książki / PROZA

Też się o ciebie boję

Mira Suchowiejko-Opolska

Fragmenty książki Miry Suchowiejko Też się o ciebie boję, wydanej w Biurze Literackim 7 kwietnia 2025 roku.

Biuro Literackie

7. Oliw­ki

Cza­sa­mi wystar­czą oliw­ki.

Wów­czas podej­rze­wa­li, że to może być rak. Masz czte­ry, może pięć lat. Dosta­niesz zastrzy­ki w uda, aż obu­dzi cię w nocy dziw­ny skurcz, nogi będziesz mia­ła zgię­te w kola­nach i nie zdo­łasz ich wypro­sto­wać. Zawo­łasz rodzi­ców, naj­pierw przez sen, a póź­niej już zupeł­nie obu­dzo­na, prze­ra­żo­na. Zapa­mię­tasz, że nad ranem obu­dzisz się w ich łóż­ku. Spę­dzisz cały dzień, leżąc, aż przyj­dzie sąsiad­ka i każe ci prze­stać się mazać, i wstać, i iść, i się nie wygłu­piać. I wsta­niesz, i pój­dziesz, i ją znie­na­wi­dzisz. Poczu­jesz się przy­ła­pa­na na oszu­stwie, choć nie oszu­ki­wa­łaś. Nie będzie już zastrzy­ków, ale głów­ny pro­blem pozo­sta­nie – kul­ka za żuchwą, spo­ra, twar­da. Nie­wi­ru­so­we zapa­le­nie śli­nian­ki. „Trze­ba zro­bić biop­sję” – usły­szy two­ja mama. A ty będziesz bać się jej stra­chu i z pła­czem powiesz, że nie chcesz iść „do kucha­rek”, ponie­waż dla cie­bie te wszyst­kie kobie­ty w bia­łych far­tu­chach to jed­no zbio­ro­wi­sko prze­ra­ża­ją­cych i nie­mi­łych bab.

Koniec lat osiem­dzie­sią­tych XX wie­ku. Na obrze­żach sto­li­cy stra­szy wiel­ki zakład, duma pań­stwa socja­li­stycz­ne­go. Przy­jeż­dża­ją tu robot­ni­cy z całe­go Ukła­du War­szaw­skie­go. Wspie­ra­ją mit potę­gi kra­jo­we­go prze­my­słu meta­lur­gicz­ne­go. Wie­czo­ra­mi wra­ca­ją do hote­lu robot­ni­cze­go: do wąskich łóżek i świa­tła jarze­nió­wek. A gdy już świa­tło zga­śnie, wycho­dzą praw­dzi­wi gospo­da­rze tego budyn­ku: roje zwin­nych kara­lu­chów. W poszu­ki­wa­niu jedze­nia jeden z insek­tów zabłą­dzi w uchu pew­ne­go robot­ni­ka. Nie­szczę­sny kara­luch tak się zapę­dzi, że nie zdo­ła stam­tąd wyjść. Nie­szczę­sny wła­ści­ciel ucha obu­dzi się w pani­ce. Nie zro­zu­mie, co się dzie­je. Wte­dy z pomo­cą zja­wi się ojciec. W roli tłu­ma­cza i opie­ku­na towa­rzy­stwa z kra­ju nad Wisłą zapro­wa­dzi zdez­o­rien­to­wa­ne­go robot­ni­ka do laryn­go­lo­ga. Lekarz bez więk­szych cere­gie­li wydo­sta­nie nie­szczę­sne­go kara­lu­cha z kry­jów­ki, a przy oka­zji wda się w uprzej­mą roz­mo­wę z ojcem-tłu­ma­czem.

– Moja cór­ka ma nie­ty­po­wą dole­gli­wość. Nawra­ca­ją­ce zapa­le­nie śli­nian­ki. Żad­ne leki nie poma­ga­ją, wręcz szko­dzą. Mamy wyzna­czo­ną datę biop­sji, ale może by pan coś dora­dził, dok­to­rze? – zapy­ta ojciec.

– Oliw­ki. Wystar­czy pięć, mogą być czar­ne, muszą być z pest­ka­mi. Nale­ży je zetrzeć i zro­bić okład. Naj­le­piej, jeśli dziec­ko pój­dzie z tym oliw­ko­wym okła­dem spać, tak na dwie godzin­ki – odpo­wie lekarz, jak­by to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz na świe­cie.

