książki / PROZA

Tropizmy

Nathalie Sarraute

Fragment książki Tropizmy Nathalie Sarraute w przekładzie Szymona Żuchowskiego, wydanej w Biurze Literackim w wersji papierowej 31 października 206 roku, a w wersji elektronicznej 24 kwietnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

IX

Sku­li­ła się w rogu fote­la i koły­sa­ła się z wycią­gnię­tą szy­ją i wytrzesz­czo­ny­mi oczy­ma: „Tak, tak, tak, tak” – mówi­ła i potwier­dza­ła każ­de sło­wo kiw­nię­ciem gło­wy. Była prze­ra­ża­ją­ca, deli­kat­na i pła­ska, cał­kiem gład­ka, i tyl­ko oczy mia­ła wytrzesz­czo­ne. Mia­ła w sobie coś nie­po­ko­ją­ce­go, zatrwa­ża­ją­ce­go, a jej deli­kat­ność była groź­na.

Czuł, że za wszel­ką cenę musi ją napro­sto­wać, uspo­ko­ić, ale tyl­ko ktoś obda­rzo­ny nad­ludz­ką mocą mógł­by tego doko­nać, ktoś, kto miał­by odwa­gę pobyć z nią twa­rzą w twarz, tam, na sie­dzą­co, zapad­nię­ty w dru­gim fote­lu, kto ośmie­lił­by się patrzeć na nią spo­koj­nie, pro­sto w oczy, kto przy­kuł­by jej wzrok, nie dał się zwieść koły­sa­niu. „Hej! Jak się masz?” – na tyle by się odwa­żył. „Hej! Co u cie­bie sły­chać?” – odwa­żył­by się powie­dzieć i cze­kał. Niech się ode­zwie, niech coś zro­bi, niech się odkry­je, niech to wyj­dzie, niech to wresz­cie wybuch­nie – nie bał się tego.

Jed­nak nigdy nie będzie miał dość siły, by tak postą­pić. Musiał więc jak naj­dłu­żej to powstrzy­my­wać, dbać, żeby nie wyszło, żeby się z niej nie wyrwa­ło, żeby sie­dzia­ło w niej za wszel­ką cenę, w jaki­kol­wiek spo­sób.

Tyl­ko co to takie­go? Co to było? Bał się, był bli­ski pani­ki, lepiej było nie tra­cić ani chwi­li na myśle­nie, na reflek­sję. I jak zwy­kle odkąd ją widy­wał, wcho­dził w tę rolę, w któ­rą chy­ba to ona wtła­cza­ła go siłą i groź­bą. Zaczy­nał mówić, mówić bez prze­rwy, o byle kim, o byle czym, mio­tać się (jak wąż pod wpły­wem muzy­ki? jak pta­ki w obli­czu węża boa? sam już nie wie­dział), szyb­ko, szyb­ko, bez prze­rwy, bez chwi­li do stra­ce­nia, szyb­ko, szyb­ko, dopó­ki jest jesz­cze czas, żeby ją powstrzy­mać, żeby ją ugła­skać. Mówić, ale o czym mówić? O kim? O sobie, wła­śnie o sobie, o swo­ich, o przy­ja­cio­łach, o rodzi­nie, o jej spra­wach, zmar­twie­niach, sekre­tach, o wszyst­kim, co lepiej było ukry­wać, ale sko­ro mogło ją to zain­te­re­so­wać, nie nale­ża­ło się wahać, trze­ba było jej powie­dzieć, wszyst­ko jej powie­dzieć, obna­żyć się zupeł­nie, dać jej wszyst­ko, dopó­ki jest obec­na, sku­lo­na w rogu fote­la, bar­dzo deli­kat­na, bar­dzo pła­ska, roz­ko­ły­sa­na.


XV

Lubi­ła star­szych panów takich jak on, z któ­ry­mi moż­na było poroz­ma­wiać, rozu­mie­li tyle rze­czy, zna­li się na życiu, bywa­li u inte­re­su­ją­cych ludzi (wie­dzia­ła, że był zna­jo­mym Féli­xa Faure’a i cało­wał rękę cesa­rzo­wej Euge­nii).

