książki / POEZJE

Trackless

Andrzej Sosnowski

Premiera płyty Trackless przygotowanej wraz z grupą Chain Smokers.

 

Anoksja

 

Gdzie ciem­ny port schron zamar­ły azyl
snów lek­kich jak kost­ka w szyb­kiej grze
gdy opusz­cza obręcz świa­tła i leci
gdy spa­da z suk­na i nie­ru­cho­mie­je
gdzie dia­beł mówi dobra­noc i zna­czy

lub nie zna­czy lecz zni­ka z oczu
w świe­tle tune­lu lune­ty jak stud­ni
przy­ło­żo­nej rano do zatar­te­go oka
żeby wywo­łać kon­tur twarz
kon­ty­nen­tu zacho­dzą­ce­go bia­łą pla­mą
na mapie noc­nych i pod­wod­nych lotów

Na oślep przez biel do utra­ty tchu
Nie ma odde­chu bez kne­bla alfa­be­tu
Umiesz nur­ko­wać? Umiesz skar­by
przy­no­sić w zaci­śnię­tej dło­ni patrz
te sza­re per­ły to są two­je oczy
atlan­ty­do?

To co w nas umie­ra­ło nie od razu
To w czym umie­ra­li­śmy nie od razu
czy inny świat? Ciem­ny schron
gdzie mie­nisz się nie­obec­no­ścią
sio­stro?

 


 

Grimoire

 

Wczo­raj elek­tro­nicz­nie namie­rzy­łem rybę.
Wzię­ła mnie. Po pro­stu wzią­łem i sko­czy­łem
w szma­rag­do­wą toń nasze­go zbior­ni­ka
jak sta­łem, nokia pisz­cza­ła nie­przy­tom­nie,

woda pęka­ła na moich oczach pod ciśnie­niem
tysią­ca nasło­necz­nio­nych akwa­riów,
i było lato, eks­tra, a może wręcz ultra

light, mam na myśli świa­tło, i wkrót­ce
słoń­ce krwa­wi­ło w górze jak pele­ry­na super­ma­na
i sączy­ło się za mną jesz­cze jakiś czas
żył­ka­mi ostat­nich pro­mie­ni,

więc zdą­ży­łem pomy­śleć: żegnaj, koło­wrot­ku,
ja tam w dole już widzę suwe­ren­ną błyst­kę
boskiej impre­zy i sły­chać głos oce­anów
a stru­mie­nie małych rybek dalej mie­nią się

w oczach, jak te poń­czo­chy holo­gram­ki,
któ­re tak efek­tow­nie lśnią na gło­wach roz­bój­ni­ków
wska­zu­jąc dro­gę do ich kry­jó­wek nawet

w nocy, bo dia­men­to­we smu­gi w powie­trzu
utrzy­mu­ją się przez dzie­więt­na­ście godzin,
więc nasze mia­sto ma wygląd fos­fo­ry­zu­ją­cej krzy­żów­ki
bez­u­stan­nie roz­wią­zy­wa­nej przez poli­cję,

żegnaj. I pomy­śla­łem na głos -

och.

(Ostat­ni pęche­rzyk powie­trza wystrze­lił jak korek.)

I zre­flek­to­wa­łem się: nie mam ze sobą listu.
Sate­li­tar­nie zosta­nę wzię­ty za butel­kę,
a ja nie mam listu, nawet trzech pierw­szych liter
nazwi­ska, nawet ini­cja­łów, któ­re po angiel­sku
sta­no­wią mono­gram poezji.
Nie mogę też zro­bić reki­na,
bo mam zęby jak sza­ra ruina
kil­ku nie­do­pał­ków w popiel­nicz­ce,
ani del­fi­na, bo nie umiem pły­wać,
ani łabąd­ka, ani nawet pie­ska
bez­droż­ne­go, więc z czym do kame­ry,
i
gdzie jest moja jedy­na głę­bi­no­wa ryba,
jej lucy­fe­ry­na, jej bio­lu­mi­ne­scen­cja,
i skąd w takim razie to dziw­ne zatrzę­sie­nie
świa­tła na głę­bi i w moich śpie­wa­ją­cych płu­cach,
i mię­dzy wier­sza­mi. Wła­śnie.
Skąd tyle świa­tła?
Głę­bi­no­wa elek­trow­nia? Wembley na dnie?
Pod­wod­ne wyda­nie Pega­za?

