Wiersze ostatnie (1)
utwory / zapowiedzi książek Tadeusz RóżewiczFragmenty książki Tadeusza Różewicza Wiersze ostatnie, która ukaże się w Biurze Literackim 15 kwietnia 2024 roku.
WięcejFragment książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukazała się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
Borem, lasem…
Oddział posuwał się szybkim marszem. Chmura kurzu zasnuła maszerujących i tylko miarowy odgłos świadczył o tym, że pełzający obłok ma sto kilkadziesiąt podkutych gwoździami kończyn. Znużona, splątana droga rozwijała się mozolnie pod nogami piechurów. Wielogodzinny marsz osiadał ołowiem w całym ciele, usztywnione nogi grzebały w sypkim, miałkim piachu i miesiły go na ciasto. Ludzie maszerowali przygarbieni, na grzbietach nieśli plecaki, tornistry albo zgoła zwykłe parciane worki, na pośladkach kolebały się chlebaki, torby z amunicją, kwiliły metalicznie manierki, brzęczały łopatki, bagnety. Słońce na niebie rozpalało się coraz mocniej, jakby ktoś podrzucał niezmordowanie paliwa. Od fali gorąca spływającej z nieba schła ziemia, trawy mdlały i kładły się czarne w przydrożnych rowach. Po drodze nie było wsi, spalonego krajobrazu nie przecinał żaden strumień, świat czuć było w ustach jak garść miałkiego, suchego i gorzkiego pieprzu.
– Łączyć… Łączyć… Maruderzy! Łączyć do czoła!
– Do cholery!… Ćwierć niesiecie w portkach?
Kapral Koziołek krzyczał ochrypłym, przytłumionym głosem i dyrdał od czoła na koniec oddziału.
– Łączyć… Łączyć… Porządek musi być… – Przebierał krótkimi nóżkami, wiercił wypiętym kuperkiem i popędzał swój oddziałek jak owczarek stado.
Rozkręcony oddział pod głosem kapralskim znów się skręcał, ścieśniał, łączył do czoła i maszerował, maszerował. Nagle płaski krąg pól zamknął się przed zmęczonymi oczami w czarną klamrę lasów. Ta czarna fala zbliżała się i szedł od niej słodki cień i chłód. Oddział zanurzył we wnętrzu tajemnym czujne, długie macki szperaczy i dopiero na znak umówiony ruszył w kierunku skraju lasu. Teraz macki szperaczy skurczyły się i przywarły do czoła i boków oddziału. Oddział zanurzył się głębiej w las, a lekkim nagle nogom zaczęła twardnieć leśna szeroka ścieżka.
Słońce schodziło na drugą połowę nieba, skośne długie promienie przebijały gęstą, zieloną chmurę nad głowami maszerujących i frunęły jak lekkie, świetliste motyle, przysiadając na mchach i czerwonych pniach sosen. Z gęstej poręby, z ciemnego, niezgłębionego łona, z pachnących żywicą piersi lasu, zaczęła się sączyć przejrzystą, czystą strugą nuta jakiegoś leśnego ptaka. Śpiew to wzbijał się wysoko, to znów opadał jak cudowna srebrna sieć na głowy, drżał na gałązkach smukłych jasnych brzózek, wsiąkał w ziemię.
Chłopcy przysiadali w marszu na mgnienie i szybkimi palcami darli czarne jagody i czerwone kwaśne borówki.
– Łączyć… Łączyć… – leciał od czoła głos Koziołka.
Dowódca dał znak: „Oddział stój”. Odpoczynek.
– Siad, siad! Odpoczywejta! Tylko jednym półdupkiem siedzieć, bo „wilka” który złapie – krzyczał Koziołek.
Ale ludzie nie słuchali, walili się na ziemię jak ciężkie kłody drzewa. Śnięci, zasypani szarym kurzem leżeli w pełnym oporządzeniu z karabinem w dłoni, jak martwe, przewrócone na grzbiet chrabąszcze. Z miejsca zasypiali, Gustaw podłożył chrapiącemu Heńkowi zrolowany koc pod głowę i usiadł pod krzewem jakimś, gęstym, pełnym jak naczynie chłodnego cienia, wsadził sobie pod tyłek chlebak przed „wilkiem” i zabrał się do opatrywania nóg. Buciska miał wielkie, o dwa albo trzy numery za duże, połatane z wierzchu przyszczypkami, zelówki należały do świetnej przeszłości. Gustaw szybko ściągnął kamaszki i onuce i zaczął troskliwie oglądać zmaltretowane nogi, ten „skarb piechura”, jak mawiał Koziołek. Wiatr rozwiewał śmierdzący pot i chłodził cudownie sparzoną skórę. Pod palcami powyskakiwały białe, miękkie bąble, pełne wody.
– Na tydzień nogi do d…y – zakonkludował Gustaw.
– Może postoimy tu dłużej, trzeba poprzecinać i zajodynować.
Wyrzucił z kamaszków przepocone i starte na sieczkę wiechetki słomy. W słomie noga ma sucho i nie lata po całym bucie. Zawsze Gustaw nosił te wiechetki w chlebaku, na zapas.
– Te! Hrabia – mówili chłopcy – koniom owies wędzi, a babom słomę z siennika wyciąga.
Zanurzył płonącą głowę w chłodny krzak, który przyjął go drżącą pieszczotą tysiąca listków.
– Maszerować! Maszerować!