Nie lubisz oli­wek, od same­go zapa­chu cię mdli. Ten zapach cię dusi, jest lep­ki, śli­ski i zim­ny. Zapach oli­wek zmiaż­dżo­nych w moź­dzie­rzu razem z pest­ka­mi.

Oliw­ko­wą masę wyło­żą na roze­rwa­ne opa­ko­wa­nie po chu­s­tecz­kach higie­nicz­nych (folia spo­żyw­cza poja­wi się w two­im życiu dopie­ro póź­niej). Pamię­tasz, jak przy­kła­da­ją ci tę masę do szyi, a całość obwią­zu­ją spra­nym, bla­do­ró­żo­wym sza­li­kiem. Lubisz ten sza­lik, koja­rzy ci się z kró­licz­kiem. Wyobra­żasz sobie, że mógł­by zamie­nić się w praw­dzi­we zwie­rzę albo że jest zaklę­tym w sza­lu kró­licz­kiem. W two­jej gło­wie sza­lik i kró­li­czek są jed­no­ścią. Do cza­su, kie­dy kró­li­czek sta­je się czę­ścią okła­du, wcho­dzi w układ z oliw­ka­mi i przy­mu­sem drzem­ki, wte­dy prze­sta­jesz go lubić.

Kró­lik zdraj­ca.

Zakła­da­ją ci okład i mówią: „Idź spać”. Nie chcesz spać, ale nie dys­ku­tu­jesz. Z jakie­goś powo­du spra­wa oli­wek wyda­je się poważ­na. Jesteś bar­dzo grzecz­na i tym razem rów­nież grzecz­nie zaśniesz w tym okrop­nym zapa­chu.

Oliw­ki pomo­gą. Po cho­ro­bie zosta­nie wyłącz­nie nie­chęć do ich zapa­chu i prze­ko­na­nie, że biop­sja to coś gor­sze­go niż zastrzy­ki, sztyw­ne nogi czy kara­luch w uchu.


Sło­wa (frag­ment)

371 dni po dia­gno­zie

Nazy­waj to „zdro­wie­niem”, nie „lecze­niem” – mówią.

Lękom się przy­glą­da­my, podej­mu­je­my dzia­ła­nia, sta­wia­my gra­ni­ce wła­snej spraw­czo­ści – mówią.

Dobrze jest okieł­znać stres – mówią.

Nie zaszko­dzi. Może pomo­że.

Smut­ne myśli, peł­ne lęków dokle­jaj do fak­tów – mówią.

Boli. Swę­dzi. Szczy­pie. Kłu­je. Che­mia. Ope­ra­cja. Nad­wraż­li­wość. Zba­dać.

Przez cały tydzień cho­dzę na tera­pię simon­to­now­ską – rodzaj tera­pii dla ludzi cho­rych onko­lo­gicz­nie oraz ich bli­skich. Czu­ję się tro­chę tak, jak­by na koń­cu ktoś miał wysko­czyć z wyje­ba­ny­mi garn­ka­mi za milion zło­tych, któ­re koniecz­nie musi­my kupić. Wie­je sek­tą i tanim koł­czin­giem. Łapię się na tym, że nie ufam tego typu zgro­ma­dze­niom. Nie to, co bie­sia­da przed gabi­ne­tem w Cen­trum Onko­lo­gii. Może tam powin­ni robić te warsz­ta­ty?

Bia­ła tabli­ca, sala kon­fe­ren­cyj­na, krze­sła, wykła­dzi­na, rzut­nik, gniazd­ka w pod­ło­dze. Sala w biu­row­cu wśród biu­row­ców, w sto­li­cy, na gru­zach war­szaw­skie­go get­ta, co pew­nie nie ma nic do rze­czy, ale pod­kre­śla sztucz­ność miej­sca. Za to oko­licz­no­ści są naj­praw­dziw­sze, a że uwiel­biam film Pod­ziem­ny krąg, w któ­rym głów­ny boha­ter cho­dził na róż­ne gru­py wspar­cia dla ludzi cho­rych, to pomy­śla­łam, że dam im szan­sę i podej­dę do tema­tu z otwar­tą gło­wą. Może będę lepiej spać.

