Od tygodnia nie mam żadnych wieści
Od tygodnia nie mam żadnych wieści, co się stało z Zoliką. Zapadł się pod ziemię. Zaczynam rozpytywać, ale go nie widzieli, ale nikt nawet nie pamięta, od kiedy. Od kilku dni czy od kilku tygodni, albo chuj wie, od kiedy. Cały tydzień nie było go ani w szkole, ani na treningu. A matka się przestraszyła i zgłosiła na policję, że dzieciak zaginął. Gliny, straż miejska, psy wszędzie go szukali, ale nie znaleźli. Ani nawet zakrwawionej koszulki czy obciętego palca. W końcu tak się wkręciłem w temat, że Zolika mi się przyśnił, to był do dupy sen, na drugi dzień przeszukałem kilka miejsc, że może go tam spotkam, ale wszędzie widziałem te same twarze i nigdzie Zoliki. Ciągle chcę zapytać o niego Kacsę, ale jakoś się mijamy, po jakimś czasie zaczynam podejrzewać, że specjalnie tak robi, w końcu jakoś udaje mi się go namierzyć, ale nie chce ze mną gadać, więc jestem zmuszony walnąć blefa, że podkabluję go glinom, że przejechał gościa, jak nie pomoże mi odnaleźć Zoliki. Na to zaczyna się odgrażać, ale jak widzi, że mam to gdzieś, robi się milszy, więc zaczynam go wypytywać, co i jak i że nie wierzę, że nic nie zauważył, że głupek od tygodnia po prostu się rozpłynął. Kacsa w końcu zaczyna rozumieć, że sprawa jest poważna, chwilę milczy, po czym duka, że on też tydzień temu widział go ostatni raz, ale nie ma pojęcia, gdzie jest i opowiada jakieś stori, niesamowicie podobne do mojego snu: wieczorem kupili od Otto jakiś towar, poszli za garaże zrobić skręta, ale ktoś znowu dosypał coś do trawy, bo tak ich trzepnęło, że zaczął mieć halucynacje, stracił świadomość, a jak się obudził, to Zoliki już nigdzie nie było. Zniknął, rozpłynął się, tyle. Od tamtego czasu go nie widział. A glinom ściemniał, bo nie chciał wpaść. Powiedzmy, że w gruncie rzeczy to nie takie wielkie skurwysyństwo, bo nawet policjanci z prowincji nie są tacy durni, żeby uwierzyć, że ktoś idzie za garaże położyć się w trawie i sobie pospać, a jego przyjaciele przez ten czas sobie znikają.
W nocy budzę się zlany potem i zaczynam kombinować, a nawet jestem tego coraz bardziej pewien, że Kacsa zrobił jakieś wielkie skurwysyństwo. Siedzę w kuchni, na stole leży wczorajsza gazeta, cienki papier szeleści na przeciągu, jak kiedyś będę miał swoją kasę, odwołam abonament na gazetę, wyciągnę matkę z tego średniowiecza i kupię jej porządny telefon. Zolika jest na pierwszej stronie. Afera robi się coraz większa. Piszą, że szukają go z policyjnymi psami. No to się zesrało. Powiedzmy, że w tym roku zamordowano już w mieście dzieciaka, może dlatego wszyscy tak się pietrają. Ale dorośli najbardziej srają ze strachu. Jasne, trudno zrozumieć, że nagle kogoś tak po prostu zabijają. Kumpel opowiadał, że jego ziomala zaciukali przed dyskoteką. Był kompletnie roztrzęsiony, cały wieczór opowiadał tylko o tej bójce i tych głupkach, a ja słuchałem i potakiwałem, i po jakimś czasie spoko czułem, że w ogóle mnie tak nie ma.
