7. Oliwki
Czasami wystarczą oliwki.
Wówczas podejrzewali, że to może być rak. Masz cztery, może pięć lat. Dostaniesz zastrzyki w uda, aż obudzi cię w nocy dziwny skurcz, nogi będziesz miała zgięte w kolanach i nie zdołasz ich wyprostować. Zawołasz rodziców, najpierw przez sen, a później już zupełnie obudzona, przerażona. Zapamiętasz, że nad ranem obudzisz się w ich łóżku. Spędzisz cały dzień, leżąc, aż przyjdzie sąsiadka i każe ci przestać się mazać, i wstać, i iść, i się nie wygłupiać. I wstaniesz, i pójdziesz, i ją znienawidzisz. Poczujesz się przyłapana na oszustwie, choć nie oszukiwałaś. Nie będzie już zastrzyków, ale główny problem pozostanie – kulka za żuchwą, spora, twarda. Niewirusowe zapalenie ślinianki. „Trzeba zrobić biopsję” – usłyszy twoja mama. A ty będziesz bać się jej strachu i z płaczem powiesz, że nie chcesz iść „do kucharek”, ponieważ dla ciebie te wszystkie kobiety w białych fartuchach to jedno zbiorowisko przerażających i niemiłych bab.
Koniec lat osiemdziesiątych XX wieku. Na obrzeżach stolicy straszy wielki zakład, duma państwa socjalistycznego. Przyjeżdżają tu robotnicy z całego Układu Warszawskiego. Wspierają mit potęgi krajowego przemysłu metalurgicznego. Wieczorami wracają do hotelu robotniczego: do wąskich łóżek i światła jarzeniówek. A gdy już światło zgaśnie, wychodzą prawdziwi gospodarze tego budynku: roje zwinnych karaluchów. W poszukiwaniu jedzenia jeden z insektów zabłądzi w uchu pewnego robotnika. Nieszczęsny karaluch tak się zapędzi, że nie zdoła stamtąd wyjść. Nieszczęsny właściciel ucha obudzi się w panice. Nie zrozumie, co się dzieje. Wtedy z pomocą zjawi się ojciec. W roli tłumacza i opiekuna towarzystwa z kraju nad Wisłą zaprowadzi zdezorientowanego robotnika do laryngologa. Lekarz bez większych ceregieli wydostanie nieszczęsnego karalucha z kryjówki, a przy okazji wda się w uprzejmą rozmowę z ojcem-tłumaczem.
– Moja córka ma nietypową dolegliwość. Nawracające zapalenie ślinianki. Żadne leki nie pomagają, wręcz szkodzą. Mamy wyznaczoną datę biopsji, ale może by pan coś doradził, doktorze? – zapyta ojciec.
– Oliwki. Wystarczy pięć, mogą być czarne, muszą być z pestkami. Należy je zetrzeć i zrobić okład. Najlepiej, jeśli dziecko pójdzie z tym oliwkowym okładem spać, tak na dwie godzinki – odpowie lekarz, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
Nie lubisz oliwek, od samego zapachu cię mdli. Ten zapach cię dusi, jest lepki, śliski i zimny. Zapach oliwek zmiażdżonych w moździerzu razem z pestkami.
Oliwkową masę wyłożą na rozerwane opakowanie po chusteczkach higienicznych (folia spożywcza pojawi się w twoim życiu dopiero później). Pamiętasz, jak przykładają ci tę masę do szyi, a całość obwiązują spranym, bladoróżowym szalikiem. Lubisz ten szalik, kojarzy ci się z króliczkiem. Wyobrażasz sobie, że mógłby zamienić się w prawdziwe zwierzę albo że jest zaklętym w szalu króliczkiem. W twojej głowie szalik i króliczek są jednością. Do czasu, kiedy króliczek staje się częścią okładu, wchodzi w układ z oliwkami i przymusem drzemki, wtedy przestajesz go lubić.
Królik zdrajca.
Zakładają ci okład i mówią: „Idź spać”. Nie chcesz spać, ale nie dyskutujesz. Z jakiegoś powodu sprawa oliwek wydaje się poważna. Jesteś bardzo grzeczna i tym razem również grzecznie zaśniesz w tym okropnym zapachu.
Oliwki pomogą. Po chorobie zostanie wyłącznie niechęć do ich zapachu i przekonanie, że biopsja to coś gorszego niż zastrzyki, sztywne nogi czy karaluch w uchu.
Słowa (fragment)
371 dni po diagnozie
Nazywaj to „zdrowieniem”, nie „leczeniem” – mówią.