Ludzie sie­dzą w kół­ku. Zaczy­na­my od gry inte­gra­cyj­nej. Obser­wu­ję towa­rzy­szy w dia­gno­zie. Słu­cham ich opo­wie­ści.

Widzę zmie­sza­nie, nie­chęć, nie­śmia­łość. I zwy­kłe zaże­no­wa­nie kół­kiem oraz grą inte­gra­cyj­ną. Mam poczu­cie, że gry inte­gra­cyj­ne z zało­że­nia sła­bo wcho­dzą ludziom onko­lo­gicz­nie cho­rym. Ale może prze­sa­dzam, może gry inte­gra­cyj­ne zawsze sła­bo wcho­dzą.

Przy­glą­dam się. Badam gru­pę i szu­kam wspól­nych mia­now­ni­ków:

Jest kobie­ta, któ­ra ma dwóch synów i w życiu posta­no­wi­ła poświę­cić się domo­wi i rodzi­nie. Wyglą­da jak per­fek­cyj­na pani domu. Jest dum­na z tego, że nikt z jej bli­skich nie zauwa­żył, że cho­ru­je, nawet jej wła­sne dzie­ci. Peru­kę ma ide­al­nie dopa­so­wa­ną. „Lepiej, żeby nie wie­dzie­li” – mówi. Po co mają się mar­twić? Poświę­cić komuś swo­je życie i być dum­nym z tego, że nie zauwa­żył, że jesteś łysa i cho­ra. Że wycho­dzisz raz w tygo­dniu na cały dzień, by dostać koń­ską daw­kę tok­sycz­nych leków. Poświę­cić się komuś tak, żeby cię nie dostrze­gał. Wto­pić się w jego kra­jo­braz. Wystar­czy dobrze dopa­so­wa­na peru­ka i swo­im synom wyda­je się zdro­wa.

Jest star­sza kobie­ta. Pięk­na, szczu­pła, umę­czo­na. Ma prze­rzu­ty do kości i naj­bar­dziej boi się bólu. Każ­dy mówi krót­ko, więc i ona sku­pia się na kon­kre­tach. Wymie­nia histo­rię zale­d­wie czte­rech nowo­two­rów – trzy są jej, a jeden męża. Do koń­ca warsz­ta­tów powie nie­wie­le wię­cej. Zda­je się, że całe życie tej kobie­ty zdo­mi­no­wa­ła wal­ka z rakiem. Od zawsze. Nie pasu­je do żad­nej pseu­do­te­orii, do żad­nej gru­py zależ­no­ści.

Jest ta dziew­czy­na, któ­ra z wyglą­du przy­po­mi­na chło­pa­ka z popraw­cza­ka, ale gdy już zaczy­na mówić, wyda­je się uoso­bie­niem wraż­li­wo­ści i deli­kat­no­ści. Sło­wa z jej ust wysy­pu­ją się powo­li, są pięk­ne, ciche, ale wyraź­ne. Opo­wia­da o tym, jak dłu­go sta­ra­ła się z mężem o dziec­ko, i o tym, że kie­dy prze­sta­li się sta­rać, to zaszła w cią­żę, by chwi­lę póź­niej zacho­ro­wać. Mówi, że dzi­siaj mniej przej­mo­wa­ła­by się tym wszyst­kim. Czy­li stres.

Jest kobie­ta, któ­ra stra­ci­ła męża cho­re­go na raka, a teraz sama cho­ru­je. I nie­zno­śnie boi się o cór­kę. Że zosta­nie sama. Jest wście­kła. Czy­li gniew.

Jest tak­że pew­na kobie­ta, któ­ra mówi, że zacho­ro­wa­ła, kie­dy skoń­czy­ła budo­wę i urzą­dza­nie domu pod War­sza­wą. I że ją to wykoń­czy­ło. Stres. Przez remont?

Jest rów­nież jeden męż­czy­zna, ale mówi za nie­go jego dziew­czy­na, któ­ra towa­rzy­szy mu w cza­sie tera­pii. Młod­sza od nie­go, on ma pew­nie bli­żej sie­dem­dzie­siąt­ki, ona zda­je się po pięć­dzie­siąt­ce. Tak więc on wyglą­da dziad­ko­wo, a ona ma uro­dę i zacho­wa­nie wyzwo­lo­nej trzy­dzie­sto­lat­ki, któ­ra wła­śnie posta­no­wi­ła korzy­stać z życia. Zero kom­plek­sów. Naj­wy­żej tro­chę nie­śmia­ło go sztur­cha, by mimo wszyst­ko brał udział w warsz­ta­tach.