Kie­dy przy­cho­dził na obiad do jej rodzi­ców, ona – cał­kiem dzie­cin­na, nie­co wyco­fa­na (on jest taki mądry), tro­chę onie­śmie­lo­na, ale zaafe­ro­wa­na (to takie poucza­ją­ce wysłu­chać jego opi­nii) – jako pierw­sza szła do salo­nu, żeby dotrzy­mać mu towa­rzy­stwa.

Wsta­wał z tru­dem: „A któż to! Tyl­ko popatrz! Jak się masz? A jak on się ma? I co pora­bia­cie? Co cie­ka­we­go pla­nu­je­cie na ten rok? A, wra­ca­cie jesz­cze do Anglii? Dopraw­dy?”.

Wra­ca­ła tam. Napraw­dę tak bar­dzo lubi­ła ten kraj. Angli­cy, jeśli ich dobrze poznać…

Ale on prze­ry­wał: „Anglia… Ach, tak, Anglia… Szek­spir? Hm? Hm? Szek­spir. Dic­kens. Pamię­tam, wyobraź sobie, jak byłem mło­dy, bawi­łem się w tłu­ma­cze­nie Dic­ken­sa. Thac­ke­raya. Znasz Thac­ke­raya? Th… Th… Tak to się wyma­wia? Hm? Thac­ke­ray? Tak dobrze? To tak to się powin­no mówić?”.

Pochwy­cił ją i trzy­mał w gar­ści. Patrzył, jak się wier­ci, jak się nie­zdar­nie sza­mo­ce, macha­jąc stóp­ka­mi w powie­trzu, po dzie­cin­ne­mu, uśmie­cha­jąc się wciąż przy­jaź­nie: „Ależ owszem, sądzę, że tak jest dobrze. Tak. Wyma­wia pan popraw­nie. Fak­tycz­nie t‑h… Tha… Thac­ke­ray… Tak, to jest to. Pew­nie, znam Vani­ty Fair. Oczy­wi­ście, to jego”.

Obra­cał ją nie­co, by się jej przyj­rzeć: „Vani­ty Fair ? Vani­ty Fair ? Aha, jesteś pew­na? Vani­ty Fair ? To jego?”.

Cały czas była lek­ko zaafe­ro­wa­na i towa­rzy­szył jej nie­od­łącz­ny grzecz­ny uśmiech, wyra­ża­ją­cy bacz­ną uwa­gę. A on zacie­śniał uchwyt: „A któ­rę­dy jedzie­cie? Przez Dover? Przez Cala­is? Dover? Hm? Dover? Tam­tę­dy? Dover?”.

Nie dało się uciec. Ani go powstrzy­mać. Prze­cież tyle czy­ta­ła… Roz­my­śla­ła o tylu rze­czach… Potra­fił być taki cza­ru­ją­cy… Ale aku­rat miał zły dzień i dzi­wacz­ny humor. Mówił dalej, bez lito­ści, bez prze­rwy: „Dover, Dover, Dover? Hm? Hm? Thac­ke­ray? Hm? Thac­ke­ray? Anglia? Dic­kens? Szek­spir? Hm? Hm? Dover? Szek­spir? Dover?”, pod­czas gdy ona pró­bo­wa­ła uwol­nić się nie­po­strze­że­nie, nie śmiąc wyko­nać gwał­tow­niej­szych ruchów, któ­re mogły­by mu się nie spodo­bać, i pokor­nie odpo­wia­da­ła zma­to­wia­łym gło­si­kiem: „Tak, wła­śnie przez Dover. Z pew­no­ścią czę­sto pan tam­tę­dy jeź­dził?… Sądzę, że wygod­niej przez Dover. Tak, wła­śnie, Dover”.

Lecz kie­dy tyl­ko widział, że nad­cho­dzą jej rodzi­ce, roz­luź­niał uchwyt, a ona, tro­chę spą­so­wia­ła, tro­chę roz­czo­chra­na, w tro­chę pomię­tej sukien­ce, ośmie­la­ła się wresz­cie uwol­nić bez stra­chu, że wywo­ła jego nie­za­do­wo­le­nie.


XXII

Cza­sem, gdy nikt nie patrzył, w poszu­ki­wa­niu wokół sie­bie cze­goś cie­płe­go, żywe­go, prze­su­wał powo­li dło­nią po kolu­mien­ce kre­den­su… Nie zauwa­żą tego gestu lub po pro­stu pomy­ślą, że ucie­ka się – dzi­wac­two to dość powszech­ne i osta­tecz­nie nie­szko­dli­we – do zakli­na­nia pecha i „odpu­ku­je w nie­ma­lo­wa­ne drew­no”.