Nim jeszcze bardziej wkręcą mnie te głupoty, dzwoni mój telefon. To Kacsa. Mówi, że musimy się spotkać. Próbuję wydobyć z niego, co chce, ale mówi, że to nie na telefon i żebyśmy spotkali się wieczorem przy defekatorze. Zapala mi się w głowie czerwone światełko, wiem, że nie powinienem tam iść, ale nie daje mi spokoju myśl, co będzie, jeśli chce powiedzieć mi coś w sprawie Zoliki. Kacsa doskonale o tym wie, myślę, i dlatego to wszystko wymyślił, w końcu się zgadzam, choć mógłbym dać się pokroić, że coś tu jest nie halo.
Wczoraj wieczorem po treningu wypaliłem skręta i przeszukałem wszystkie miejsca, po których ten głupek lubił się włóczyć. Zacząłem od Nosorożca, bo Zolika najchętniej tam się czilautował, ale go nie było, ani nikt go nie widział. Tu jest niewiele normalnych miejsc, więc szybko skończyły mi się pomysły i miałem już tego po uszy, że latam za tym głupkiem po mieście, a ten za chuj nie chce się znaleźć. Schodziłem sobie nogi i późno wróciłem do domu. Trochę wściekły, choć wiedziałem, że lepiej mieć to wszystko gdzieś.
Gdybym miał jeszcze jakiś pomysł, gdzie szukać Zoliki, nie ciekawiłaby mnie propozycja Kacsy, ale ponieważ nie mam pojęcia, dokąd się zmył, postanawiam iść na spotkanie. Powiedzmy, że nie kumam, po co chce łazić po tych zaroślach, dzwonię do niego i pytam, dlaczego piknik ma być akurat przy defekatorze, a on na to, że jak sram ze strachu, to wyśle Bóję na nasyp kolejowy i pokaże mi drogę, albo żebym wziął ze sobą latarkę, to nie zabłądzę. Kiedy jeszcze raz pytam o defekator, mówi, że właśnie tam musimy się spotkać, bo coś mi chce pokazać. Jak nie pójdę, Kacsa pomyśli, że jestem zasranym tchórzem. Muszę się zgodzić. Oki, to Bója poczeka na nasypie, da mi znak latarką i zaprowadzi mnie do defekatora.
Przychodzę na umówione miejsce, ale nigdzie nie widzę Bóji. Spoglądam na telefon, nie spóźniłem się. Chwilę się waham, czy na pewno jestem w dobrym miejscu, w końcu sobie myślę, że mam to gdzieś, jak chcą, to mnie znajdą. Nie mam ochoty czekać na stojąco, siadam na szynach. Wyciągam nogi, kamienie na nasypie oddają ciepło, są gorące, jak gdyby było lato. Po dziesięciu minutach już tak się nudzę, że dla zabicia czasu zaczynam rzucać kamieniami w pomalowane graffiti okna osobowego wagonu. Za drugim razem mi się udaje, ale na dźwięk tłuczonej szyby zaczyna szczekać pies z pobliskiego składu, wiec daję sobie spokój i siedzę, słuchając cykania świerszczy. Właśnie podejmuję decyzję, że jeszcze dwie minuty i spadam do domu, kiedy za moimi plecami odzywa się Bója, a ja niemal robię w gacie ze strachu. Skrada się w ciemnościach, a kiedy pytam, gdzie kurwa mać ma latarkę, mówi, żebym się odpierdolił, wyczerpała mu się bateria, a telefon się zawiesił i nie mógł mi poświecić.