I wte­dy zni­kąd wyła­nia się ten srebr­ny facet
z lirą i mówi: Excu­se me, sir. My name is Bond,
James Bond. Może górę zain­te­re­su­je mapa
tutej­sze­go dna, któ­rą mam na ukoń­cze­niu,
a myślę, że mogli­by­ście zro­bić mi legen­dę.
(A dreszcz szedł – taki miał w sobie głos ogrom­ny…
Choć bla­dy był i jak­by nie­przy­tom­ny…), więc
- Dnia? – zapy­ta­łem. – Mapa tutej­sze­go dnia? –
gdyż nie­ła­two o dobrą arty­ku­la­cję pod wodą.
A on na to: – Zapra­szam na skrom­ny poste­ru­nek
Wer­ny­ho­ry. We trzech zacznie­my grun­tow­ne obra­dy
na temat wszyst­kich jasnych głę­bi, co nas gubią.
Trzy moż­li­wo­ści widzę w trój­cy zwię­złych pytań:
Sama legen­da czy też sama mapa?
Może moż­li­wość samej tyl­ko mapy?
Może też sama nie­moż­li­wość dna?

 


 

Życiorys

 

I ćwierć sekun­dy za nim i przede mną
inny z poru­szo­nej foto­gra­fii cho­dzi
w toż­sa­mej aurze, przy­sta­je w muzy­ce
szyb­szy o ćwierć tak­tu, lecz o cień
wol­niej­szy, cho­ciaż spust migaw­ki
otwie­ra nasz wspól­ny sza­ry czas.

Bez zna­cze­nia czy zapa­mię­tu­ję się czy zapo­mi­nam.
Bez zna­cze­nia śpię lub sia­dam przed tele­wi­zo­rem
w zawie­ru­sze wody i bło­ta, w szu­mie liści
naprze­ciw tego czy inne­go pie­kła.
Jesień z pew­no­ścią jest pory­wa­ją­ca.
Usi­łu­jesz chwy­cić się za wol­ną rękę
i prze­cią­gnąć na swo­ją cie­płą stro­nę.

Lecz rym nie gra, gdyż jed­na dłoń na tam­tym świe­cie.
Dwa pło­my­ki zapa­la­ją papie­ro­sa,
ale dłoń z zapał­ką samot­na,
jed­na, któ­ra pisze, już po dru­giej stro­nie.
Nawet kie­dy w sza­ry jesien­ny pora­nek
odjeż­dża­my w dosko­na­łą widocz­ność.

 


 

Wiersz dla czytelnika

 

Zamglo­ne jezio­ro. W dro­dze nad zato­kę
mie­li­śmy deszcz na twa­rzach i poziom­ki w ustach.
Nic nie chcia­ło się prze­trzeć. Rzę­si­ste hory­zon­ty.
Zapa­dał wie­czór, zry­wa­jąc czar­ny bre­zent.

Z cza­sem księ­życ. Obok szkie­let ryby,
czy­li chmu­ra, ale pro­mien­na jak ażu­ro­wy aba­żur.
A potem arko­so­lium w ścia­nie leśne­go bun­kra,
do któ­re­go pro­wa­dził nasz poziom­ko­wy okop…
nie, to zbyt pięk­ne. Insce­ni­zo­wa­ne
w chiń­skich pół­cie­niach spe­cjal­nie dla cie­bie.
Nie przy­gry­zaj warg. Masz już krew na ustach.
To od tych pozio­mek. Chodź­my, nic tu nie ma.

Zorzyn­ku. Co mia­ło­by być, prócz tego, że nic?
Pamię­tam deszcz kodów kre­sko­wych w oczach,
kie­dy zmie­ni­łem cię w ćmę. Żegnaj.
Jak kokard­ka dymu wią­żesz mi świa­tło latar­ki,
mio­tasz się jak sza­lo­na i wpa­dasz w moje wło­sy.
W moich wło­sach nie ma schro­nie­nia dla ciem,
ćmo, moje wło­sy to pie­kło, ryzy­kow­na przy­stań,
czar­na mat­nia, Medu­za, hań­czań­ska rosicz­ka.
Teraz patrz. To hie­na­dy. Miej ostat­nie sło­wo.

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania