książki / POEZJE

Taxi

Andrzej Sosnowski

Premiera książki Andrzeja Sosnowskiego Taxi.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

 

Powrót dziewczynki z zapałkami

 

Dziew­czyn­ka z zapał­ka­mi wybie­ra się w dale­ką podróż
samo­lo­tem, jed­nak natych­miast odbie­ra­ją jej zapał­ki.
Prze­cież nie wol­no palić. I cóż teraz po dziew­czyn­ce?
Dziew­czyn­ka, ma się rozu­mieć, po pro­stu bez zapa­łek,
podob­nie jak zapał­ki pozo­sta­ją sobą bez dziew­czyn­ki.
Ale ja tutaj prze­wi­du­ję strasz­li­we kata­stro­fy, zresz­tą
tro­szecz­kę jak Trakl. Tytu­ło­wa kole­żan­ka w posta­ci
okro­jo­nej, bez wła­ści­wo­ści, któ­re pięk­nie same
zaj­mą się sobą w ogniu innej baj­ki… i co dali?
                                                               W ete­rze
wszyst­kie wia­do­mo­ści słu­żą ele­men­tar­nym pokrze­pie­niom,
że mamy podob­ny odsłuch reak­cji na sekun­dę. Cię­cie.
Tytuł scho­dzi z afi­sza, afisz scho­dzi z tyn­ku.
Eter gra ze sobą w marien­bad­ki.

Marien­bad­ki może obja­śni nam Tade­usz.
Ja jed­nak chcia­łem o czymś zupeł­nie innym.
                                                               Mia­no­wi­cie,
jesz­cze przy­po­mi­nam sobie sen, w któ­rym były grusz­ki
albo igrasz­ki nad zim­nym jezio­rem, oraz dzi­kie róże
i łabę­dzie – w sumie taka jesien­nie pro­gra­mo­wa podaż
pięk­na, bo to był natu­ral­nie poetyc­ki sen. I teraz tak,
Weh mir. Dal­sze obra­zy urwa­ły się z cho­in­ki i potłu­kły.
Pre­zent masz pod tą kup­ką szkła, któ­ra jest jak śnieg.

 


 

Jak zegarek pod poduszką

 

Więc spró­buj­my wypeł­nić apli­ka­cję. To błąd,
ale gwiż­dże­my na błę­dy. I wte­dy błę­dy przy­bie­ga­ją
i odbie­ga­ją jak nie­pysz­ne, wznie­ca­jąc tuma­ny kurzu,
cały­mi sta­da­mi, bez inkry­mi­no­wa­ne­go prze­wod­ni­ka.

A potem zani­ka­ją w isto­cie jako gatu­nek wymar­ły.
A czło­wiek dziś, cóż, bez fil­mu, bez radia, bez gaze­ty.
Czło­wiek pełen róż­nych mono­ton­nych wła­ści­wo­ści.
Mówisz ty, mówię ja, dzię­cie­li­na pała

i spraw­dza­ją się naj­pięk­niej­sze meta­fo­ry.
Skle­py robią się prze­stron­niej­sze niż lot­ni­ska.
Bohr? Spe­er. Spójrz na te skle­pie­nia, fir­ma­men­ty.
Wiel­ka bania z poezją. Chwy­tli­wa drez­den­ka.
Pier­si wol­no­ści w epo­ko­wych rekla­mów­kach
jak­by spe­cjal­nie wypro­fi­lo­wa­ne pod Boh­da­na.

A tu jest papu­ga w odbior­ni­ku i naśla­du­je kan­to­rek.
Pro­szę o tro­je pacio­rek. Pro­szę o tro­je pacio­rek.
Coś mi świ­ta.
Life­’s a gas, nucisz i śmie­jesz się do świę­to­jań­skich sto­isk.
I do mean babe, odpo­wia­dam, bo nie jeste­śmy tacy mło­dzi.
Musi­my od kogoś poży­czyć na papu­gę.
Tele­wi­zor pod­rzu­ci­my w domu dziec­ka.

Naj­le­piej jest jed­nak zaata­ko­wa­ne przed­mio­ty spa­lić.

