książki / PROZA

Trupi bieg

Benedek Totth

Elżbieta Sobolewska

Fragmenty zapowiadające książkę Trupi bieg Benedeka Tottha w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 20 marca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Od tygodnia nie mam żadnych wieści

Od tygo­dnia nie mam żad­nych wie­ści, co się sta­ło z Zoli­ką. Zapadł się pod zie­mię. Zaczy­nam roz­py­ty­wać, ale go nie widzie­li, ale nikt nawet nie pamię­ta, od kie­dy. Od kil­ku dni czy od kil­ku tygo­dni, albo chuj wie, od kie­dy. Cały tydzień nie było go ani w szko­le, ani na tre­nin­gu. A mat­ka się prze­stra­szy­ła i zgło­si­ła na poli­cję, że dzie­ciak zagi­nął. Gli­ny, straż miej­ska, psy wszę­dzie go szu­ka­li, ale nie zna­leź­li. Ani nawet zakrwa­wio­nej koszul­ki czy obcię­te­go pal­ca. W koń­cu tak się wkrę­ci­łem w temat, że Zoli­ka mi się przy­śnił, to był do dupy sen, na dru­gi dzień prze­szu­ka­łem kil­ka miejsc, że może go tam spo­tkam, ale wszę­dzie widzia­łem te same twa­rze i nigdzie Zoli­ki. Cią­gle chcę zapy­tać o nie­go Kac­sę, ale jakoś się mija­my, po jakimś cza­sie zaczy­nam podej­rze­wać, że spe­cjal­nie tak robi, w koń­cu jakoś uda­je mi się go namie­rzyć, ale nie chce ze mną gadać, więc jestem zmu­szo­ny wal­nąć ble­fa, że pod­ka­blu­ję go gli­nom, że prze­je­chał gościa, jak nie pomo­że mi odna­leźć Zoli­ki. Na to zaczy­na się odgra­żać, ale jak widzi, że mam to gdzieś, robi się mil­szy, więc zaczy­nam go wypy­ty­wać, co i jak i że nie wie­rzę, że nic nie zauwa­żył, że głu­pek od tygo­dnia po pro­stu się roz­pły­nął. Kac­sa w koń­cu zaczy­na rozu­mieć, że spra­wa jest poważ­na, chwi­lę mil­czy, po czym duka, że on też tydzień temu widział go ostat­ni raz, ale nie ma poję­cia, gdzie jest i opo­wia­da jakieś sto­ri, nie­sa­mo­wi­cie podob­ne do moje­go snu: wie­czo­rem kupi­li od Otto jakiś towar, poszli za gara­że zro­bić skrę­ta, ale ktoś zno­wu dosy­pał coś do tra­wy, bo tak ich trzep­nę­ło, że zaczął mieć halu­cy­na­cje, stra­cił świa­do­mość, a jak się obu­dził, to Zoli­ki już nigdzie nie było. Znik­nął, roz­pły­nął się, tyle. Od tam­te­go cza­su go nie widział. A gli­nom ściem­niał, bo nie chciał wpaść. Powiedz­my, że w grun­cie rze­czy to nie takie wiel­kie skur­wy­syń­stwo, bo nawet poli­cjan­ci z pro­win­cji nie są tacy dur­ni, żeby uwie­rzyć, że ktoś idzie za gara­że poło­żyć się w tra­wie i sobie pospać, a jego przy­ja­cie­le przez ten czas sobie zni­ka­ją.

W nocy budzę się zla­ny potem i zaczy­nam kom­bi­no­wać, a nawet jestem tego coraz bar­dziej pewien, że Kac­sa zro­bił jakieś wiel­kie skur­wy­syń­stwo. Sie­dzę w kuch­ni, na sto­le leży wczo­raj­sza gaze­ta, cien­ki papier sze­le­ści na prze­cią­gu, jak kie­dyś będę miał swo­ją kasę, odwo­łam abo­na­ment na gaze­tę, wycią­gnę mat­kę z tego śre­dnio­wie­cza i kupię jej porząd­ny tele­fon. Zoli­ka jest na pierw­szej stro­nie. Afe­ra robi się coraz więk­sza. Piszą, że szu­ka­ją go z poli­cyj­ny­mi psa­mi. No to się zesra­ło. Powiedz­my, że w tym roku zamor­do­wa­no już w mie­ście dzie­cia­ka, może dla­te­go wszy­scy tak się pie­tra­ją. Ale doro­śli naj­bar­dziej sra­ją ze stra­chu. Jasne, trud­no zro­zu­mieć, że nagle kogoś tak po pro­stu zabi­ja­ją. Kum­pel opo­wia­dał, że jego zio­ma­la zaciu­ka­li przed dys­ko­te­ką. Był kom­plet­nie roz­trzę­sio­ny, cały wie­czór opo­wia­dał tyl­ko o tej bój­ce i tych głup­kach, a ja słu­cha­łem i pota­ki­wa­łem, i po jakimś cza­sie spo­ko czu­łem, że w ogó­le mnie tak nie ma.