Lękom się przyglądamy, podejmujemy działania, stawiamy granice własnej sprawczości – mówią.
Dobrze jest okiełznać stres – mówią.
Nie zaszkodzi. Może pomoże.
Smutne myśli, pełne lęków doklejaj do faktów – mówią.
Boli. Swędzi. Szczypie. Kłuje. Chemia. Operacja. Nadwrażliwość. Zbadać.
Przez cały tydzień chodzę na terapię simontonowską – rodzaj terapii dla ludzi chorych onkologicznie oraz ich bliskich. Czuję się trochę tak, jakby na końcu ktoś miał wyskoczyć z wyjebanymi garnkami za milion złotych, które koniecznie musimy kupić. Wieje sektą i tanim kołczingiem. Łapię się na tym, że nie ufam tego typu zgromadzeniom. Nie to, co biesiada przed gabinetem w Centrum Onkologii. Może tam powinni robić te warsztaty?
Biała tablica, sala konferencyjna, krzesła, wykładzina, rzutnik, gniazdka w podłodze. Sala w biurowcu wśród biurowców, w stolicy, na gruzach warszawskiego getta, co pewnie nie ma nic do rzeczy, ale podkreśla sztuczność miejsca. Za to okoliczności są najprawdziwsze, a że uwielbiam film Podziemny krąg, w którym główny bohater chodził na różne grupy wsparcia dla ludzi chorych, to pomyślałam, że dam im szansę i podejdę do tematu z otwartą głową. Może będę lepiej spać.
Ludzie siedzą w kółku. Zaczynamy od gry integracyjnej. Obserwuję towarzyszy w diagnozie. Słucham ich opowieści.
Widzę zmieszanie, niechęć, nieśmiałość. I zwykłe zażenowanie kółkiem oraz grą integracyjną. Mam poczucie, że gry integracyjne z założenia słabo wchodzą ludziom onkologicznie chorym. Ale może przesadzam, może gry integracyjne zawsze słabo wchodzą.
Przyglądam się. Badam grupę i szukam wspólnych mianowników:
Jest kobieta, która ma dwóch synów i w życiu postanowiła poświęcić się domowi i rodzinie. Wygląda jak perfekcyjna pani domu. Jest dumna z tego, że nikt z jej bliskich nie zauważył, że choruje, nawet jej własne dzieci. Perukę ma idealnie dopasowaną. „Lepiej, żeby nie wiedzieli” – mówi. Po co mają się martwić? Poświęcić komuś swoje życie i być dumnym z tego, że nie zauważył, że jesteś łysa i chora. Że wychodzisz raz w tygodniu na cały dzień, by dostać końską dawkę toksycznych leków. Poświęcić się komuś tak, żeby cię nie dostrzegał. Wtopić się w jego krajobraz. Wystarczy dobrze dopasowana peruka i swoim synom wydaje się zdrowa.
Jest starsza kobieta. Piękna, szczupła, umęczona. Ma przerzuty do kości i najbardziej boi się bólu. Każdy mówi krótko, więc i ona skupia się na konkretach. Wymienia historię zaledwie czterech nowotworów – trzy są jej, a jeden męża. Do końca warsztatów powie niewiele więcej. Zdaje się, że całe życie tej kobiety zdominowała walka z rakiem. Od zawsze. Nie pasuje do żadnej pseudoteorii, do żadnej grupy zależności.
Jest ta dziewczyna, która z wyglądu przypomina chłopaka z poprawczaka, ale gdy już zaczyna mówić, wydaje się uosobieniem wrażliwości i delikatności. Słowa z jej ust wysypują się powoli, są piękne, ciche, ale wyraźne. Opowiada o tym, jak długo starała się z mężem o dziecko, i o tym, że kiedy przestali się starać, to zaszła w ciążę, by chwilę później zachorować. Mówi, że dzisiaj mniej przejmowałaby się tym wszystkim. Czyli stres.
Jest kobieta, która straciła męża chorego na raka, a teraz sama choruje. I nieznośnie boi się o córkę. Że zostanie sama. Jest wściekła. Czyli gniew.
Jest także pewna kobieta, która mówi, że zachorowała, kiedy skończyła budowę i urządzanie domu pod Warszawą. I że ją to wykończyło. Stres. Przez remont?
Jest również jeden mężczyzna, ale mówi za niego jego dziewczyna, która towarzyszy mu w czasie terapii. Młodsza od niego, on ma pewnie bliżej siedemdziesiątki, ona zdaje się po pięćdziesiątce. Tak więc on wygląda dziadkowo, a ona ma urodę i zachowanie wyzwolonej trzydziestolatki, która właśnie postanowiła korzystać z życia. Zero kompleksów. Najwyżej trochę nieśmiało go szturcha, by mimo wszystko brał udział w warsztatach.