Wydłu­bie­my ze środ­ka papu­gę, sprze­da­my kan­to­rek,
sprze­da­my pacio­rek, sprze­da­my kon­te­ne­rek szkie­łek,
zło­tych nitek, mie­dzia­nych dru­ci­ków, zie­lo­ne­go pie­rza,
taśmy magne­tycz­nej z kon­tyn­gen­tem szla­gie­rów… i

baniecz­ka? A jed­nak skrzy­nia z papu­gą zaczy­na nam
ewo­lu­ować, demo­nicz­ne biu­recz­ko strze­la szu­flad­ka­mi.
Koła­tek wyry­wa się na wol­ność!
                                                        Więc hop na kołat­ka
i cho­du.

 


 

Love Parade

 

A gdy­by wca­le nie moż­na było się poka­zać od…

z żad­nej stro­ny? Jaka pięk­na szko­da zacho­du,
dewa­lu­acja świa­tła, luster, miga­wek, cza­su
kan­to­wa­ne­go, brze­mien­ne­go w spo­ty. Pan kret,

kole­dzy. Nawet on ma swo­ją dyna­micz­ną stro­nę,
któ­ra demo­ni­zu­je bli­skich nie­przy­ja­ciół. Nie­ste­ty.
Trzy­ma­jąc z kre­tem i nie tyl­ko w duchu

z kre­tem, oso­wia­łym cia­łem, cie­płym, cierp­kim cia­łem
zasy­sa­jąc tle­ny i bez­u­stan­nie bul­do­że­ru­jąc, wymia­ta­jąc
ser­wy, gej­ze­ry, krót­kie piłecz­ki powie­trza, nego­cju­jąc

w spra­wach apa­tii, mchu i tego jed­ne­go
jedy­ne­go kory­ta­rza eks­te­ry­to­rial­ne­go
i bez­wi­zo­we­go, lek­ko, dywer­syj­nie licząc

we do this, we do that, kre­cie, gdy kret jest nagi i nie słu­cha,
dwa takie lite sopra­ny, źle pokon­fi­gu­ro­waw­szy? Wstyd,
kaputt, „do łez­ki łez­ka” na ban­kie­tach i na mostach, sko­ro

cokol­wiek pisze, guzik życie?
I kto nam to mówi? Kto tak pła­cze?
Pani du Def­fand? Pani de Lespi­nas­se?

 


 

Wyjście awaryjne

 

To mówisz, że życie porzu­ca nas tak dosko­na­le
robiąc z nas znaw­ców i auto­rów życia. Zna­czy,
coś za coś. Two­je CV cią­gle nabie­ra rumień­ców,
pew­no zre­ali­zu­jesz się bez resz­ty wszę­dzie.
My będzie­my cię czy­tać. Kona­jąc ze śmie­chu?
Pła­cząc rzew­ny­mi łza­mi nad two­ją pre­zen­ta­cją
dla dobra śledz­twa. Jest coś, cze­go nie wiem?
Wątek nit­ki bez kłęb­ka. Kłę­bek, żad­nej nit­ki
w zasię­gu pola, wzro­ku. W odle­głej kra­inie
dali­śmy ci but szczę­ścia. Dia­men­to­wy trep.
Teraz śpie­waj sobie jak chcesz, bo jak zwał, tak zwał
mówi lud i ma rację. Kłę­bek, far­sa nit­ki.
Cza­ro­dziej­skie na lipie czar­no­le­skiej lamp­ki,
flasz­ka pod ławecz­ką, fajecz­ka, ogó­re­czek?
Środ­ki roz­czu­la­ją­ce. Ciem­na gra za pło­tem.
Żucie traw­ki z żubrów­ki, cze­kaj tat­ka lat­ka
jak detek­tyw cze­ka na dresz­czyk lep­szej spra­wy
skar­żąc się na „tem­pe­ra­tu­rę życia”, gdy uno­si fiol­kę
z lau­da­num do świa­tła, któ­re jest w odwro­cie
w insta­la­cjach z fajecz­ki, w nie­waż­ko­ści skrzy­piec.