Przedzieramy się przez ciemności, Bója idzie pierwszy, śpiewając „Stayin’ Alive” z Madagarskaru, a ja w tym przeklętym gównie. Jakiś przedsiębiorczy lis kupił tereny za kombinatem mięsnym, chciał zbudować tam luksusowe osiedle albo jakiś park technologiczny, już nie pamiętam, ale wysadzili go razem z jego samochodem i projekt szlag trafił. To już było parę lat temu, od tamtego czasu nic się tu nie zmieniło, tylko wściekle szybko takie specjalne rosną modyfikowane genetycznie bambusy, które przywiózł z Chin. W dodatku tak gęsto je posadzili, że Bója, żeby przejść, musi iść bokiem. W grobowej ciszy słyszę tylko pohukiwanie sów, a potem trzask gałęzi. Mam nadzieję, że nie sprowadzili tu tygrysów. Po takich przedsiębiorcach wszystkiego można się spodziewać. Co jakiś czas zrywa się wiatr, liście szeleszczą jak delikatnie przesuwany po czymś papier ścierny. Bója bez namysłu łamie gałęzie, które zagradzają mu drogę, gdybym nie wiedział, że to on idzie przede mną, spokojnie bym pomyślał, że to dzik. Coś do mnie mówi, ale w szumie wiatru i trzeszczących gałęzi nie rozumiem zasranego słowa, a kiedy chcę zapytać, co mówił, już jesteśmy na polanie. W silnym świetle księżyca nawet bez latarki orientuję się, gdzie jesteśmy.
Jakiś gość przygląda się zarośniętemu wodną roślinnością defekatorowi, z którego dobywa się taki smród jak z zalanej wodą zbiorowej mogiły. Słyszy, że idziemy i się odwraca. Na twarzy ma zawiązaną chustę, ale po ruchach poznaję, że to Kacsa. Trzyma w ręku jakiś długi przedmiot, najpierw oblatuje mnie strach, że to strzelba ojca, ale kiedy bliżej podchodzę, okazuje się, że to tylko gruba gałąź. Nad brzegiem szamba uderza mi w nos mdlący smród. Zbiera mi się na rzyganie.
– Ta jest za krótka – odburkuje Kacsa na powitanie i rzuca tę gałąź, którą grzebał w wodzie.
Smród jest tak ohydny, że kręci mi się w głowie, jak wezmę głębszy oddech. Bója też zaczyna czkać. A Kacsa chyba nie ma z tym żadnego problemu. Jak gdyby stał na łące pełnej kwiatów. Chyba już czeka bardzo długo. Zdejmuję podkoszulkę i zakrywam usta, wolę, żeby pogryzły mnie komary, mam to gdzieś, bo smród jest nie do wytrzymania. Kacsa idzie w kierunku drzew, pewnie poszukać dłuższego kija. Jemu nie siadła bateria w latarce, więc próbujemy iść za nim, ale nie możemy znaleźć żadnego porządnego kija. Pewnie Cyganie już w lecie zaczynają zbierać opał. Bója ma dość, zatrzymuje się przed cienkim bambusem, przygląda mu się, maca, a potem tak jak głodne słonie opiera się na nim i wyrywa z korzeniami. Kacsa dokładnie lustruje kij, uznaje, że jest wystarczająco długi, wyciąga swój myśliwski scyzoryk z piłką i obcina boczne gałązki. Gotowy drąg ciągniemy na brzeg. Tu już nawet koszulka nie pomaga, smród padliny można kroić nożem. Bója przez chwilę idzie za mną, ale zaczyna tak czkać, że musi się zatrzymać. Bardzo się męczy, ale i tak wymiotuje tylko odrobiną żółci. Bója rzyga, a Kacsa stoi po drugiej stronie i gapi się na wodę czy raczej na gęstą maź zalegającą na dnie. Ten rybny staw to właściwie nie jest rybny staw, tylko raczej głęboki rów wykopany przez budowlańców na fundamenty. Ma bardzo stromy brzeg, jak ktoś wpadnie do środka, sam nie wyjdzie. Ryby już dawno wyłowiono albo same pozdychały. Znów chce mi się rzygać, ale się powstrzymuję i odchodzę do Kacsy, który świeci do rowu latarką.
Suniemy nowym objazdem
Suniemy nowym objazdem, Kacsa nagle odwraca głowę i pyta, gdzie my kurwa jesteśmy, ale wszyscy stulają ryje, bo albo nie mają zielonego pojęcia, albo nie chcą palnąć głupoty, albo próbują wyprowadzić wszystkich w pole, żebyśmy jeszcze bardziej zabłądzili. Ja też nie znam tych okolic, w dodatku w strasznej chlapie niczego nie widać, a przecież sam bym się cieszył, gdybym wiedział, gdzie jesteśmy, bo inaczej do usranej śmierci nie dowleczemy się do domu.