Koziołek latał już od grupki do grupki, od drzewa do drzewa – i krzyczał. Ludzie zrywali się i ustawiali, niektórzy klęli i marudzili, kilku chrapało.
– Wstawaj! Wstawaj, byku! Widzicie go, jak się rozwalił. No dalej, jeszcze sto metrów.
Ale trzech czy czterech nie ruszyło się wcale.
– Cholera z nimi, zabrać tylko karabiny i jazda, jutro dołączą sami.
Oddział przeciągnął się przez wielki las i zanurzył w sosnową porębę. Ogarnęła ludzi chmura kłująca, rozpalona, gęsta, gałązki biły po oczach i twarzy, na głowy opadały srebrne, długie nici pajęczyn i sypał z góry pył sosnowy zmieszany z zapachem złocistym słońca. Ziemia zaplątana w krzewy i wrzosy zaczęła opadać ku dołowi. Sosny rozbiegały się, przeplatane teraz białymi brzozami i olchami szarozielonymi. Wreszcie oczy ujrzały wielką, zieloną polanę; w zieleni błyszczały dwa stawy, jak niespodziewane na ziemi zjawisko, pełne obłoków i nieba.
Oddział rozłożył się w porębie. Na skraju, od strony wielkiego boru wystawiono posterunki alarmowe.
– Kto chce jajka przepłukać, jazda do wody! – krzyczał Koziołek.
– Cygan, konie wyprzęgaj, żeby mi bydlęta nie cierpiały, bo ja ciebie zacznę sianem karmić, boża krówko! Te, Kostrzewa, gdzie lecisz, widzieli go, jak się rozbrykał! Dalej, drużynę służbową i do kuchni, galopem! Oj służba, służba! – mruczał i ocierał rękawem czoło.
Żołnierze zwalali z pleców garby; te wszystkie plecaki, tornistry, chlebaki, koce, worki, torby i sto innych niezbędnych rzeczy i lecieli swobodnie nad wodę. Stateczni leżeli pod drzewami i palili. Wiadomo, woda nie zając. Gustaw pobiegł z innymi nad stawy. Zanurzony w zielony szum szuwarów brodził w płytkiej, ciepłej wodzie i szukał miejsca, wreszcie usiadł na jakiejś suchszej kępie, jak ptak na gnieździe.
Słońce schodziło coraz niżej ku drugiemu stawowi, rozpuszczając różowe smugi po niebie. Na długich sitowiach kołysały się ważki, jakby ważyły swój znikliwy, ulotny ciężar, w zielonej przybrzeżnej wodzie grzebały się żaby z nadętymi gardłami i płukały różowy zachód swym monotonnym rechotem.
Gustaw zdjął szybko mundur i bieliznę. Potem zabrał się z niezwykłą pilnością do przeglądu swej „jadowitej” garderoby. Jak dzięcioł, docierał do wszystkich zakamarków ubrania i wybierał wszy. Dużo tego było, małe i wielkie, czarne i żółte. Wybierał to złe nasienie ziarnko po ziarnku i puszczał niedbałym ruchem na wodę, pływały sobie gęsto jak żółte jagły. Jaja i gnidy trzaskały pod paznokciami. Inni też przetrząsali z zapałem swoje „ciuchy” w poszukiwaniu „czołgów”. Nadzy, miedziani i różowi w zachodzącym słońcu powiewali koszulami i gaciami jak sztandarami. Po drugiej stronie grobli taboryci pławili konie. Brzeg tam był płaski, od wrzosów kwitnących liliowy, tam i sam wystrzelały zielone wodotryski trzcin. Na tę liliową płaszczyznę wypadły nagle z gęstej ciemnej poręby roztańczone centaury. Od tyłu zad koński wrastał w biały, ludzki tors, centaury uskrzydlone srebrnymi bryzgami wody niosły się tanecznie po płaskim brzegu i zapadały nagle z kwikiem i śmiechem w czarną toń. Wyciągnięte w górę ramiona wieńczyły zielonymi gałęziami krajobraz, przez wzburzoną falę płynęły miedziano-różowe torsy centaurów.
– Jazda, chłopaki, koniec zabawy! – krzyczał służbowo Koziołek. Centaury od taborów, jakby wywołane głosem kaprala, wynurzały się z fali i przestraszone galopowały dziko po błoniu, aż wreszcie ginęły w gorejącym na widnokręgu słońcu, jak w ognistej czeluści pieca. Za nimi wszyscy ruszyli do obozu, na przełaj.
Las roztapiał w sobie coraz więcej wieczornej barwy mroku, zieleń zmierzchała. Sosny schodziły, skupiały i zbijały się w czarną, nieprzeniknioną masę. Mała poręba była cicha, mroczna; płonął w niej niewielki, przygaszony ogień, jakby czerwone jądro w smolistej masie plazmy. Od ognia płynął znikliwy blask i oświetlał swym chwiejnym, niepewnym skrzydłem grupę żołnierzy. Kucharz Mały kręcił się w tym jasnorudym, przyćmionym płomieniu jak diabeł z dziecinnej bajki.
– Te, kucharz, co tak długo? Może podeszwy gotujesz? A może szyszki będziemy gryźli, świński cycku! – dogadywali zgłodniali chłopcy.
Mały milczał i ćmił fajkę, w czerwonym blasku fajki wschodziła jego okrągła, tłusta twarz jak różowy księżyc i znów tonęła w mroku. Wreszcie zaczął gadać.
– Te, Niedźwiedź, jużeś tu jest, a mendy wszystkie chociaż utopiłeś, co? Kolacja! Już proszę państwa jadzie, już sie nakrywa! Sieroty zapieprzone! Kolacje! Małe wam jeszcze jaja wstawili, przecie herbate można by zagotować!
– Jazda, ustawiać się w kolejce! – krzyknął wreszcie i stanął nad kotłem jak kapłan przy ołtarzu. Ludzie siorpali gorącą kawę z misek, manierek, garnuszków pozbieranych tu i tam, parzyli sobie wargi i język. Gustaw wypił kawę, rzucił miskę pod jakiś krzak i rozejrzał się za noclegiem. Znalazł zagłębienie w ziemi, między dwiema sosenkami, wygarnął patyki i kamienie i ułożył się tam do snu. Pod głowę wsadził chlebak, żeby było wyżej, zwinął się i leżał w ciemnościach nocy, w szumiącym łagodnie łonie lasu. Było mu coraz cieplej, ale zaczęła swędzieć i piec skóra, najpierw pod pachami, a potem na udach, brzuchu i pośladkach. To świerzb. Wiercił się i przewracał z boku na bok, wreszcie odrzucił koc i leżał pogrążony w chłodnej fali wiatru. Ugniatało go coś w głowę.
– Pewnie znów ten Król-Duch – pomyślał – trzeba go wsadzić pod szmaty, ciężkie to i twarde, i tyle z tego pożytku! Wysoko się latało, niby do obozu niosło się w plecaku Króla-Ducha i Słowo o bandosie. Król-Duch leżał przez kilka miesięcy między pakułami, onucami i wiechetkami do butów – trzeba go wyrzucić, tylko cięży w marszu. Przez te kilka miesięcy partyzantki te wszystkie górne i chmurne rzeczy tak twardniały, zamieniały się w ciężar niepotrzebny, trza było ciągle coś odrzucać.
Gustaw leżał i myślał, że to wszystko jest teraz takie szare i zwyczajne, że opisze kiedyś wszystko i będzie z tego długa i nieciekawa historia. Tak jak było, nie można pisać, będą o tym różnie pisali i różne historie z tego powychodzą, „pierdółki inteligenckie”, jak mówił szef.
W oddziale nikt nie używał wielkich słów, jakby nie istniały. Nie było tu bohaterów, pola chwały, obowiązku obywatelskiego, zaszczytnej służby, brakło ołtarza ojczyzny – jeśli ktoś zaczynał w ten deseń, bractwo robiło „śmichujaszki”, a Koziołek, jeśli był w pobliżu, mówił: – Ale bo, duperele, duperele! Może słusznie. Bo jakie tu i bohaterstwo! Marsz, marsz, marsz, trochę strzelaniny i kogoś tam zabiją. Czyści się karabin, obiera kartofle, goni się Niemców, gniecie wszy, pierze gacie, gubi się świerzba, maszeruje się, strzela, żre świninę – to jakby już wszystko, bohaterstwo, a może to właśnie! A ojczyzna taka ogromna i jest wszędzie, nie myśli się o niej i nie nazywa…
Gustaw owinął się w koc, zrobiło mu się znów ciepło. Wkoło chrapali i świstali śpiący, niekiedy ktoś krzyknął ostrym, obcym głosem przez sen i znów zapadał w mrok, niewiedzę. Ziemia rozgrzana słońcem tchnęła z siebie teraz ciepłym oddechem, płynęła i falowała pod zmęczonym ciałem jak żywy, ruchliwy brzuch kobiecy; ciało niesione tą falą spływało w gęstniejącą ciszę, leciało w otchłań.
Z nieba sypał srebrzysty pachnący miał gwiezdny na oczy, usta i myśli, wiatr grał na czarnych piszczałkach sosen jakieś melodie senne, ziemia kolebała na swym łonie do snu. Gustaw poderwał się sprężony, spętany trwogą i po chwili już chrapał z innymi… Otworzył oczy…
Fala jasnego drapieżnego światła rozdarła powieki. Bolały go kręgi, szyja i wszystkie kości… Obok, na kocu siedział Heniek i czyścił „pepeszę”. Gustaw obejrzał się frasobliwie na swoją „luśnię” zawieszoną na sęku, nad głową.
– Trzeba będzie przeczyścić lufę, bo świata bożego nie widać – mruknął. Heniek podniósł głowę.
– Gutek, masz obiadek, przyniosłem ci, stoi pod krzaczkiem, grochówka gęsta, ale za to podasz se w „gnyk” kawał świńskiego truposza. – Gustaw przetarł oczy i zabrał się do jedzenia. Koziołek przystanął z boku i zaczął się kiwać jak szkapa dorożkarska.
– Widzita go! Oczęta przetarł, Heniuś mu papu przyniósł. Patrzta no, jak pogłębia kulturę duchową, redaktor!
Gustaw wypluł jakiś twardy groch i zwrócił się uprzejmie do kaprala:
– Odskocz pępek, bo opluje!
Koziołek pokiwał jeszcze głową i kołysząc się godnie jak kaczor, poniósł dalej swój krągły, wypięty służbowo kuperek.
Gustaw skończył obiad, złapał chlebak i pobiegł do wody. Umył się i wyczyścił zęby, o zęby bardzo dbał, bo mu się tu w obozie kiedyś zaczęły ruszać w gębie, obluźnione z osłabienia czy czegoś tam, pamiętał, że mu matka ciągle mówiła o zębach, bo miał śliczne, białe, czyścił pilnie rano i wieczór, choć chłopcy mówili: „I tak do ziemi, i tak do ziemi!”.