Jaka jest moja historia? Stres w pracy? Nie wiem. Może.
Ludzi jest więcej, ale historie okazują się podobne. Krążymy wokół tematu stresu, ponieważ mielimy różne mechanizmy zmiany sytuacji stresujących w zwykłe. Rzeczy, którym nadaliśmy „większy sens”, teraz, z dystansu, wcale dramatycznie nie brzmią. Żeby nie bolało, żeby bliscy się nie dowiedzieli, żeby córka zrobiła maturę. Przyjemnie jest dotknąć lęków innych ludzi. Może jestem mniej samotna przez te warsztaty, choć zebranych tu osób więcej nie zobaczę. I mogłoby być całkiem spoko, gdyby nie ta śmierć.
Robimy listę rzeczy, których się boimy. Moja kolej. Zaczynam od największego straszydła.
Czytam: „śmierć”. Pytają: „ale dlaczego?”. Nie umiem dokończyć zdania. Na początku trochę płaczę, ale po chwili już łkam jak głupia i nie umiem się uspokoić. Wychodzę. Na korytarzu ciągle ryczę, po raz pierwszy od dawna. Coś się ulewa. Przychodzi jedna z prowadzących terapeutek.
– Może powinna pani udać się do specjalisty? – pyta i lekko kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Bo się boję śmierci? – pytam przez łzy.
– Można z tym pracować.
Nie rozumiem. Czy jest coś normalniejszego od strachu przed śmiercią? Czy jest coś bardziej ostatecznego, kiedy ja chcę więcej?
Jeśli mam nie bać się śmierci, to czego mam się bać?
Próba pożegnania (fragment)
Pierś. Chyba nie ma się co roztkliwiać. Duża rzecz czy mała? Dobrze, że nie ręka.
Zastanawiam się, jak mam się z nią pożegnać. Nie pomacam się za wszystkie czasy. Mam z nią rozmawiać? Opowiedzieć jej coś?
Słuchaj, to było tak, że cię nie lubiłam. Nie mogłam się doczekać, aż urośniesz, a potem nie chciałaś przestać rosnąć i było cię tak dużo, że zaczynałaś wydawać mi się najbardziej niepraktyczną z części ciała. Czasami wydawało mi się, że jesteś kończyną. Macasz facetów bez uzgodnienia tego ze mną, a oni ślinią się na mój widok i już nie muszę robić wrażenia, mówić, grać zajebiście w kosza, w Counter Strike’a, czytać Fromma. Nic nie musiałam.
Żyłam w cieniu twojego ogromu, twojej miękkości, twojej zajebistej wrażliwości. Częściej z tobą rywalizowałam, niż cię akceptowałam. A teraz już nie mogę się doczekać, aż będziesz taka sama jak ta druga, plastikowa, i strasznie mi głupio z tego powodu, ale ciężko jest patrzeć na siebie w lustrze w obecnym stanie, w poczuciu zagrożenia, że i ty możesz się zbuntować.
– Nic nie widać – mówią koleżanki.
Ciągle mam wrażenie, że moja sylwetka jest absolutnie zaburzona przez te różne cycki. Kobiety wydają majątek na powiększenie sobie piersi, więc chyba widać, gdy jest kilka rozmiarów różnicy między jedną a drugą?
– Wiesz, że jest taka kategoria porno „nierówne piersi”? – pociesza ktoś.
Nie jestem pocieszona. Chcę patrzeć na siebie i widzieć coś więcej niż moje nieszczęsne cycki. Chcę móc zapomnieć. Dopóki składam się z dwóch tak różnych połówek, będzie to niemożliwe.
498 dni po diagnozie
Po drugiej operacji boli zdecydowanie mniej.
Chyba czuję ulgę. Pod wpływem leków przeciwbólowych zachowuję się tak, jakbym operację miała z miesiąc temu. Minęły dwa dni.
Kobieta
Matki są nudne. Pracuje, pierze, sprząta i narzeka, że pracuje, pierze, sprząta. W kółko mówi o tym samym – że coś zrobi, że zrobiła, że się zmęczyła robieniem, że nikt jej nie pomaga, że musi, że zrobiła, że nie ma wyboru, więc robi. Ty i twój brat będziecie trochę śmiać się z mamy. Uwielbiasz swojego brata do granic możliwości. Będą mówić, że się w nim kochasz, ale to nie tak. Po cichu będziesz marzyć, by być jak starszy brat i wspaniały, mądry ojciec. Nie spodoba ci się rola kobiety, ale przemówi do ciebie idea równouprawnienia. Może więc być kobietą o cechach brata i ojca? Poznasz historię o tym, że tata, zanim poznał mamę, miał szafę, do której wrzucał wszystkie zużyte skarpetki. A potem kupował nowe. Nigdy ich nie prał. Po prostu kupował nowe. Ta historia będzie wyłącznie śmieszna i ani trochę pouczająca.