– To tam to nie rzeźnia? – pokazuję przypominający dzika wielki fabryczny budynek, a Kacsa tylko duka, „Niby gdzie, kurwa jego mać?”, ale na próżno się odwraca, po chwili jesteśmy za wielkim dźwiękochłonnym murem i wszystko się rozciąga, jakoś tak, jak w Gwiezdnych wojnach, kiedy przyspieszają do prędkości światła. Kacsa ma w sobie coś z Harrisona Forda, zwłaszcza jak w półmroku widzę go od tyłu. Zawsze on prowadzi, choć nie ma prawa jazdy, pożyczył od Misiego. Misi to jego cioteczny brat i na fotografii są całkiem podobni. Nie kumam, skąd gówniarz skombinował papiery, w lecie dopiero skończy szesnaście lat, ale jeszcze nigdy nie zaliczyli wpadki. Trzy razy pod rząd oblał z przepisów, choć ojciec dał egzaminatorowi w łapę.
Jedziemy samochodem Kacsy. Stary lis, nie chciał się przyznać, że wziął od ojca, a przecież wiem, że mu zajebał. Ojciec Kacsy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po prostu dał syneczkowi trzystukonną brykę za sto milionów. Kacsa jedną rękę trzyma na kierownicy, drugą grzebie w torbie z McDonalda, ze znudzoną miną wyciąga Big Macka i wypycha całego do gęby. Zwiędłe liście sałaty spadają mu na spodnie. Zolika pochyla się, chyba chce o coś zapytać, próbuje wysunąć głowę pomiędzy dwoma przednimi fotelami, z impetem uderza o zagłówek. Zawsze jest taki nakręcony, cokolwiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak działa na niego alkohol, bo nigdy nie pije. Ostrożnie się pochylam, żeby spojrzeć ponad ramionami Kacsy i zerknąć na prędkościomierz, ale wibrujący niebieskim blaskiem rząd cyferek znika z tablicy i widzę tylko, że zaczyna się od trójki albo ósemki. W kabinie kłębi się gęsty, lepki dym, jak gdybyśmy siedzieli w gigantycznej cukrowej wacie. Kacsa patrzy na swoje uda, próbuje zrzucić na podłogę kawałki sałaty, i tak długo przy nich grzebie, aż resztki sosu rozmazują się na spodniach.
– Wypierdolę kurwa mać w powietrze tego jebanego Burger Kinga! – wybucha wściekłością.
– Byliśmy w McDonaldzie – zauważa cicho Zolika, uderzając się w czoło.
– Zasrana różnica – odwarkuje Kacsa.
– Nie nakręcaj się! – uśmiecha się Bója z kamienną twarzą. – Ze sztucznej skóry zmyje się bez problemu.
Bója gra w piłkę wodną, i dlatego tak go nazywają, bo nie można go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilogramów samych mięśni. Chłopaki z klasy matematycznej tak nazwali jednostkę miary. Bója pierwszy miał owłosienie wokół ptaka.
– Z jakiej kurwa sztucznej skóry? – odgryza się urażony Kacsa.
– Ze sztucznej skóry, takiej jak w pociągu – odpowiada Bója.
– Pierdu, pierdu – Kacsa nie odpuszcza, ale z trudem udaje mu się powstrzymać śmiech.
Bója, zadowolony z siebie, rozsiada się na fotelu pasażera, jak gdyby wylegiwał się na leżaku, środkowym i serdeczny palcem zaciska żarzącego się grubego skręta. Też jest zdrowo zjarany, z trudem łapie powietrze i uśmiechnięty gapi się przed siebie, niczym wielki żółty banan. Właśnie chcę zacząć liczyć, jak długo wytrzyma bez powietrza, kiedy nagle, niczym wybudzony z głębokiego snu, spogląda na trąbkę, zaciąga się ze smakiem i wypuszczając dym pod nogi, podaje im papierosa. Ramię wydłuża mu się tak samo jak inspektorowi Bigyó.