Jaka jest moja histo­ria? Stres w pra­cy? Nie wiem. Może.

Ludzi jest wię­cej, ale histo­rie oka­zu­ją się podob­ne. Krą­ży­my wokół tema­tu stre­su, ponie­waż mie­li­my róż­ne mecha­ni­zmy zmia­ny sytu­acji stre­su­ją­cych w zwy­kłe. Rze­czy, któ­rym nada­li­śmy „więk­szy sens”, teraz, z dystan­su, wca­le dra­ma­tycz­nie nie brzmią. Żeby nie bola­ło, żeby bli­scy się nie dowie­dzie­li, żeby cór­ka zro­bi­ła matu­rę. Przy­jem­nie jest dotknąć lęków innych ludzi. Może jestem mniej samot­na przez te warsz­ta­ty, choć zebra­nych tu osób wię­cej nie zoba­czę. I mogło­by być cał­kiem spo­ko, gdy­by nie ta śmierć.

Robi­my listę rze­czy, któ­rych się boimy. Moja kolej. Zaczy­nam od naj­więk­sze­go stra­szy­dła.

Czy­tam: „śmierć”. Pyta­ją: „ale dla­cze­go?”. Nie umiem dokoń­czyć zda­nia. Na począt­ku tro­chę pła­czę, ale po chwi­li już łkam jak głu­pia i nie umiem się uspo­ko­ić. Wycho­dzę. Na kory­ta­rzu cią­gle ryczę, po raz pierw­szy od daw­na. Coś się ule­wa. Przy­cho­dzi jed­na z pro­wa­dzą­cych tera­peu­tek.

– Może powin­na pani udać się do spe­cja­li­sty? – pyta i lek­ko kła­dzie dłoń na moim ramie­niu.

– Bo się boję śmier­ci? – pytam przez łzy.

– Moż­na z tym pra­co­wać.

Nie rozu­miem. Czy jest coś nor­mal­niej­sze­go od stra­chu przed śmier­cią? Czy jest coś bar­dziej osta­tecz­ne­go, kie­dy ja chcę wię­cej?

Jeśli mam nie bać się śmier­ci, to cze­go mam się bać?


Pró­ba poże­gna­nia (frag­ment)

Pierś. Chy­ba nie ma się co roz­tkli­wiać. Duża rzecz czy mała? Dobrze, że nie ręka.

Zasta­na­wiam się, jak mam się z nią poże­gnać. Nie poma­cam się za wszyst­kie cza­sy. Mam z nią roz­ma­wiać? Opo­wie­dzieć jej coś?

Słu­chaj, to było tak, że cię nie lubi­łam. Nie mogłam się docze­kać, aż uro­śniesz, a potem nie chcia­łaś prze­stać rosnąć i było cię tak dużo, że zaczy­na­łaś wyda­wać mi się naj­bar­dziej nie­prak­tycz­ną z czę­ści cia­ła. Cza­sa­mi wyda­wa­ło mi się, że jesteś koń­czy­ną. Macasz face­tów bez uzgod­nie­nia tego ze mną, a oni śli­nią się na mój widok i już nie muszę robić wra­że­nia, mówić, grać zaje­bi­ście w kosza, w Coun­ter Strike’a, czy­tać From­ma. Nic nie musia­łam.

Żyłam w cie­niu two­je­go ogro­mu, two­jej mięk­ko­ści, two­jej zaje­bi­stej wraż­li­wo­ści. Czę­ściej z tobą rywa­li­zo­wa­łam, niż cię akcep­to­wa­łam. A teraz już nie mogę się docze­kać, aż będziesz taka sama jak ta dru­ga, pla­sti­ko­wa, i strasz­nie mi głu­pio z tego powo­du, ale cięż­ko jest patrzeć na sie­bie w lustrze w obec­nym sta­nie, w poczu­ciu zagro­że­nia, że i ty możesz się zbun­to­wać.

– Nic nie widać – mówią kole­żan­ki.

Cią­gle mam wra­że­nie, że moja syl­wet­ka jest abso­lut­nie zabu­rzo­na przez te róż­ne cyc­ki. Kobie­ty wyda­ją mają­tek na powięk­sze­nie sobie pier­si, więc chy­ba widać, gdy jest kil­ka roz­mia­rów róż­ni­cy mię­dzy jed­ną a dru­gą?

