Recen­zja Mate­usza Kotwi­cy z książ­ki takim ście­giem Andrze­ja Fal­kie­wi­cza.

Więcej