Wyprał potem raz-dwa trykotową koszulę, wykręcił i pobiegł z powrotem do obozu. Rozłożył koc koło Heńkowego i wywalił z plecaka i chlebaka wszystkie wnętrzności. Z deszczem metalowych, złocistych łusek, między brudnymi onucami i tłustymi szmatkami do czyszczenia broni, wypadła książka średniego formatu, w brązowej twardej okładce z wytłoczonym czarnym tytułem: Król-Duch. Gustaw wziął książkę i ważył ją w dłoni, jakby obliczał ciężar, wreszcie wstał i poszedł w stronę kuchni. W popiele tliły jeszcze rude głownie. Obok ognia stał z rondelkiem Oset. Gustaw otworzył książkę i wydarł dwanaście kart pierwszego rapsodu.
– Co tam tak liczysz i medytujesz, Gustaw!
– A nic! Bo to tylko zawadza…
– Daj no, bracie, trochę tego papieru, jak ci zawadza, przecie i d…ie sprzykrzyło się to ucieranie listkami i ściółką!
Gustaw się nie odezwał, Z rozmachem cisnął w ognisko książkę; poleciała jak ptak, rozkładając w locie brązowe okładki. Za chwilę z popiołu buchnął jasny, wesoły płomień. Oset kucnął przy ogniu z rondelkiem, wbił trzy jaja i zaczął mieszać łyżką jajecznicę, przyśpiewując:
Stary dziaduś
z siwą bródką
wlazł na kozę
trzęsie d…ą…
– posunął książkę dalej w ogień, karty zwijały się, skręcały czarne i rozpadały. Oset podniósł głowę do góry.
– Ech, Gustaw, bracie, znasz, to: „Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy”?… To też – Jego.
Po chwili znów podśpiewywał i mieszał jajecznicę. Z popiołu strzelał w górę jasny, radosny płomień.
[„Odrodzenie” 1945, nr 43 (23 września 1945), s. 3; przedruk – z licznymi skrótami, pod tytułem Ciężar – w: T. Różewicz, Opadły liście z drzew, Warszawa 1955, PIW, s. 15–21].
Gąbka i kamień
(notatka z czerwca 1965)
Tym razem czytam nie tylko goły tekst Hamleta, ale i „aneks”. W „aneksie” obok Goethego, Wyspiańskiego, Matlakowskiego znajdują się fragmenty z recenzji Jana Kotta drukowanej w roku 1959 po przedstawieniu w Teatrze Powszechnym. W przeciwieństwie do innych wypowiedzi Kotta, ta recenzja jest raczej banalna i nieefektowna. Jednak myśli Jana Kotta interesują mnie dziś bardziej (może tylko dziś) niż tamtych. Może dlatego, że jest moim współczesnym. Chciałbym się przyczepić do jednego powiedzenia Kotta, a raczej do stwierdzenia: „Hamlet jest jak gąbka. Jeśli go tylko nie stylizować i nie grać antykwarycznie, wchłania w siebie od razu całą współczesność”.
Hamlet jest jak gąbka? Być może. Ale to niebezpieczna sugestia dla naszych reżyserów, aktorów, a nawet… recenzentów i widzów. Gąbka może napęcznieć do karykaturalnych rozmiarów, wchłaniając w siebie zbyt wiele aktualnych koncepcji i przemyśleń, zbyt wiele pseudofilozoficznej wody. Oto mamy aktora, który zagra Hamleta z kawiarni warszawskiej (z jakiegoś „Spatifu”), inny znów zagra Hamleta z kawiarni krakowskiej (a przecież mamy też kawiarnie i w Poznaniu, i Zielonej Górze, i w Szczecinie). Jakiś reżyser napoi gąbkę treściami związanymi z okresem „kultu jednostki”, a inny treściami zaczerpniętymi z własnej biografii. Stworzy Hamleta, który będzie mrugał do osobistości siedzących w pierwszym rzędzie, albo takiego, co będzie mrugał do osób siedzących w ostatnich rzędach. Gąbką taką można zamazywać nie tylko „filozofię”, ale i treść Hamleta. Tymczasem Hamlet (Szekspir) mówi wyraźnie do Pierwszego Aktora: „Zastosuj akcję do słów, a słowa do akcji, mając przede wszystkim to na względzie, abyś nie przekroczył granic natury; wszystko bowiem, co przesadzone, przeciwne jest intencjom teatru…”.
Tymczasem nasi aktorzy, reżyserzy, a nawet scenografowie są jakby opętani jedną myślą: wszystko należy zaktualizować, wzbogacić, zinterpretować, pogłębić…, czyli, jak to się mówi potocznie, „odczytać na nowo”. A jak już braknie konceptu, bodaj trzeba udziwnić. Jeśli nie przy pomocy montażu, to przy pomocy kostiumów, dekoracji i muzyki. Co tam (sobie) autor myślał w roku pańskim 1602, to jego sprawa prywatna – powiada reżyser – ważne jest to, co ja myślę w roku 1949, 1956 albo co będę myślał w roku 1968. Równie ważne jest, co będą myśleć recenzenci o tym, co ja myślę na temat tej sztuki. Mamy całą komedię pomyłek współczesnego teatru polskiego. Trzeba pamiętać, że Szekspir to nie Wyspiański. „Mniej u niego werbalizmu, więcej rzeczywistości” – powiedział o Szekspirze T.S. Eliot.