 


 

Zaćmienia

 

Takie wędru­ją­ce spra­wy
Zamar­ły w szkieł­ku nasze­go mędr­ca mię­dzy odle­gły­mi a nowy­mi cza­sy.
Isto­ta rze­czy sta­ła się uchwyt­na
Lecz gdy­by owa uchwyt­ność mogła przy­nieść korzyść
Wów­czas ogół spraw musiał­by jawić się ina­czej
Naj­daw­niej­szy­mi cza­sy, zanim dzie­ci zaczę­ły bawić się w soczew­kę.
Wte­dy nie było poża­ru wizji dymu wie­dzy
O szkieł­ku ser­ca kro­ją­cym świat na pod­pło­my­ki.
Obraz świa­ta leżał jak ściół­ka na niedź­wie­dziu.
Dzi­siaj bywa tak samo na odlu­dziu
Jak gdy­by czło­wiek zawsze tęsk­nił do rodzin­nej gwa­ry
A jed­nak każ­da gaw­ra jest w zasa­dzie blo­ko­wi­skiem.
Wdzięcz­ne zna­cze­nia zaczę­ły mro­wić się pod słoń­cem
Któ­re usi­ło­wa­no nakło­nić do bez­ru­chu i wzru­sze­nia
Aby mogło wyro­bić sobie poważ­ny dys­kurs i opi­nię.
Tym­cza­sem wca­le nie jest jesz­cze za wcze­śnie, żeby zga­sło,
Nale­ży kształ­to­wać naj­czyst­szą czerń sekun­du­jąc uzur­pa­cjom nie­ba.
Czy gro­zi to utra­tą cie­pła, kaź­nią w ciem­ni?
Obraz śpi w ciem­ni, tak jak niedź­wiedź
Uda­je, że śpi.

A jed­nak bawiąc się oneg­daj w pożar lasu
Marząc o „szyn­ce” z niedź­wie­dzich łap przy bez­dym­nym ogni­sku w świe­cie Maya
Zapra­gnął wró­cić do naj­daw­niej­szych spi­żar­ni.
W pusz­czy wła­śnie budzi­ły się olśnio­ne dria­dy a sikaw­ki nie­po­ha­mo­wa­nej stra­ży
Zale­wa­ły go zby­tecz­ną i zawsty­dza­ją­cą pia­ną.

Chło­piec nie roz­sta­wał się ze szkieł­kiem, tak jak New­ton
Liczył pla­ne­tar­ne akwe­ny i posy­łał słoń­cu nie­na­wist­ne uśmie­chy chło­pię­co­ści,
Ponie­waż słoń­ce nigdy nie litu­je się nad wodą.
Szkieł­ko chłop­ca nie poj­mo­wa­ło noc­nych mgieł.
Pomysł pole­gał na tym, żeby pożar matecz­ni­ko­we­go lasu spo­wo­do­wał deszcz

Z per­ma­nent­nej chmu­ry, zero słoń­ca. Chło­piec tak jak­by spadł na zie­mię.
Teraz w zaprzy­jaź­nio­nym obej­ściu wspi­na się na sza­lo­ne­go byka i roz­glą­da,
Oczy­ma wyobraź­ni widzi bez­sło­necz­ny potop i niczym sama Euro­pa umy­ka
Ale z wiel­kim pła­czem, bo wie
Że byk to typ pod­sta­wio­ny jako sym­bol słoń­ca.

Kie­dy dzi­siaj jego siwe wło­sy
Dłu­żej i poważ­niej kon­wer­su­ją z księ­ży­cem, nie ma już dla nie­go gatun­ku.
Mniej­sza, że słoń­ce nie odpusz­cza i wsze­tecz­nie ponie­wie­ra­ją się sym­bo­le,
Bo mniej­sza o reszt­ki z pań­skie­go sto­łu, gdyż dzię­ki nim powo­dzi się la sie­sta,
Ale dreszcz o pół­no­cy jest tyleż roz­pro­szo­ny, co real­ny.
Kie­dy ten dreszcz prze­ni­ka aż pod ser­ce, krót­ki krzyk
Pod­ry­wa wody do uciecz­ki: dość tego miz­drze­nia się i uni­wer­sal­nych zależ­no­ści, może być
jed­na paru­ją­ca rze­ka wpusz­czo­na w buł­kę mro­ku.
Raz moje dzie­ciń­stwo szło przez pola z psem, sło­wa­mi Tade­usza Nowa­ka, ale wszę­dzie
widzia­łem tyl­ko powierzch­nię Mar­sa w nocy oce­anów.
Czer­wo­na pla­ne­ta była prze­raź­li­wie ste­ra­na i czar­na,
A potem coraz czar­niej­sza, aż w koń­cu pada­łem w stóg sia­na zdru­zgo­ta­ny jak Nerval.
Dzi­siaj przy­kła­dam sobie faset­ki węgla do oczu
I patrzę na pochy­lo­ne gła­zy sfo­to­gra­fo­wa­ne przez roz­bra­ja­ją­cy pojazd.

„Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” nr 6/1997
Witra­ży­ku
Aza­li mar­twi cię ów zama­szy­sty przy­bój mro­ku
Wszak­że nie ma dla cie­bie barw w moim świe­tle, jedy­nie en gri­sa­il­le.
Nawet jeśli posta­wić przed tobą tele­wi­zor, z tyłu zwin­ny laser, to co,
Co zama­ja­czy w oło­wia­nym powie­trzu kate­dry?
Logo śmier­ci.

Domi­nu­je hiper­frag­ment bły­ska­wi­ca
Jak siwa mąka try­ska­ją­ca z oczo­do­łów upior­ne­go mły­na­rza, o tak, kon­kret­ne­go
Czar­ne­go Mły­na­rza, któ­ry nad­bie­ga od stro­ny Czar­ne­go Mły­na w woje­wódz­twie
pomor­skim.

Zła wia­trow­ni­ca
Nie daje rady i trze­ba pra­co­wać naj­dy­skret­niej w mikro­to­nach

Whi­sky
W arte­ria aspe­ra pali jak sie­kie­ra, więc
Trze­ba łyczek wody. Zbli­ża się kel­ner­ka,
Ta kel­ner­ka, któ­ra mia­ła się za gar­ko­tłu­ka dobre­go do brud­nej ścier­ki i szklan­ki
jest dziś jak trans­gre­syw­na Sal­ma­kis
I speł­nia swo­je naj­skryt­sze marze­nie, jej usta peł­ne nie­ga­zo­wa­nej wody łączą
się bez­po­śred­nio z prze­ły­kiem pacjen­ta
I nie chce za to gris­bi, nie.
Nosze świe­cą alche­micz­nym bla­skiem
Ludzie zabie­ra­ją się na kola­cję z pogo­to­wiem
Żyje­my
Są pierw­sze aresz­to­wa­nia
Kel­ner­ka do nicze­go się nie przy­zna jej far­tu­szek uno­si się nie­zwy­kle wyso­ko
Wszyst­ko uczest­ni­czy w zaćmie­niu.

Śpij­cie w niszy bez sece­sji świa­tła
Witra­ży­ku
W czar­nej ema­lii daj­cie hor­ren­dal­ny kadr
Whi­sky

Czy kole­dzy wyjeż­dża­ją już na wcza­sy
Musi­my jedy­nie wło­żyć nasze plu­dry
Jesz­cze ostat­nie podry­gi pasa­że­ra
O świ­cie idzie­my na pla­żę śle­dzić kru­ki
Lecz znaj­du­je­my różo­wo­si­ne­go topiel­czy­ka,
Po praw­dzi­we są też sko­ło­wa­ne kru­ki.
Morze wyrzu­ca też lodów­kę,
Może­my kle­cić sobie kosmos do wie­czo­ra.
W kul­tu­ral­nym ośrod­ku aż do bia­łych łez sza­le­je groź­ny cha­os czar­ne­go humo­ru.
Bursz­ty­ny stru­mie­nia­mi sypią się na sto­li­ki, pod­fru­wa­ją pło­my­ków­ki, nie­do­pał­ki.
Ale zawsze o któ­rejś tam godzi­nie

Ale takie nie­po­ko­ją­ce ciche kro­ki
Na dachu i cie­nie roz­po­star­tych dło­ni na ścia­nach,
Dra­ga stra­chu, któ­ra wydo­by­wa­ła nas z dzie­ciń­stwa.

Ostat­nie sło­wa mówią nam figu­ry;
Jak­by bar­dziej wiot­kie i prze­zro­czy­ste niż na wczo­raj­szym posie­dze­niu.
Penul­ti­ma jest jak tablet­ka węgla w celo­fa­nie
A co do innych rze­czy, to nuda coraz bar­dziej przy­po­mi­na hiper­mar­ket,
Kli­ma­ty­zo­wa­ny; zara­zem jak Isi­do­re Ducas­se w demen­cji.

Całość ogar­nia roz­tar­gnie­nie;
Autko ucie­ka do przed­po­ko­ju, nie zdą­żysz przed odchy­le­niem wyj­ścio­wych drzwi;
Za syl­wet­ką prze­wa­ża kolor żół­ty.

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania