IX
Skuliła się w rogu fotela i kołysała się z wyciągniętą szyją i wytrzeszczonymi oczyma: „Tak, tak, tak, tak” – mówiła i potwierdzała każde słowo kiwnięciem głowy. Była przerażająca, delikatna i płaska, całkiem gładka, i tylko oczy miała wytrzeszczone. Miała w sobie coś niepokojącego, zatrważającego, a jej delikatność była groźna.
Czuł, że za wszelką cenę musi ją naprostować, uspokoić, ale tylko ktoś obdarzony nadludzką mocą mógłby tego dokonać, ktoś, kto miałby odwagę pobyć z nią twarzą w twarz, tam, na siedząco, zapadnięty w drugim fotelu, kto ośmieliłby się patrzeć na nią spokojnie, prosto w oczy, kto przykułby jej wzrok, nie dał się zwieść kołysaniu. „Hej! Jak się masz?” – na tyle by się odważył. „Hej! Co u ciebie słychać?” – odważyłby się powiedzieć i czekał. Niech się odezwie, niech coś zrobi, niech się odkryje, niech to wyjdzie, niech to wreszcie wybuchnie – nie bał się tego.
Jednak nigdy nie będzie miał dość siły, by tak postąpić. Musiał więc jak najdłużej to powstrzymywać, dbać, żeby nie wyszło, żeby się z niej nie wyrwało, żeby siedziało w niej za wszelką cenę, w jakikolwiek sposób.
Tylko co to takiego? Co to było? Bał się, był bliski paniki, lepiej było nie tracić ani chwili na myślenie, na refleksję. I jak zwykle odkąd ją widywał, wchodził w tę rolę, w którą chyba to ona wtłaczała go siłą i groźbą. Zaczynał mówić, mówić bez przerwy, o byle kim, o byle czym, miotać się (jak wąż pod wpływem muzyki? jak ptaki w obliczu węża boa? sam już nie wiedział), szybko, szybko, bez przerwy, bez chwili do stracenia, szybko, szybko, dopóki jest jeszcze czas, żeby ją powstrzymać, żeby ją ugłaskać. Mówić, ale o czym mówić? O kim? O sobie, właśnie o sobie, o swoich, o przyjaciołach, o rodzinie, o jej sprawach, zmartwieniach, sekretach, o wszystkim, co lepiej było ukrywać, ale skoro mogło ją to zainteresować, nie należało się wahać, trzeba było jej powiedzieć, wszystko jej powiedzieć, obnażyć się zupełnie, dać jej wszystko, dopóki jest obecna, skulona w rogu fotela, bardzo delikatna, bardzo płaska, rozkołysana.
XV
Lubiła starszych panów takich jak on, z którymi można było porozmawiać, rozumieli tyle rzeczy, znali się na życiu, bywali u interesujących ludzi (wiedziała, że był znajomym Félixa Faure’a i całował rękę cesarzowej Eugenii).
Kiedy przychodził na obiad do jej rodziców, ona – całkiem dziecinna, nieco wycofana (on jest taki mądry), trochę onieśmielona, ale zaaferowana (to takie pouczające wysłuchać jego opinii) – jako pierwsza szła do salonu, żeby dotrzymać mu towarzystwa.
Wstawał z trudem: „A któż to! Tylko popatrz! Jak się masz? A jak on się ma? I co porabiacie? Co ciekawego planujecie na ten rok? A, wracacie jeszcze do Anglii? Doprawdy?”.
Wracała tam. Naprawdę tak bardzo lubiła ten kraj. Anglicy, jeśli ich dobrze poznać…
Ale on przerywał: „Anglia… Ach, tak, Anglia… Szekspir? Hm? Hm? Szekspir. Dickens. Pamiętam, wyobraź sobie, jak byłem młody, bawiłem się w tłumaczenie Dickensa. Thackeraya. Znasz Thackeraya? Th… Th… Tak to się wymawia? Hm? Thackeray? Tak dobrze? To tak to się powinno mówić?”.
Pochwycił ją i trzymał w garści. Patrzył, jak się wierci, jak się niezdarnie szamoce, machając stópkami w powietrzu, po dziecinnemu, uśmiechając się wciąż przyjaźnie: „Ależ owszem, sądzę, że tak jest dobrze. Tak. Wymawia pan poprawnie. Faktycznie t‑h… Tha… Thackeray… Tak, to jest to. Pewnie, znam Vanity Fair. Oczywiście, to jego”.
Obracał ją nieco, by się jej przyjrzeć: „Vanity Fair ? Vanity Fair ? Aha, jesteś pewna? Vanity Fair ? To jego?”.
Cały czas była lekko zaaferowana i towarzyszył jej nieodłączny grzeczny uśmiech, wyrażający baczną uwagę. A on zacieśniał uchwyt: „A którędy jedziecie? Przez Dover? Przez Calais? Dover? Hm? Dover? Tamtędy? Dover?”.
Nie dało się uciec. Ani go powstrzymać. Przecież tyle czytała… Rozmyślała o tylu rzeczach… Potrafił być taki czarujący… Ale akurat miał zły dzień i dziwaczny humor. Mówił dalej, bez litości, bez przerwy: „Dover, Dover, Dover? Hm? Hm? Thackeray? Hm? Thackeray? Anglia? Dickens? Szekspir? Hm? Hm? Dover? Szekspir? Dover?”, podczas gdy ona próbowała uwolnić się niepostrzeżenie, nie śmiąc wykonać gwałtowniejszych ruchów, które mogłyby mu się nie spodobać, i pokornie odpowiadała zmatowiałym głosikiem: „Tak, właśnie przez Dover. Z pewnością często pan tamtędy jeździł?… Sądzę, że wygodniej przez Dover. Tak, właśnie, Dover”.