Tymczasem nasi specjaliści od „nowego odczytywania” (nie tylko Szekspira, ale również Bałuckiego) mają w swoim repertuarze niezliczoną liczbę kombinacji, a wszystkie one związane są z aktualną sytuacją polityczną w Danii, Polsce, Ameryce, Czechosłowacji itd. itp. Gorzej, często są one związane z aktualną sytuacją towarzyską danego reżysera. „Hamlet jest jak gąbka”. A więc można go napoić każdą aluzją, każdą bzdurą, która wylęgnie się z piątku na sobotę w głowie jakiegoś Pana. Ponieważ Hamlet jest jak gąbka, w związku z tym mamy możność oglądać wątpliwości „filozoficzne” i „polityczne” panów X, Y, Z…, ale, niestety, jesteśmy pozbawieni obrazu i cierpień Hamleta Szekspira. Nie wierzę błyskotliwemu krytykowi. Hamlet nie jest jak gąbka. Zapanowała w naszych stołecznych (a nawet powiatowych) teatrach moda na traktowanie sztuk i postaci, jakby to były gąbki. Oglądamy Hamleta, w którym Ofelia ma cechy Antoniego Słonimskiego, a Fortynbras Bratnego, gdzie Poloniusz zachowuje się jak Włodzimierz Sokorski, a Królowa jak Jarosław Iwaszkiewicz. Oczywiście porównania te są przypadkowe, żartobliwe. Wszystko może być odwrotnie. Można zagrać Zemstę, jakby to była sztuka rozrachunkowa z minionym okresem w budownictwie komunalnym. Można wszystko. Ale nie trzeba. Lepiej jednak słuchać Hamleta, a nie Kotta: „Tym zaś, co u was grają błaznów, zakażcie jak najsurowiej prawić co bądź więcej nad to, co stoi w ich roli…”. Nasi „błaznowie” oczywiście nie prawią „więcej nad to, co stoi w ich roli”, ale za to grają z takim olbrzymim domiarem własnych przemyśleń i inwencji (pseudofilozoficznej), że po drodze gubią albo zamazują rolę. Oczywiście robią to często z dobrej woli i z obawy, że autor (i jego postacie sceniczne) są zbyt płytkie, prymitywne, ubogie jak na wymagania recenzentów i publiczności z roku 1965. Często więc widzimy na scenie pana X, Y, Z, który tylko przypadkowo znalazł się w roli Hamleta – a który tak na serio to odkrywa przed zdumioną publicznością i zachwyconymi recenzentami swój własny mini-dramat. Panowie ci (w stolicy i na prowincji) tak długo kopią, wiercą, dłubią w tekście, tak „aranżują” ten tekst, że wreszcie blaskiem swej indywidualności zaćmiewają i zasłaniają postacie sztuk.
Nie chodzi tu o jakiś poszczególny przypadek, ale o zjawisko dość powszechne w naszym teatrze. W ten sposób widzimy często, jak z talentem cierpi pan X, ale nie widzimy, jak cierpi g r a n y p r z e z n i e g o b o h a t e r. A pan X cierpi jeszcze głębiej niż Hamlet, Konrad, Kordian, bo cierpi aktualnie. I doprawdy człowiek cieszy się, że pan X chce jeszcze mówić tekst sztuki. Człowiek widząc „aranżację” tekstu, czeka, że pan X za chwilę zacznie improwizować. Jeszcze chwila, a obok „dzieł autorskich” naszego filmu będziemy mieli sztuki teatralne. Jeszcze chwila, a jakieś panie zaczną pisać sztuki „osnute na pomysłach” Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa… – trudniej będzie z Witkacym. On się ubezpieczył od takich wypadków.
Dlaczego tak się rozpisałem na temat raczej luźno związany z recenzją Jana Kotta? Bo nie chodzi mi o recenzję, ale o pewne ogólniejsze zjawiska. Nie dość, że okropnie „aranżują” piosenki, to zaczynają aranżować poezję. Mamy wątpliwą przyjemność oglądania programów poetyckich w „aranżacji” pana X lub pani Z. Przypominają mi się żywo moje czasy gimnazjalne, kiedy do naszej szkoły przyjeżdżała z „koncertem” zasłużona Kazimiera Richterówna. Przypomnijmy sobie słowa Hamleta do Pierwszego Aktora: „wszystko bowiem, co przesadzone, przeciwne jest intencjom teatru”. A przecież prawie cały nasz zawodowy teatr jest „przesadzony”. (Piszę: prawie). Nie tylko teatr, ale i film. Cała tzw. szkoła polska to szkoła „przesady”, często świadcząca tylko o złym smaku, a nie o fałszywych ideach artystycznych. Zły smak mieli sami twórcy, a fałszywych i głupich idei dostarczali im recenzenci filmowi. Przesadzali przez całe lata scenografowie i nie chcieli słuchać nielicznych głosów nawołujących ich do umiaru i rzeczowości. Krytycy i recenzenci zachwycali się oczywiście niebywałymi osiągnięciami rodzimej scenografii, która zaczęła pożerać teatr. Być może, że sama w sobie była wspaniała, ale zaczęła zasłaniać na scenie sztukę i aktora. Zamieniła się na naszych oczach we wspaniały balast. Ale tego nasi recenzenci nie widzieli. Tak kadzono naszym dekoratorom, że ci zapomnieli o tym, że pracują dla teatru, a nie dla własnej chwały. Przesadzili. Nie tylko profesorowie, ale byle dziewucha stawiała albo wieszała na scenie „byle co”, opatrując to „byle co” filozoficznym komentarzem.