W kobietę będziesz się zamieniać powoli, opornie. Nie spieszy ci się do ukobiecenia, boisz się upodobnić do matki. Mama jest biedna i zła. Czy kobiety muszą być biedne? Walczysz o uznanie w oczach brata i ojca. Śmieszy cię to ciśnienie feministek. Oczywiście, że jesteście równi, wy, kobiety, i oni, mężczyźni. Jakie znaczenie ma końcówka słowa?! Przecież w tym samym języku kanadyjka to rodzaj kajaka, hiszpanka to odmiana grypy, japonki to klapki, a finka to nóż. Rodzaj żeński to przedmiot codziennego użytku. Ty myślisz: „jestem niecodzienna”.
Twoja ulubiona pieśń ludowa jest o Kalinie, dziewczynie, która wybrała sobie mężczyznę, ale ten próbuje ją do siebie zniechęcić:
– Idź, Kalino, zawróć, nie możesz za mną iść, między nami jest wysoki las, nie przejdziesz.
A Kalina na to:
– Nie ma sprawy, zamienię się w sokoła i będę z tobą.
– Nie możesz za mną iść, bo między nami jest głęboka rzeka – upiera się mężczyzna.
– Zamienię się w rybę i będę z tobą. – Kalina nie daje za wygraną.
Jej wybranek używa ostatecznego argumentu:
– Nie możesz za mną iść, bo w domu mam ładną żonę i dwoje, a może troje dzieci.
Wszystko o facetach jest w tej piosence – pomyślisz – żona jako obiektywna przeszkoda ujawniona na końcu, liczba dzieci podana w przybliżeniu. Kalina i na to ma odpowiedź:
– Zamienię się w czarną dżumę, żonę wykończę, dziećmi się zajmę i znowu będę z tobą.
Tutaj masz wszystko o kobietach. Będziesz tę piosenkę śpiewać na dobranoc córce, tylko „czarną dżumę” zmienisz na „katar sienny”, więc całe to „wykończenie żony” zyska lżejszy wydźwięk.
Będziesz przekonana, że to kobieta wybiera mężczyznę, niemniej mnóstwo czasu zajmie ci pogodzenie się z tym, że raz czy drugi, tak w przybliżeniu, twój wybór nie będzie najlepszy.
W twoim kraju obchodzono kiedyś rytuał wmurowania cienia kobiety podczas budowy mostu czy świątyni. Obrządek ten, na szczęście mający charakter symboliczny, ponoć bierze się z jeszcze starszego obyczaju zamurowywania żywych ludzi, a dokładnie młodych kobiet, co miało sprawić, że budowla stanie się wytrzymała. Dobrze, że poprzestali na cieniu, ale według pieśni ludowych to wcale nie jest tak bezbolesna sprawa. Właścicielka ofiarowanego cienia po zakończeniu budowy słabła i umierała na nieznaną chorobę. O tym się u ciebie śpiewa, a o napisanych na ten temat poematach uczy się w szkole i dogłębnie je analizuje.
W twoim kraju jest jeszcze jeden zwyczaj. Latem nastaje pewna noc, kiedy rosa i zioła wykazują się szczególną mocą. Wtedy można, a nawet należy pójść po zmroku do lasu czy na łąkę. Ta nocna wyprawa jest szczególnie skuteczna, kiedy kobieta nie może mieć dzieci. Dzięki magicznej rosie leczy się z bezpłodności i z łatwością zachodzi w ciążę. Co z tego, że działa to tylko jednorazowo, a dziecko jest podobne do sąsiada? Kobieta została wyleczona, a jej mąż może dumnie stwierdzić, że nie ma problemu z zapłodnieniem żony. Oczywiście wszyscy wiedzą, na czym polega magia tej nocy, ale nawet w nowoczesnych opisach tego zwyczaju podkreśla się, że leczy bezpłodność kobiet.
W twoim kraju nie wolno odmawiać małym chłopcom. Pada wówczas argument: „bo coś mu się stanie”. Nie wiesz co. Nigdy się nie dowiesz. Pytasz, lecz tylko tajemniczo odpowiadają, że „coś”. Ta zasada nie dotyczy dziewczyn. Im nic nie grozi.