– Dzięki-dzięki-dzięki – duka Zolika. – Już myślałem, że będziesz sam jar… jar… aż dojedziemy. – Plącze mu się język, próbuje jeszcze raz, ale nie daje rady i wyrywa Bói skręta. Jestem mu wdzięczny, bo nie muszę ruszać się z miejsca, jak mam chęć pociągnąć. Zolika szybko zaciąga się raz po raz, kiedy wyjmuje papierosa z ust, bibułka przylepia mu się do warg i pęka. Mija cała wieczność, nim skręt znajdzie się w moich rękach, a jednak się nie spieszę. Chcę się rozkoszować każdą sekundą. Ostrożnie wygładzam bibułkę, turlam w palcach ciepłego skręta. Kiedy się zaciągam, drapie mnie w gardle. Znów dodali za dużo tytoniu, dlatego jest taki gruby, nie z powodu trawy. Kacsa cykorzy się, że ojciec wyczuje zapach marychy, choć wydaje mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przypierdalał, że palimy. Stary też zawsze prowadzi z fajorem w zębach.
– No i co z tego? – pyta Bója, marszcząc czoło. Powoli cedzi słowa, jak w telewizyjnych programach o zdalnym leczeniu sobowtór Buda Spencera wciskający kit emerytom.
– Haska, niga’ – odpowiada Kacsa. Kilka miesięcy temu zadurzył się w jakimś zespole grającym na prowincji gangsterskiego rapa, teraz też oni dręczą nas z głośników i od tamtego czasu, jak sobie zapali, bez przerwy coś bredzi o Murzynach, i nawet udaje mu się gadać do rymu.
– A ja mówię o Big Macu – Boja mruży oczy. Szczypią go od dymu.
– O Big Macu? – pyta Kacsa.
– No – Bója popija kolę i czkając, dodaje: „Śmierdzi jak gówno”. Umie tak powiedzieć nawet całkiem długie zdania. Wielkie ma nie tylko płuca, ale i żołądek.
– Jak jeszcze raz się wetniesz i wysiadasz – usztywnia się Kacsa.
Bója leniwie obraca w szklance kostki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tylko niegroźne pogróżki. Kacsa ustawił skrzynię w trybie drive i nie ma odwagi zwolnić. Nie ma mowy, żeby miał się zatrzymać na tym pustkowiu tylko po to, żeby wysadzić Bóję. Na słowo „gówno” przychodzi mi na myśl puenta, ale mam chrypkę i nim udaje mi się dobyć głos z gardła, Bója ryczy na całego, a ja zapominam, co chciałem powiedzieć.
– Laski… – ryczy, uderzając o siebie kolanami. – Laski… – dusi się ze śmiechu, aż łzy napływają mu do oczu. – … maczały… – chwyta powietrze. – … w keczupie…
I jeszcze coś mówi, chyba, że, że tampon, ale nie rozumiem dokładnie, bo, pochlipując, ociera łzy. Patrzymy na niego z Zoliką, nie odzywając się ani słowem, a on zerka na Kacsę i po chwili odwraca się zdziwiony. To porządny chłopak, ale czasami martwię się o niego. Albo z jego powodu.
– W Big Macu nie dają z kechupem – odzywa się Zolika – ale z takim specjalnym sosem robionym na podstawie sekretnego przepisu. – Wymawia przez A, kechap. Zolika ma robotę w McDonaldzie, wie, o czym mówi.
– Pierdol się, kurwa… – Kacsa urywa w pół zdania i spogląda na ostatni kęs Big Maca, który ściska pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem. Bója znów ryczy ze śmiechu, a Kacsa się wścieka. Widzę w lusterku jego wykrzywioną ze złości twarz.