Ta „przesada” dotknęła również nasz afisz. Niegdyś rzeczowy, czytelny, dynamiczny, teraz niby to liryczny i malarski, ale w rzeczywistości mętny, zamazany, nieczytelny. Ta sama choroba dotknęła poezję liryczną, ale to już osobny wielki rozdział. Zbyt daleko odszedłem od Hamleta i Kotta.
Czas więc wrócić. Kusi mnie jednak, aby na zakończenie powiedzieć, że Hamlet to nie gąbka – Hamlet to kamień, który co jakiś czas ludzie teatru i filmu ciskają do stojącej wody.
Inny jest efekt, kiedy do wody ciskamy kamień, a inny, kiedy gąbkę.
[„Odra” 1968, nr 11, s. 83–84]
Stare młode serce
Po drodze jesteś dzieckiem młodzieńcem dojrzałym człowiekiem starym człowiekiem… Na widnokręgu nic nie widzisz… chociaż czasem?
Rano poszedłem na spacer. Idę brzegiem morza po wilgotnym piasku, morze jest szare, rozmigotane srebrną łuską, przystaję obracam twarz do słońca uśmiecham się do siebie otwieram oczy! w moją stronę idzie młoda kobieta. Ciemne włosy, przyczesane gładko, uśmiecha się do mnie przyjaźnie, patrzy mi w oczy, mówi „dzień dobry” i przechodzi dalej sprężystym krokiem… odpowiadam, oglądam się za nią. Patrzę na jej kształtną głowę, mocne ramiona… przez chwilę zdawało mi się, że to znajoma twarz. Ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd ją znam. Może z teatru, może z telewizji. Oddalała się, ciemniała. Szedłem powoli, zatrzymywałem się. Spoglądałem na sylwetki statków i kutrów, przystawałem, przyglądałem się muszelkom, piaskowi, wodorostom, odpryskom rozbitych (przez młodych dzikusów) butelek… Nagle zbudziła się we mnie tęsknota… do tej kobiety, która minęła mnie, odezwała się do mnie, spojrzała mi w oczy i powiedziała „dzień dobry” przyspieszyłem kroku, gdzieś w zakolu zatoki zerwały się mewy, chciałem ją dogonić i… powiedzieć… chciałem się zapytać, czy mogę z nią iść, czy mogę iść obok niej i czy mogę ją zapytać, jak ma na imię, jak się nazywa… widziałem ją jeszcze: ciemną malejącą figurkę na jasnym piasku, może się pochyliła, chyba tak, zatrzymała się, zdjęła sandały i szła boso… zwalniałem kroku, zatrzymałem się, stałem, mijałem, mówiłem do niej, że jestem sam, że chciałbym z nią porozmawiać, usiąść na ławce, tam na brzegu, wśród buków, kasztanów, chciałem z nią mówić, chciałem do niej mówić, uśmiechać się, byłem smutny, przychodziłem po chorobie do sił, ale kobiety już nie było… w oddali małe figurki ludzi… ona szła dalej, tęsknota rosła we mnie, czemu nie podszedłem do niej, kiedy uśmiechając się, wypowiedziała do mnie dwa słowa… teraz bym za nią pobiegł i wytłumaczył, jak bardzo chcę z nią iść rozmawiać, a może tylko uśmiechać się i milczeć… serce biło mi coraz mocniej… wiedziałem, że odchodzi na zawsze… smutek ogarnął całą moją istotę… więc nigdy się nie spotkamy. Nigdy. Tu na nią poczekam. Usiądę na tej ławce i będę czekał, może będzie wracała, przeproszę ją i powiem, że czuję się samotny, że chcę z nią porozmawiać, a jeśli nie ma ochoty na rozmowę, możemy posiedzieć na ławce… serce bije mi coraz mocniej „wali młotem”, tak było w młodości kiedy szedłem na umówione spotkanie z dziewczyną tylko wtedy znałem imię a teraz nie wiem nic poza tym uśmiechem jeszcze nie wszystko stracone dogonię ją ale idę coraz wolniej już jej nie widzę i nigdy nie zobaczę szansa jedna na milion sto milionów Boże miły zawsze byłem gapą zawsze miałem ten spóźniony „refleks” już jej nie dogonię i nic nie powiem może będzie wracała górą ścieżką między bukami i brzozami starzeję się ale nie jestem stary serce mi tak bije muszę tu poczekać ludzie idący brzegiem morza prawie zawsze wracają jeśli mieli słońce na plecach w drodze powrotnej chcą iść z twarzą w słońcu czemu nie podszedłem wiem to się bierze z szacunku dla ludzkiej samotności i osoby /może największą dla niej radością był właśnie samotny spacer idąc myślała uśmiechała się do kogoś/ nie opuszczaj mnie nie zostawiaj samego na tym brzegu zapominam idąc rysy twojej twarzy wiesz to jest bardzo naiwne uczniowskie może śmieszne ale czemu mi się chce płakać wcale nie jesteś obcą kobietą obcym człowiekiem jesteś mi bardzo bliska tak oddalając się i znikając tyle więc musiało minąć lat miast drzew chmur filmów obrazów muzyki żebym zrozumiał? ale co ja zrozumiałem? zdaje mi się że zrozumiałem czym może być uśmiech kobiety która nas mija odchodzi – zatrzymałem się patrzę na stojące i przepływające statki teraz kiedy jestem u siebie w pokoju jeszcze napełniony teraz budzi się refleksja trywialna i bardzo realistyczna budzi się w zwierzęcej naturze poety ale sprawia mi tym razem ból nie mogę się z tym zgodzić że jestem zwyczajnie wygłodzony spragniony kobiety nie zgadzam się z tym głosem który podnosi się do mojego serca gardła i ust. Będę bronił obronię to śmieszne uczucie… tam bardzo daleko gdzie ziemia łączy się z morzem widać było łabędzie a może białe piany przysiadłem na pniu drzewa i nie myślałem /przecież nie myśli się całą powierzchnią ciała czemu nie pobiegłem? przecież ona nie jest obca/: jest wieczór słucham muzyki i myślę że muzyka jest w swojej istocie bliska kobiecie która odchodzi w obce dla nas strony…
[„Odra” 1994, nr 3, s. 56–57]
Chodzę i zbieram kasztany
Laureat tegorocznej Nagrody Nike[1] Tadeusz Różewicz spędza jesień z małżonką Wiesławą w sanatorium na Dolnym Śląsku.