– Wiesz, że jest taka kate­go­ria por­no „nie­rów­ne pier­si”? – pocie­sza ktoś.

Nie jestem pocie­szo­na. Chcę patrzeć na sie­bie i widzieć coś wię­cej niż moje nie­szczę­sne cyc­ki. Chcę móc zapo­mnieć. Dopó­ki skła­dam się z dwóch tak róż­nych połó­wek, będzie to nie­moż­li­we.

498 dni po dia­gno­zie

Po dru­giej ope­ra­cji boli zde­cy­do­wa­nie mniej.

Chy­ba czu­ję ulgę. Pod wpły­wem leków prze­ciw­bó­lo­wych zacho­wu­ję się tak, jak­bym ope­ra­cję mia­ła z mie­siąc temu. Minę­ły dwa dni.


Kobie­ta

Mat­ki są nud­ne. Pra­cu­je, pie­rze, sprzą­ta i narze­ka, że pra­cu­je, pie­rze, sprzą­ta. W kół­ko mówi o tym samym – że coś zro­bi, że zro­bi­ła, że się zmę­czy­ła robie­niem, że nikt jej nie poma­ga, że musi, że zro­bi­ła, że nie ma wybo­ru, więc robi. Ty i twój brat będzie­cie tro­chę śmiać się z mamy. Uwiel­biasz swo­je­go bra­ta do gra­nic moż­li­wo­ści. Będą mówić, że się w nim kochasz, ale to nie tak. Po cichu będziesz marzyć, by być jak star­szy brat i wspa­nia­ły, mądry ojciec. Nie spodo­ba ci się rola kobie­ty, ale prze­mó­wi do cie­bie idea rów­no­upraw­nie­nia. Może więc być kobie­tą o cechach bra­ta i ojca? Poznasz histo­rię o tym, że tata, zanim poznał mamę, miał sza­fę, do któ­rej wrzu­cał wszyst­kie zuży­te skar­pet­ki. A potem kupo­wał nowe. Nigdy ich nie prał. Po pro­stu kupo­wał nowe. Ta histo­ria będzie wyłącz­nie śmiesz­na i ani tro­chę poucza­ją­ca.

W kobie­tę będziesz się zamie­niać powo­li, opor­nie. Nie spie­szy ci się do uko­bie­ce­nia, boisz się upodob­nić do mat­ki. Mama jest bied­na i zła. Czy kobie­ty muszą być bied­ne? Wal­czysz o uzna­nie w oczach bra­ta i ojca. Śmie­szy cię to ciśnie­nie femi­ni­stek. Oczy­wi­ście, że jeste­ście rów­ni, wy, kobie­ty, i oni, męż­czyź­ni. Jakie zna­cze­nie ma koń­ców­ka sło­wa?! Prze­cież w tym samym języ­ku kana­dyj­ka to rodzaj kaja­ka, hisz­pan­ka to odmia­na gry­py, japon­ki to klap­ki, a fin­ka to nóż. Rodzaj żeń­ski to przed­miot codzien­ne­go użyt­ku. Ty myślisz: „jestem nie­co­dzien­na”.

Two­ja ulu­bio­na pieśń ludo­wa jest o Kali­nie, dziew­czy­nie, któ­ra wybra­ła sobie męż­czy­znę, ale ten pró­bu­je ją do sie­bie znie­chę­cić:

– Idź, Kali­no, zawróć, nie możesz za mną iść, mię­dzy nami jest wyso­ki las, nie przej­dziesz.

A Kali­na na to:

– Nie ma spra­wy, zamie­nię się w soko­ła i będę z tobą.

– Nie możesz za mną iść, bo mię­dzy nami jest głę­bo­ka rze­ka – upie­ra się męż­czy­zna.

– Zamie­nię się w rybę i będę z tobą. – Kali­na nie daje za wygra­ną.

Jej wybra­nek uży­wa osta­tecz­ne­go argu­men­tu:

– Nie możesz za mną iść, bo w domu mam ład­ną żonę i dwo­je, a może tro­je dzie­ci.