– W godzinach pracy nie czochramy freda – broni się urażony Zolika.
Ściemnia. Wszyscy czochrają freda.
Kacsa pomrukuje i wrzuca do popielniczki resztki Big Maca.
Stoję pod prysznicem i puszczam gorącą wodę
Stoję pod prysznicem i puszczam gorącą wodę. Trochę się uspokajam, brzuch już mniej boli. Nie mam ochoty gadać z nową, ale nie chce się ode mnie odczepić. Jest bardzo słodka, jak trzepocze rzęsami i udaje niewiniątko, ale widziałam, jak się gapiła na chłopaków po treningu. Staję przed moją szafką, otwieram, szukam w torbie telefonu, włączam i sprawdzam wiadomości. Nic ciekawego, znów tylko napisał chłopak z C, jest od nas starszy o dwa lata, ostro na mnie leci, choć mu powiedziałam, żeby dał sobie spokój, nie ma u mnie szans, ale nie chce. Pisze dwadzieścia razy dziennie, trochę to okropne, i przysyła fotki. Ma całkiem niezłe mięśnie, mówił, że trenuje ghetto workout, ale ostatni przysłał mi fotę swojego fiuta, na szczęście matka nie zobaczyła, jak przy kolacji czytałam smsa. Ani trochę mnie to nie interesuje, zresztą foto shopem w sekundę można wszystko powiększyć, jak się chce. Zakładam nowe majtki z Batmanem, kiedy oglądam swój tyłek w lustrze, widzę, że jakieś babsko gapi się na mnie surowym wzrokiem. Nie wiem, dlaczego tak się wgapia, oglądam się w lustrze, kiedy mam ochotę, nic jej do tego. Zazdrości mi, wiem. Te staruchy zawsze zazdroszczą, jak gdyby same nigdy nie były młode i piękne. Spoglądam na nią i patrzę jej w oczy tak długo, aż się odwróci. Coś poburkuje, ale nie zwracam na nią uwagi, choć jestem kłębkiem nerwów, wreszcie zmywa się wraz ze swoim obwisłym tyłkiem i zwisającymi piersiami. Nigdy nie pozwolę, żeby tak mi opadły cycuszki, powiedzmy, że to i tak cud, że taka stara baba w ogóle ma piersi, zaoszczędzę kasę i zrobię sobie biust albo zapłaci mój facet, tak jak facet matki.
Piję w bufecie koktajl białkowy, nie smakuje mi, wyrzucam go, wychodzę do hallu, siadam w fotelu i słucham „Bitches N Marijuana” z nowego albumu Chrisa Browna. Chłopak jest słodki. Jeszcze nikomu o tym nie mówiłam, ale kiedyś chciałabym się przespać z ciemnoskórym chłopakiem. W zeszłym roku na mistrzostwach świata na Tajwanie był francuski zawodnik, bardzo fajny i w ogóle, na bankiecie trochę pogadaliśmy, ale na koniec imprezy okropnie się upił, skakał po bufecie i wrzeszczał „Gangnam style”, potem gdzieś się zmył, a my na drugi dzień polecieliśmy do domu. Wszystko jedno, może uda mi się pojechać na olimpiadę. Czekam na resztę i przeglądam Facebooka. Bianka dwadzieścia minut temu zmieniła zdjęcie profilowe, a już dostała mnóstwo lajków. Fajna dziewczyna, tak wysunęła piersi, że ledwie widać jej twarz, a przecież wiem, że wcale nie ma dużych, znaczy cycek, tylko założyła push-up. Wiem, że nie powinnam, ale nie mogę wytrzymać i sprawdzam, kto jej lajkował, i szlag mnie trafia, bo i Dani, i Gergő, a przecież wiem, że się pokłócili, jak się wydało, że Bianka poszła do lóżka z Danim, kiedy Gergő zdradził z nią Ritę. A jeszcze bardziej niehalo, że była dziewczyna Gergő, Rita też zlajkowała zdjęcie Bianki, choć okropnie jej nienawidzi, cały czas obgaduje za plecami, powiedzmy, że się nie dziwię, bo Dani opowiadał, że Bianka nie raz poszła do łóżka z Gergő, jak jeszcze chodził z Ritą. Po prostu nie rozumiem, dlaczego lajkują nowe zdjęcie Bianki, zwłaszcza, że jak wrzuciłam fotę w bikini, nikt go nie lajkował. Typowe.