Nie zdradzimy w którym, bo prosił, by mu nie przeszkadzać.
Co robię? Chodzę na spacery, takie mam hobby, ponieważ nie jeżdżę konno ani samochodem i nie wiosłuję. Najbardziej lubię spacery na małych odcinkach, od punktu do punktu, tam i z powrotem robię kilka kilometrów. Czasem ludzie chodzą tak od ściany do ściany, sześć kroków w jedną, sześć w drugą stronę, ale niech pani nie pisze, że czuję się jak ci zamknięci w celi, bo zaraz ktoś wymyśli jakąś nadinterpretację.
Ja po prostu chodzę, bo to mi sprawia radość. Idę i zbieram kasztany i żołędzie, jesienią nie mogę się oprzeć czarowi kasztanów. Może to atawizm z dzieciństwa, gdy z kasztanów i żołędzi robiło się zabawki, ustawiało się jak szeregi wojska.
Co jeszcze sprawia mi radość? Cieszę się, gdy ktoś coś dobrze napisze. Powiedziałem przyjacielowi z Niemiec: „Dobre wiersze są własnością wszystkich. Jeśli napiszesz dobry wiersz – to jest on także moim wierszem”. Gdy czytam ulubione utwory Kochanowskiego, Mickiewicza, Norwida – one są moje. Wiersze banalne, epigońskie i złe są tylko własnością tego, kto je napisał.
Moim jednym z pierwszych nauczycieli literackich był Bolesław Prus, kochałem Żeromskiego w młodości, ale czytam także Nietzschego, co nie znaczy, że wyznaję jego poglądy rasowe. I jak czytam Dostojewskiego, wcale nie czuję się Raskolnikowem i nie noszę siekiery na staruszki. Proszę mi nie przylepiać etykiet, dobrze?
Wysłuchała Anna Żebrowska
[„Gazeta Wyborcza” 2000, nr 231, s. 1]
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Urodzony 9 października 1921 roku w Radomsku. Poeta, prozaik, dramaturg. Laureat wielu nagród literackich zagranicznych i polskich, m.in. Nagrody Polskiego PEN-Clubu (1997), Nagrody Ministra Kultury i Sztuki (1997), Śląskiego Wawrzynu Literackiego (1999), Nagrody Wielkiej Fundacji Kultury (2000), Nagrody Literackiej Nike (2000), "Złotego Berła" (2006), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius za całokształt twórczości (2008). Odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski (1996). Zmarł 24 kwietnia 2014 we Wrocławiu.
Fragmenty książki Tadeusza Różewicza Wiersze ostatnie, która ukaże się w Biurze Literackim 15 kwietnia 2024 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejCzytanie z książki Odwrócona strefa w ramach festiwalu Stacja Literatura 26.
WięcejAutorski komentarz Tadeusza Różewicza towarzyszący premierze jego książki Wiersze odzyskane, wydanej w Biurze Literackim 4 października 2021 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Odwrócona strefa, która ukaże się w Biurze Literackim 13 grudnia 2021 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Wiersze odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 4 października 2021 roku.
WięcejSpotkanie wokół książek Zmyślony człowiek Tymoteusza Karpowicza, Credo Tadeusza Różewicza i Prawdziwe życie bohatera Rafała Wojaczka z udziałem Joanny Roszak, Jana Stolarczyka, Bogusława Kierca, Joanny Orskiej i Karola Maliszewskiego w ramach festiwalu Stacja Literatura 25.
WięcejRozmowa Stanisława Beresia z Tadeuszem Różewiczem, towarzysząca nowemu wydaniu książki Ostatnia wolność, które ukazuje się w Biurze Literackim 26 kwietnia 2021 roku.
WięcejRozmowa Witolda Zalewskiego* z Tadeuszem Różewiczem, towarzysząca premierze książki Credo Tadeusza Różewicza w opracowaniu Jana Stolarczyka, która ukazała się w Biurze Literackim 29 stycznia 2020 roku.
WięcejHistoria wiersza „Zwierciadło” Tadeusza Różewicza – od rękopisów do wersji ostatecznej.