Wszyst­ko o face­tach jest w tej pio­sen­ce – pomy­ślisz – żona jako obiek­tyw­na prze­szko­da ujaw­nio­na na koń­cu, licz­ba dzie­ci poda­na w przy­bli­że­niu. Kali­na i na to ma odpo­wiedź:

– Zamie­nię się w czar­ną dżu­mę, żonę wykoń­czę, dzieć­mi się zaj­mę i zno­wu będę z tobą.

Tutaj masz wszyst­ko o kobie­tach. Będziesz tę pio­sen­kę śpie­wać na dobra­noc cór­ce, tyl­ko „czar­ną dżu­mę” zmie­nisz na „katar sien­ny”, więc całe to „wykoń­cze­nie żony” zyska lżej­szy wydźwięk.

Będziesz prze­ko­na­na, że to kobie­ta wybie­ra męż­czy­znę, nie­mniej mnó­stwo cza­su zaj­mie ci pogo­dze­nie się z tym, że raz czy dru­gi, tak w przy­bli­że­niu, twój wybór nie będzie naj­lep­szy.

W two­im kra­ju obcho­dzo­no kie­dyś rytu­ał wmu­ro­wa­nia cie­nia kobie­ty pod­czas budo­wy mostu czy świą­ty­ni. Obrzą­dek ten, na szczę­ście mają­cy cha­rak­ter sym­bo­licz­ny, ponoć bie­rze się z jesz­cze star­sze­go oby­cza­ju zamu­ro­wy­wa­nia żywych ludzi, a dokład­nie mło­dych kobiet, co mia­ło spra­wić, że budow­la sta­nie się wytrzy­ma­ła. Dobrze, że poprze­sta­li na cie­niu, ale według pie­śni ludo­wych to wca­le nie jest tak bez­bo­le­sna spra­wa. Wła­ści­ciel­ka ofia­ro­wa­ne­go cie­nia po zakoń­cze­niu budo­wy sła­bła i umie­ra­ła na nie­zna­ną cho­ro­bę. O tym się u cie­bie śpie­wa, a o napi­sa­nych na ten temat poema­tach uczy się w szko­le i dogłęb­nie je ana­li­zu­je.

W two­im kra­ju jest jesz­cze jeden zwy­czaj. Latem nasta­je pew­na noc, kie­dy rosa i zio­ła wyka­zu­ją się szcze­gól­ną mocą. Wte­dy moż­na, a nawet nale­ży pójść po zmro­ku do lasu czy na łąkę. Ta noc­na wypra­wa jest szcze­gól­nie sku­tecz­na, kie­dy kobie­ta nie może mieć dzie­ci. Dzię­ki magicz­nej rosie leczy się z bez­płod­no­ści i z łatwo­ścią zacho­dzi w cią­żę. Co z tego, że dzia­ła to tyl­ko jed­no­ra­zo­wo, a dziec­ko jest podob­ne do sąsia­da? Kobie­ta zosta­ła wyle­czo­na, a jej mąż może dum­nie stwier­dzić, że nie ma pro­ble­mu z zapłod­nie­niem żony. Oczy­wi­ście wszy­scy wie­dzą, na czym pole­ga magia tej nocy, ale nawet w nowo­cze­snych opi­sach tego zwy­cza­ju pod­kre­śla się, że leczy bez­płod­ność kobiet.

W two­im kra­ju nie wol­no odma­wiać małym chłop­com. Pada wów­czas argu­ment: „bo coś mu się sta­nie”. Nie wiesz co. Nigdy się nie dowiesz. Pytasz, lecz tyl­ko tajem­ni­czo odpo­wia­da­ją, że „coś”. Ta zasa­da nie doty­czy dziew­czyn. Im nic nie gro­zi.

O autorze

Mira  Suchowiejko-Opolska

Urodzona w 1985 roku w Sofii, prozaiczka, dziennikarka, montażystka, analityczka. Autorka telewizyjnych reportaży z Irlandii Północnej, Bułgarii czy Libanu. Laureatka projektu „Połów. Prozatorskie debiuty 2024”. Przez ponad dekadę pracowała w redakcjach zagranicznych największych polskich stacji telewizyjnych, a następnie zarządzała projektami w mediach publicznych. Od 2023 roku bada dezinformację w Europie Środkowej, analizując narracje prorosyjskie. Autorka projektu wideo „Obrazowo mówiąc”. Mieszka w lesie pod Warszawą.

Powiązania