Nagle od tego wszystkiego wpadam w podły nastrój i chowam telefon do torby. Nie chcę złapać deprechy. Znajduję kawałek czekolady i karteczkę, na której nauczyciel matmy zapisał swój numer, przed feriami powiedział, żebym do niego zadzwoniła, jak nie chcę oblać i potrzebuję pomocy, może mi dać korki. Facet jest obleśny, ale chyba będę musiała pójść do niego, inaczej popsuje mi średnią i nie dostanę się na esgieh. Zjadam czekoladę, choć wiem, że nie wolno. A może dlatego zdradza mnie z kim popadnie, bo mam sflaczały tyłek?
Słyszałam w szatni, że idziemy do Kacsy. Szkoła nie problem, Bója zawsze załatwi zwolnienie. Szkoda tylko, że nie uda się pozbyć Viki. Nie rozumiem, dlaczego chłopaki tak na nią lecą, wszyscy, kurde. Idziemy bulwarem, ale Kacsy nudzi się spacer i woła taksówkę. Nie mieścimy się wszyscy, ale nieważne, na pewno nie zostanę tu, jak wsiądzie z nimi Viki. Kacsa siada z przodu, a my ściskamy się na tylnym siedzeniu. Bója od razu do mnie startuje, ale mu nie pozwalam, choć udało mi się tak usiąść, żeby Kasca widział, co robię. W końcu Viki siada na kolanach swojego faceta, chłopak zaczyna ją pieścić. Taksówkarz jest ugotowany, cały czas gapi się na mnie w lusterku, przelatuje na czerwonym, nie ustępuje pierwszeństwa i prawie zderzamy się z żółtym autobusem. Bardzo bym nie chciała, żebyśmy znów mieli wypadek, jak poprzednio na objeździe, kiedy Kacsa deptał gaz jak wariat i przejechał dzika czy coś w tym rodzaju, i prawie wjechaliśmy do rowu.
Idziemy do Kacsy. Kiedy wchodzimy do salonu, oblatuje mnie strach, myślałam, że będziemy sami, ale pod żyrandolem stoi jego matka. Kacsa próbuje wcisnąć jej jakąś durną gadkę, że dziś nie ma lekcji, a powodu zawodów w weekend wcześniej robią popołudniowy trening, a ja się cykorzę, bo całkiem zapomniałam, że pod koniec tygodnia będą zawody. Na szczęście szybko jarzę, że to też ściema, nie będzie w weekend żadnych zawodów, a zresztą to kompletnie wszystko jedno, bo, jak widzę, matki Kacsy nie interesuje ani szkoła, ani pływanie. Kiedy Kacsa coś jej klaruje, ogląda nas sobie, chwiejny krokiem podchodzi do kuchennego blatu z drewna czereśniowego, który ma dokładnie taki sam kolor jak moje ulubione spodnie, opiera się, bierze szklankę i wypija łyk soku pomarańczowego. Ich głupi mops nakręca się, liże rękę swojej pani albo patrząc na nas, pokazuje zęby i powarkuje. Jak nic, nawet nie wie, jaki jest dzień. Znaczy matka Kacsy, nie mops. Wyobrażam sobie, jaką histerię urządziłaby moja matka, gdyby do domu naraz wpadło pół klasy, ale poważnie, nie mogę uwierzyć, jaka to super babka. I jakie ma piersi. Fajnie byłoby tak wyglądać w jej wieku. Kiedyś zapytam Kacsę, ile lat ma jego mama, ale czterdzieści musi mieć. A jakie ma ciuchy, niewiarygodne, z dodatkami, torebką i białym płaszczem ze skóry minimum pół miliona. Stary Kacsy zgarnia koszmarne tony kasiory.