WięcejFragment zapowiadający książkę Tadeusza Różewicza Credo w opracowaniu Jana Stolarczyka, która ukaże się w Biurze Literackim 29 stycznia 2020 roku.
WięcejZdobywca II nagrody w IV. edycji konkursu „Nakręć wiersz” – edycji poświęconej Tadeuszowi Różewiczowi. Film na podstawie wiersza pod tym samym tytułem.
WięcejZdobywca II nagrody w IV. edycji konkursu „Nakręć wiersz” – edycji poświęconej Taduszowi Różewiczowi. Klip na podstawie wiersza pod tym samym tytułem.
WięcejZdobywca I nagrody w IV. edycji konkursu „Nakręć wiersz” – edycji poświęconej Tadeuszowi Różewiczowi. Klip na podstawie wiersza „Bystrzyca Kłodzka”.
WięcejCeremonia przyznania Tadeuszowi Różewiczowi Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius 2008 za całokształt twórczości.
WięcejPremiera książki Kup kota w worku i fragment wieczoru autorskiego w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich 10. września 2008 roku. Animacja do wiersza „zabiegana i nominowany” Tomasz Broda i Sambor Dudziński.
WięcejWiersz Tadeusza Różewicza z książki Kup kota w worku (worku in progress). Klip zrealizowany w ramach konkursu „Etiuda z wierszem” dla studentów wrocławskiej ASP.
WięcejRecenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejPosłowie Przemysława Dakowicza do książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejFragment zapowiadający książkę Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejRecenzja Jakuba Skurtysa towarzysząca premierze książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejPosłowie Przemysława Dakowicza do książki Teksty odzyskane Tadeusza Różewicza, która ukaże się w Biurze Literackim 18 kwietnia 2022 roku.
WięcejPosłowie Przemysława Dakowicza towarzyszące premierze książki Wiersze odzyskane Tadeusza Różewicza, wydanej w Biurze Literackim 4 października 2021 roku.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Przemysławem Dakowiczem towarzysząca premierze książki Wiersze odzyskane, wydanej w Biurze Literackim 4 października 2021 roku.
WięcejRecenzja Tomasza Kunza towarzysząca nowemu wydaniu książki Ostatnia wolność, które ukazuje się w Biurze Literackim 26 kwietnia 2021 roku.
WięcejRecenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze książki Credo Tadeusza Różewicza w opracowaniu Jana Stolarczyka, która ukazała się w Biurze Literackim 29 stycznia 2020 roku.
WięcejSzkic Bogusława Michnika opublikowany w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.
WięcejRecenzja Agnieszki Grabowskiej z książki Ostatnia wolność Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Włodzimierza Jurasza z książki Ostatnia wolność Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Piotra Bratkowskiego z książki Kup kota w worku (work in progress) Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Andrzeja Franaszka z książki Kup kota w worku (work in progress) Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Krystyny Dąbrowskiej z książki to i owo Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Joanna Lisiewicz z książki to i owo Tadeusza Różewicza.
WięcejKomentarz Jana Stolarczyka do wiersza „Połów” Tadeusza Różewicza z książki to i owo, która ukazała się 29 listopada 2012 roku nakładem Biura Literackiego.
WięcejDedykacje Zbigniewa Bieńkowskiego i Kazimierza Wyki z notami Jana Stolarczyka.
WięcejRecenzja Piotra Kępińskiego z książki Wbrew sobie Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Marcina Sierszyńskiego z książki Wbrew sobie Tadeusza Różewicza.
WięcejSzkic Jana Stolarczyka z książki Wbrew sobie Tadeusza Różewicza.
WięcejEsej Przemysława Dakowicza towarzyszący premierze książki Wbrew sobie Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Grzegorza Chojnowskiego z książki Kup kota w worku (work in progress) Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Mieczysława Orskiego z książki Wycieczka do muzeum Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Olgi Szmidt z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Tadeusza Nyczka z książki Kartoteka: reprint Tadeusza Różewicza.
WięcejEsej Janusza Drzewuckiego towarzyszący premierze książki Historia pięciu wierszy Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Tadeusza Nyczka z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejEsej Janusza Drzewuckiego towarzyszący premierze książki Kartoteka: reprint Tadeusza Różewicza.
WięcejEsej Zbigniewa Solskiego towarzyszący premierze książki Kartoteka: reprint Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Justyny Sobolewskiej z książki Margines ale… Tadeusza Różewicza, która ukazała się w 2011 roku na łamach „Polityki”.
WięcejRecenzja Wojciecha Browarnego z książki Margines, ale… Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Marcina Malczewskiego z książki Wycieczka do muzeum Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Janusza Drzewuckiego z książki Kup kota w worku Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Marcina Orlińskiego z książki Kup kota w worku Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Piotra Śliwińskiego z książki Kup kota w worku Tadeusza Różewicza.
WięcejKomentarze Tadeusza Nyczka, Piotra Kępińskiego, Mariana Stali, Andrzeja Skrendy i Roberta Rybickiego
WięcejRecenzja Adama Poprawy z książki nauka chodzenia / gehen lernen Tadeusza Różewicza.
WięcejNota Wojciecha Bonowicza o książce nauka chodzenia / gehen lernen Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Mirosława Ratajczaka z książki nauka chodzenia / gehen lernen Tadeusza Różewicza.
WięcejRecenzja Piotra Śliwińskiego z książki nauka chodzenia Tadeusz Różewicza.
Więcej