Ile­kroć czuł na ple­cach spoj­rze­nia – niczym zło­czyń­ca w kome­diach, któ­ry czu­jąc na ple­cach spoj­rze­nie stró­ża pra­wa, wyko­nu­je non­sza­lanc­ki gest, uda­je natu­ral­ność i swo­bo­dę – aby ich uspo­ko­ić, ude­rzał trze­ma pal­ca­mi pra­wej dło­ni trzy razy po trzy, co sku­tecz­nie zakli­na pecha. Rzecz w tym, że odkąd przy­ła­pa­no go w sypial­ni na lek­tu­rze Biblii, pil­no­wa­no go jesz­cze uważ­niej.

Przed­mio­ty rów­nież nie mia­ły do nie­go zaufa­nia i to od bar­dzo daw­na, od kie­dy jako dziec­ko zabie­gał o nie, pró­bo­wał się do nich przy­cze­pić, przy­kle­ić, ogrzać się przy nich, a one nie chcia­ły „dzia­łać”, sta­wać się tym, czym pra­gnął je dla sie­bie uczy­nić, „poetyc­ki­mi wspo­mnie­nia­mi z dzie­ciń­stwa”. Te przed­mio­ty były poskro­mio­ne, dobrze uło­żo­ne, mia­ły zatar­te, ano­ni­mo­we obli­cza jak wytraw­ni słu­żą­cy; zna­ły swo­ją rolę i nie chcia­ły mu odpo­wia­dać, z pew­no­ścią w oba­wie, że gro­zi im zwol­nie­nie.

Oprócz tego nie­śmia­łe­go drob­ne­go gestu, i to bar­dzo rzad­kie­go, dopraw­dy nie pozwa­lał sobie na nic. Uda­ło mu się jed­nak stop­nio­wo opa­no­wać nad­miar głu­pich dzi­wactw, teraz miał ich wręcz mniej, niż to zwy­kle ucho­dzi; nie zbie­rał nawet znacz­ków, co w powszech­nym mnie­ma­niu robi­li nor­mal­ni ludzie. Nigdy nie sta­wał na środ­ku uli­cy, żeby się poroz­glą­dać – jak nie­gdyś na spa­ce­rze, kie­dy jego nia­nia: „Chodź no, idzie­my!”, cią­gnę­ła go za sobą – prze­cho­dził szyb­ko i nigdy nie tamo­wał ruchu na szo­sie; mijał przed­mio­ty, nawet naj­bar­dziej ujmu­ją­ce, nawet naj­żyw­sze, nie rzu­ca­jąc im ani ani jed­ne­go poro­zu­mie­waw­cze­go spoj­rze­nia.

W sumie nawet ci spo­śród jego zna­jo­mych i krew­nych, któ­rzy byli zapa­trze­ni w psy­chia­trię, nie stwier­dziw­szy u nie­go nie­szko­dli­wych, odprę­ża­ją­cych kapry­sów, a jedy­nie nad­miar ule­głe­go kon­for­mi­zmu, nie mie­li mu nic do zarzu­ce­nia, z wyjąt­kiem może lek­kiej skłon­no­ści do aste­nii.

Tole­ro­wa­li ją jed­nak; jeśli się dobrze zasta­no­wić, nie była ona ani groź­na, ani nie­przy­zwo­ita.
Tyl­ko od cza­su do cza­su, kie­dy czuł zmę­cze­nie, pozwa­lał sobie za ich radą na krót­ką samot­ną podróż. I wte­dy, prze­cha­dza­jąc się o zmro­ku zaśnie­żo­ny­mi ulicz­ka­mi, peł­ny­mi łagod­nej wyro­zu­mia­ło­ści, muskał dłoń­mi czer­wo­ne i bia­łe cegły domów, przy­wie­rał do muru, i z uko­sa, w oba­wie przed nie­dy­skre­cją, zaglą­dał przez jasną szy­bę do poko­ju na par­te­rze, gdzie usta­wio­no przed oknem donicz­ki z zie­lo­ny­mi rośli­na­mi na por­ce­la­no­wych pod­staw­kach i skąd przed­mio­ty, cie­płe, peł­ne, cięż­kie od tajem­ni­czej gęsto­ści, prze­ka­zy­wa­ły mu cząst­kę – tak­że jemu, cho­ciaż był obcy i nie­zna­jo­my – swo­je­go pro­mie­nio­wa­nia; gdzie róg sto­łu, drzwicz­ki kre­den­su, ple­cion­ka krze­sła wycho­dzi­ły z pół­cie­nia i miło­sier­nie zga­dza­ły się zostać dla nie­go, tak­że dla nie­go, sko­ro stoi tam i cze­ka, kawa­łecz­kiem dzie­ciń­stwa.