W końcu Kacsa kuma, że całkiem niepotrzebnie zdziera sobie gardło, żegnamy się z jego mamą i idziemy na górę. Pokój Kacsy wygląda dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy ostatni raz poszłam z nim do łóżka, tylko powiesił nowy plakat Zsuzsi. Fajna babka, ale wszystko jedno. Kilka razy razem płynęłyśmy w mistrzostwach Węgier, kiedyś w mieszanym prawie udało mi się ją pokonać, ale na sam koniec jednak dała radę. Ma bardzo dużo obserwatorów na Twitterze. Jak uda mi się odchudzić tyłek, ja też zrobię sobie stronę.
Chłopaki nabijają fajkę wodną, a Bója wybiera pornosy z kolekcji Kacsy. Mnie nie podobają się takie filmy, ale czasami Kacsa namówi mnie i coś sobie obejrzymy. Kacsa mówi, że mogłabym wiele się z nich nauczyć, ale on też miałby okazję to i owo podpatrzeć, tylko nic mu nie mówię, bo nie chcę mu robić przykrości. Jakiś dureń włącza radio na cały głos, przewracają fajkę wodną, wypalają dziurę w dywanie i zaczynają na siebie wrzeszczeć. Zawsze tak jest. Czasami mam już ich dość, męczące są te ich awantury. Lepiej pójdę do łazienki się wysikać, może się uspokoją. Oglądam się w lustrze i widzę, że mam wyprysk. Na szczęście mały i da się wycisnąć. Pochylam się bliżej i zrzucam perfumy Kacsy, te które najbardziej lubię, David Beckam Instinct, wszystko trwa jeden moment, próbuję je złapać, ale buteleczka wpada do umywalki i tłucze się z hukiem. Aż piszczę, czuję się jak ostatnia ofiara, ale nie mam czasu pozbierać szkło z umywalki, bo do łazienki wbiega Kacsa, widzi, co się stało, a ja wiem, że mnie za to ukarze.
Bardzo mnie boli, znów było poniżające, tak jak zawsze. Nie wiem, co mu jest, nie wiem, po co to robi. Ani nie rozumiem, dlaczego mu na to pozwalam. Kiedyś myślałam, że jak się z nim prześpię, kiedy ma ochotę, to nie będzie latał do innych, dziś wiem, że to była wielka głupota. Może ja też powinnam chodzić z innymi do łóżka, to wtedy bym nie była na niego taka wściekła? Ale i tak nie potrafię go rzucić, choć jest taki okropny. Próbowałam odwrócić się. Chciałam poprosić, żeby nie ciągnął mnie za włosy, ale zasłonił mi usta ręką. Miał słone dłonie. Oparłam się o zimną umywalkę, nie chciałam, żeby wsadził mi głowę do wody, ale miałam za mało siły. Woda dotknęła mojej twarzy, była zimna, ale czysta, choć myślałam, że będzie cieplejsza. Wtedy jeszcze bardziej się rozszalał, coraz bardziej mnie bolało, po jakimś czasie nie wiedziałam, w która dziurę mi wsadza, chciałam krzyczeć na całe gardło, ale woda tłumiła głos. Chwycił mnie za włosy i wcisnął mi głowę do wody. Próbowałam zrzucić jego rękę, ale nie mogłam. Już myślałam, że to koniec, ale wreszcie doszedł i mnie puścił, nic nie powiedział, tylko wyszedł. Nawet nie zamknął za sobą drzwi. Chłopak Viki siedział na kanapie, gapił się na mnie i palił fajkę. Przymknęłam drzwi nogą, żeby mnie nie widział.