
Dziecinada
dzwieki / WYDARZENIA Piotr Sommer Zbigniew MachejZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Zbigniewa Macheja i Piotra Sommera podczas Portu Wrocław 2008.
WięcejFragmenty książki Telefon z antypodów. Wiersze z młodości w epoce minionej (1978–1990) Zbigniewa Macheja, wydanej w Biurze Literackim 8 marca 2016 roku.
w tej chwili morze
z jękiem przepływa przez rybę
niebo z krzykiem
przez ptaka przelatuje
a puszcza tarza się z wrzaskiem
w najdrobniejszym ssaku
w tej chwili gdy kłamiesz
jest biblijny i straszny
jak antychryst
żyje ze sprzedaży krwi
z prostytucji
na brudnych ścianach
białą kredą
rysuje kotwice
żółtą pisze daty
w podziemnym przejściu
pijany sprzedaje
stokrotki i gazety
gra na skrzypcach
szlagiery sprzed wojny
na skrzyżowaniu Szewskiej
i Jagiellońskiej płacze
krzyczy w tramwaju
grzebie ręką
w koszu na śmieci
żebrze na dworcu
i przed kościołem
grozi śmieje się
brudny śpi
w ubraniu
oblany benzyną
płonie na rynku
pod schodami leży
martwy
Dzień jest niemiłosiernie parny.
Nad rynkiem wisi rudy obłok.
Gołębie nad kościołem farnym
z okna plebanii śledzi proboszcz.
W hotelu mają komplet gości.
Na dworcu gra orkiestra dęta.
Słuchają jej furmani prości.
Milicja depcze im po piętach.
Para kretynów przy fontannie,
z siekierą gość na rower wsiada.
Dawne pieszczoty w białej wannie
wspomina sobie pani blada.
Na wstecznym biegu jedzie szofer
drogą na komunalny cmentarz,
gdzie chłopcy w wiadrach noszą wodę
i czarne harcują kocięta.
Wdowa po pierwszym sekretarzu
obcina włosy dla odmiany.
Na dwóch kominach domu starców
tkwią nieruchomo trzy bociany.
Strach myśleć, co się zdarzyć może
w szpitalu, w sądzie, w bibliotece,
tam, gdzie się produkuje noże,
w browarze i w komendzie miejskiej.
Dziś nikt imienin nie obchodzi,
wszystko ma przebieg oczywisty.
Całują się na schodach młodzi,
idąc z wizytą do dentysty.
Z okna plebanii śledzi proboszcz
gołębie nad kościołem farnym.
Nad rynkiem wisi rudy obłok.
Dzień jest niemiłosiernie parny.
Schyłek lutego, marzec i kilka dni kwietnia:
zimny popiół, fiolety, post czterdziestodniowy.
Trująco pachnie kranów zardzewiała fletnia
i czaszkę rozsadzają nocne bóle głowy.
Szyby w oknach majaczą spojrzeniem idioty.
W bramach wódką handlują ciężarne dziewczyny.
W kościołach wokół rynku parszywieje gotyk
biczowany pytaniem „…cóżem ci uczynił?”.
O, jak potwornie męczy kiełkowanie wiosny
w mieście, gdzie się rozrasta sina tkanka raka.
Chciałoby się gdzieś przespać ten okres żałosny,
gdy już nie ma sił śmiać się ani sił, by płakać.
Krzyż z Trójcą Świętą zdobi ucho
małej Madonny z Manhattanu.
Makijaż i czarna bielizna
najlepiej służą racji stanu.
Kiedyś śpiewała i tańczyła
w szykownym klubie dla lesbijek.
Włoski seledyn jej spojrzenia
dziś nawet Andy Warhol pije.
Przed rokiem było o niej głucho.
Dziś, gdy ma lat dwadzieścia siedem,
chce być po prostu sobie wierna.
„Rzecz najważniejsza: iść za ciosem” –
mówi do reportera „Sterna”,
siedząc na łóżku z papierosem.
Wschody słońca, zachody, ucieczki
i powroty. Obce miasta, zimne
dworce, płytki sen
w rozpędzonych wagonach.
I tłum, wszędzie tłum
szturmujący
ucho igielne.
Moja gwiazda jest hybrydą,
miejscem światłości jeszcze nieoddzielonej
od ciemności, ich pulsującym kłębowiskiem.
Moja gwiazda jest labiryntem płynnych granic,
które nie układają się w uchwytny deseń,
lecz co najwyżej w taniec o wątpliwym wdzięku.
Jest to taniec słodyczy ze strachem, mrozu
z ołowiem, potu z krwią, królowej Saby
z Hamletem, wapna z rumiankiem,
wyuzdania z katechezą, nagonasiennych
z parzystokopytnymi, arki przymierza
z volkswagenem, Bogurodzicy z Wesołą
Wdówką, kosy z lampką górniczą,
socjalizmu z liberalizmem, krypty
wawelskiej z bunkrem głodowym,
dziennika telewizyjnego z płaczem
niemowlęcia, dolara z rublem,
papieża z Lutrem, Irokezów
z mistrzami baroku, cudownie
rozmnożonej fikcji z polityką
faktów dokonanych, Mickiewicza
z Janis Joplin, przestrzelonej
czaszki z butelką piwa…
Tę litanię można wydłużać
w nieskończoność. Oznacza ona
tylko jedno: im jestem starszy,
tym bardziej jestem świadomy.
A im bardziej świadomy,
tym mniej czegokolwiek
pewny.
Nadejdą czasy demokracji i wiara okaże się
równie ulotna jak prawa. Wysokość czynszu,
cła i podatku stanie się właściwą miarą
wolności. Deficyt podyktuje nowe dogmaty.
Polityczna czujność wyrodzi się w nieznośną,
proceduralną nudę. Słowa jednak nadal będą
ukrywały myśli, a aureola otaczająca głupotę
nigdy nie zagaśnie. Ręce, które rwały ciernie,
obmyją się na spotkanie dłoni, które plotły
bicze. Godność i pożądanie w jednym staną
domku, a wilk przytuli się do czarnej owieczki
i brzydkiego kaczątka. Marzenie o wielkiej hurtowni
owoców południowych zaćmi tęsknotę za sztuką
czystą. Mesjasz litewskich wieszczów nie znajdzie
przytułku nawet w gabinecie figur woskowych.
Zwątpienie zamknie wyobraźnię poetów
w widzialnym, rzeczywistym świecie. Miłość,
na szczęście, wciąż na nowo będzie rozkładać
swoje akcenty w nieprzewidywalnym rytmie.
Natomiast nicość nareszcie objawi się czysta
jak błękit nieba na widokówce z Rzymu.
Urodził się w 1958 roku w Cieszynie. Poeta, tłumacz poezji czeskiej, słowackiej i angielskiej, eseista. Autor piętnastu zbiorów wierszy. Wieloletni pracownik polskiej dyplomacji kulturalnej w Czechach i na Słowacji. Dotychczas w Biurze Literackim opublikował tomy: Kraina wiecznych zer (2000), Prolegomena. Nieprzyjemne wiersze dla dorosłych (2003), Wspomnienia z poezji nowoczesnej (2005), Wiersze przeciwko opodatkowaniu poezji (2007) oraz książkę poetycką dla dzieci Przygody przyrody (2008); nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i Nagrody Literackiej Gdynia.