XXIV

Poka­zy­wa­li się z rzad­ka, sie­dzie­li sku­le­ni w swo­ich miesz­ka­niach, w głę­bi ciem­nych pokoi i czy­ha­li.

Tele­fo­no­wa­li do sie­bie, mysz­ko­wa­li, oddzwa­nia­li, chwy­ta­li się naj­drob­niej­szej wska­zów­ki, naj­słab­szej ozna­ki.

Nie­któ­rzy z roz­ko­szą wyci­na­li z gaze­ty ogło­sze­nie ujaw­nia­ją­ce, że jego mat­ka potrze­bu­je docho­dzą­cej kraw­co­wej.

Pamię­ta­li wszyst­ko, czu­wa­li zazdro­śnie; trzy­ma­jąc się za ręce w dobrze napię­tym kole, ota­cza­li go.

Ich skrom­ne brac­two o twa­rzach na wpół zatar­tych i zamglo­nych two­rzy­ło wokół nie­go krąg.

A kie­dy widzie­li, jak wsty­dli­wie pod­peł­za, pró­bu­jąc się mię­dzy nich wci­snąć, rap­tow­nie opusz­cza­li sple­cio­ne ręce i, kuca­li razem dooko­ła nie­go, prze­wier­ca­li go pustym i zacię­tym spoj­rze­niem, z lek­ko infan­tyl­nym uśmie­chem na twa­rzy.

 

belka_2

O autorze

Nathalie Sarraute

Urodzona w 1900 roku w rosyjskim Iwanowie-Wozniesieńsku w rodzinie zasymilowanych mieszczan żydowskich. Od roku 1910 aż do śmierci w 1999 mieszkała w Paryżu, a jej językiem ojczystym był francuski. Studiowała prawo i literaturę na Sorbonie, historię w Oksfordzie, a w Berlinie – socjologię. Pozbawiona możliwości wykonywania zawodu prawnika przez antyżydowskie ustawy rządu Vichy, w 1940 całkowicie poświęciła się pisaniu. Debiutowała w 1939 roku książką Tropizmy, następnie wydała powieść Portret nieznajomego (1948) z entuzjastyczną przedmową Jeana-Paula Sartre’a. Poza powieściami opublikowała autobiografię i eseje. Za książkę Les Fruits d’Or (1963) otrzymała Prix international de littérature.

Powiązania

Debiuty dawniej

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie autor­skie z udzia­łem Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej, Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Anny Wasi­lew­skiej, Szy­mo­na Żuchow­skie­go i Ada­ma Lip­szy­ca w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 21.

Więcej

24 sceny z życia

recenzje / ESEJE Ewa Kuliś

Recen­zja Ewy Kuliś, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tro­pi­zmy Natha­lie Sar­rau­te w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 31 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 24 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Tropizmy – czas wiecznie niedokonany*

recenzje / KOMENTARZE Szymon Żuchowski

Komen­tarz Szy­mo­na Żuchow­skie­go do Tro­pi­zmów Natha­lie Sar­rau­te, wyda­nych w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 31 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 24 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Brodząc w habitusie

wywiady / o książce Joanna Mueller Szymon Żuchowski

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler z Szy­mo­nem Żuchow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tro­pi­zmy w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 1 listo­pa­da 2016 roku.

Więcej

Tropizmy – czas wiecznie niedokonany*

recenzje / KOMENTARZE Szymon Żuchowski

Komen­tarz Szy­mo­na Żuchow­skie­go do Tro­pi­zmów Natha­lie Sar­rau­te, wyda­nych w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 31 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 24 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Brodząc w habitusie

wywiady / o książce Joanna Mueller Szymon Żuchowski

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler z Szy­mo­nem Żuchow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tro­pi­zmy w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 1 listo­pa­da 2016 roku.

Więcej