Lecz kiedy tylko widział, że nadchodzą jej rodzice, rozluźniał uchwyt, a ona, trochę spąsowiała, trochę rozczochrana, w trochę pomiętej sukience, ośmielała się wreszcie uwolnić bez strachu, że wywoła jego niezadowolenie.
XXII
Czasem, gdy nikt nie patrzył, w poszukiwaniu wokół siebie czegoś ciepłego, żywego, przesuwał powoli dłonią po kolumience kredensu… Nie zauważą tego gestu lub po prostu pomyślą, że ucieka się – dziwactwo to dość powszechne i ostatecznie nieszkodliwe – do zaklinania pecha i „odpukuje w niemalowane drewno”.
Ilekroć czuł na plecach spojrzenia – niczym złoczyńca w komediach, który czując na plecach spojrzenie stróża prawa, wykonuje nonszalancki gest, udaje naturalność i swobodę – aby ich uspokoić, uderzał trzema palcami prawej dłoni trzy razy po trzy, co skutecznie zaklina pecha. Rzecz w tym, że odkąd przyłapano go w sypialni na lekturze Biblii, pilnowano go jeszcze uważniej.
Przedmioty również nie miały do niego zaufania i to od bardzo dawna, od kiedy jako dziecko zabiegał o nie, próbował się do nich przyczepić, przykleić, ogrzać się przy nich, a one nie chciały „działać”, stawać się tym, czym pragnął je dla siebie uczynić, „poetyckimi wspomnieniami z dzieciństwa”. Te przedmioty były poskromione, dobrze ułożone, miały zatarte, anonimowe oblicza jak wytrawni służący; znały swoją rolę i nie chciały mu odpowiadać, z pewnością w obawie, że grozi im zwolnienie.
Oprócz tego nieśmiałego drobnego gestu, i to bardzo rzadkiego, doprawdy nie pozwalał sobie na nic. Udało mu się jednak stopniowo opanować nadmiar głupich dziwactw, teraz miał ich wręcz mniej, niż to zwykle uchodzi; nie zbierał nawet znaczków, co w powszechnym mniemaniu robili normalni ludzie. Nigdy nie stawał na środku ulicy, żeby się porozglądać – jak niegdyś na spacerze, kiedy jego niania: „Chodź no, idziemy!”, ciągnęła go za sobą – przechodził szybko i nigdy nie tamował ruchu na szosie; mijał przedmioty, nawet najbardziej ujmujące, nawet najżywsze, nie rzucając im ani ani jednego porozumiewawczego spojrzenia.
W sumie nawet ci spośród jego znajomych i krewnych, którzy byli zapatrzeni w psychiatrię, nie stwierdziwszy u niego nieszkodliwych, odprężających kaprysów, a jedynie nadmiar uległego konformizmu, nie mieli mu nic do zarzucenia, z wyjątkiem może lekkiej skłonności do astenii.
Tolerowali ją jednak; jeśli się dobrze zastanowić, nie była ona ani groźna, ani nieprzyzwoita.
Tylko od czasu do czasu, kiedy czuł zmęczenie, pozwalał sobie za ich radą na krótką samotną podróż. I wtedy, przechadzając się o zmroku zaśnieżonymi uliczkami, pełnymi łagodnej wyrozumiałości, muskał dłońmi czerwone i białe cegły domów, przywierał do muru, i z ukosa, w obawie przed niedyskrecją, zaglądał przez jasną szybę do pokoju na parterze, gdzie ustawiono przed oknem doniczki z zielonymi roślinami na porcelanowych podstawkach i skąd przedmioty, ciepłe, pełne, ciężkie od tajemniczej gęstości, przekazywały mu cząstkę – także jemu, chociaż był obcy i nieznajomy – swojego promieniowania; gdzie róg stołu, drzwiczki kredensu, plecionka krzesła wychodziły z półcienia i miłosiernie zgadzały się zostać dla niego, także dla niego, skoro stoi tam i czeka, kawałeczkiem dzieciństwa.
XXIV
Pokazywali się z rzadka, siedzieli skuleni w swoich mieszkaniach, w głębi ciemnych pokoi i czyhali.
Telefonowali do siebie, myszkowali, oddzwaniali, chwytali się najdrobniejszej wskazówki, najsłabszej oznaki.
Niektórzy z rozkoszą wycinali z gazety ogłoszenie ujawniające, że jego matka potrzebuje dochodzącej krawcowej.
Pamiętali wszystko, czuwali zazdrośnie; trzymając się za ręce w dobrze napiętym kole, otaczali go.
Ich skromne bractwo o twarzach na wpół zatartych i zamglonych tworzyło wokół niego krąg.
A kiedy widzieli, jak wstydliwie podpełza, próbując się między nich wcisnąć, raptownie opuszczali splecione ręce i, kucali razem dookoła niego, przewiercali go pustym i zaciętym spojrzeniem, z lekko infantylnym uśmiechem na twarzy.