Nim jesz­cze bar­dziej wkrę­cą mnie te głu­po­ty, dzwo­ni mój tele­fon. To Kac­sa. Mówi, że musi­my się spo­tkać. Pró­bu­ję wydo­być z nie­go, co chce, ale mówi, że to nie na tele­fon i żeby­śmy spo­tka­li się wie­czo­rem przy defe­ka­to­rze. Zapa­la mi się w gło­wie czer­wo­ne świa­teł­ko, wiem, że nie powi­nie­nem tam iść, ale nie daje mi spo­ko­ju myśl, co będzie, jeśli chce powie­dzieć mi coś w spra­wie Zoli­ki. Kac­sa dosko­na­le o tym wie, myślę, i dla­te­go to wszyst­ko wymy­ślił, w koń­cu się zga­dzam, choć mógł­bym dać się pokro­ić, że coś tu jest nie halo.

Wczo­raj wie­czo­rem po tre­nin­gu wypa­li­łem skrę­ta i prze­szu­ka­łem wszyst­kie miej­sca, po któ­rych ten głu­pek lubił się włó­czyć. Zaczą­łem od Noso­roż­ca, bo Zoli­ka naj­chęt­niej tam się czi­lau­to­wał, ale go nie było, ani nikt go nie widział. Tu jest nie­wie­le nor­mal­nych miejsc, więc szyb­ko skoń­czy­ły mi się pomy­sły i mia­łem już tego po uszy, że latam za tym głup­kiem po mie­ście, a ten za chuj nie chce się zna­leźć. Scho­dzi­łem sobie nogi i póź­no wró­ci­łem do domu. Tro­chę wście­kły, choć wie­dzia­łem, że lepiej mieć to wszyst­ko gdzieś.

Gdy­bym miał jesz­cze jakiś pomysł, gdzie szu­kać Zoli­ki, nie cie­ka­wi­ła­by mnie pro­po­zy­cja Kac­sy, ale ponie­waż nie mam poję­cia, dokąd się zmył, posta­na­wiam iść na spo­tka­nie. Powiedz­my, że nie kumam, po co chce łazić po tych zaro­ślach, dzwo­nię do nie­go i pytam, dla­cze­go pik­nik ma być aku­rat przy defe­ka­to­rze, a on na to, że jak sram ze stra­chu, to wyśle Bóję na nasyp kole­jo­wy i poka­że mi dro­gę, albo żebym wziął ze sobą latar­kę, to nie zabłą­dzę. Kie­dy jesz­cze raz pytam o defe­ka­tor, mówi, że wła­śnie tam musi­my się spo­tkać, bo coś mi chce poka­zać. Jak nie pój­dę, Kac­sa pomy­śli, że jestem zasra­nym tchó­rzem. Muszę się zgo­dzić. Oki, to Bója pocze­ka na nasy­pie, da mi znak latar­ką i zapro­wa­dzi mnie do defe­ka­to­ra.

Przy­cho­dzę na umó­wio­ne miej­sce, ale nigdzie nie widzę Bóji. Spo­glą­dam na tele­fon, nie spóź­ni­łem się. Chwi­lę się waham, czy na pew­no jestem w dobrym miej­scu, w koń­cu sobie myślę, że mam to gdzieś, jak chcą, to mnie znaj­dą. Nie mam ocho­ty cze­kać na sto­ją­co, sia­dam na szy­nach. Wycią­gam nogi, kamie­nie na nasy­pie odda­ją cie­pło, są gorą­ce, jak gdy­by było lato. Po dzie­się­ciu minu­tach już tak się nudzę, że dla zabi­cia cza­su zaczy­nam rzu­cać kamie­nia­mi w poma­lo­wa­ne graf­fi­ti okna oso­bo­we­go wago­nu. Za dru­gim razem mi się uda­je, ale na dźwięk tłu­czo­nej szy­by zaczy­na szcze­kać pies z pobli­skie­go skła­du, wiec daję sobie spo­kój i sie­dzę, słu­cha­jąc cyka­nia świersz­czy. Wła­śnie podej­mu­ję decy­zję, że jesz­cze dwie minu­ty i spa­dam do domu, kie­dy za moimi ple­ca­mi odzy­wa się Bója, a ja nie­mal robię w gacie ze stra­chu. Skra­da się w ciem­no­ściach, a kie­dy pytam, gdzie kur­wa mać ma latar­kę, mówi, żebym się odpier­do­lił, wyczer­pa­ła mu się bate­ria, a tele­fon się zawie­sił i nie mógł mi poświe­cić.

Prze­dzie­ra­my się przez ciem­no­ści, Bója idzie pierw­szy, śpie­wa­jąc „Stay­in’ Ali­ve” z Mada­gar­ska­ru, a ja w tym prze­klę­tym gów­nie. Jakiś przed­się­bior­czy lis kupił tere­ny za kom­bi­na­tem mię­snym, chciał zbu­do­wać tam luk­su­so­we osie­dle albo jakiś park tech­no­lo­gicz­ny, już nie pamię­tam, ale wysa­dzi­li go razem z jego samo­cho­dem i pro­jekt szlag tra­fił. To już było parę lat temu, od tam­te­go cza­su nic się tu nie zmie­ni­ło, tyl­ko wście­kle szyb­ko takie spe­cjal­ne rosną mody­fi­ko­wa­ne gene­tycz­nie bam­bu­sy, któ­re przy­wiózł z Chin. W dodat­ku tak gęsto je posa­dzi­li, że Bója, żeby przejść, musi iść bokiem. W gro­bo­wej ciszy sły­szę tyl­ko pohu­ki­wa­nie sów, a potem trzask gałę­zi. Mam nadzie­ję, że nie spro­wa­dzi­li tu tygry­sów. Po takich przed­się­bior­cach wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać. Co jakiś czas zry­wa się wiatr, liście sze­lesz­czą jak deli­kat­nie prze­su­wa­ny po czymś papier ścier­ny. Bója bez namy­słu łamie gałę­zie, któ­re zagra­dza­ją mu dro­gę, gdy­bym nie wie­dział, że to on idzie przede mną, spo­koj­nie bym pomy­ślał, że to dzik. Coś do mnie mówi, ale w szu­mie wia­tru i trzesz­czą­cych gałę­zi nie rozu­miem zasra­ne­go sło­wa, a kie­dy chcę zapy­tać, co mówił, już jeste­śmy na pola­nie. W sil­nym świe­tle księ­ży­ca nawet bez latar­ki orien­tu­ję się, gdzie jeste­śmy.

Jakiś gość przy­glą­da się zaro­śnię­te­mu wod­ną roślin­no­ścią defe­ka­to­ro­wi, z któ­re­go doby­wa się taki smród jak z zala­nej wodą zbio­ro­wej mogi­ły. Sły­szy, że idzie­my i się odwra­ca. Na twa­rzy ma zawią­za­ną chu­s­tę, ale po ruchach pozna­ję, że to Kac­sa. Trzy­ma w ręku jakiś dłu­gi przed­miot, naj­pierw obla­tu­je mnie strach, że to strzel­ba ojca, ale kie­dy bli­żej pod­cho­dzę, oka­zu­je się, że to tyl­ko gru­ba gałąź. Nad brze­giem szam­ba ude­rza mi w nos mdlą­cy smród. Zbie­ra mi się na rzy­ga­nie.

– Ta jest za krót­ka – odbur­ku­je Kac­sa na powi­ta­nie i rzu­ca tę gałąź, któ­rą grze­bał w wodzie.

Smród jest tak ohyd­ny, że krę­ci mi się w gło­wie, jak wezmę głęb­szy oddech. Bója też zaczy­na czkać. A Kac­sa chy­ba nie ma z tym żad­ne­go pro­ble­mu. Jak gdy­by stał na łące peł­nej kwia­tów. Chy­ba już cze­ka bar­dzo dłu­go. Zdej­mu­ję pod­ko­szul­kę i zakry­wam usta, wolę, żeby pogry­zły mnie koma­ry, mam to gdzieś, bo smród jest nie do wytrzy­ma­nia. Kac­sa idzie w kie­run­ku drzew, pew­nie poszu­kać dłuż­sze­go kija. Jemu nie sia­dła bate­ria w latar­ce, więc pró­bu­je­my iść za nim, ale nie może­my zna­leźć żad­ne­go porząd­ne­go kija. Pew­nie Cyga­nie już w lecie zaczy­na­ją zbie­rać opał. Bója ma dość, zatrzy­mu­je się przed cien­kim bam­bu­sem, przy­glą­da mu się, maca, a potem tak jak głod­ne sło­nie opie­ra się na nim i wyry­wa z korze­nia­mi. Kac­sa dokład­nie lustru­je kij, uzna­je, że jest wystar­cza­ją­co dłu­gi, wycią­ga swój myśliw­ski scy­zo­ryk z pił­ką i obci­na bocz­ne gałąz­ki. Goto­wy drąg cią­gnie­my na brzeg. Tu już nawet koszul­ka nie poma­ga, smród padli­ny moż­na kro­ić nożem. Bója przez chwi­lę idzie za mną, ale zaczy­na tak czkać, że musi się zatrzy­mać. Bar­dzo się męczy, ale i tak wymio­tu­je tyl­ko odro­bi­ną żół­ci. Bója rzy­ga, a Kac­sa stoi po dru­giej stro­nie i gapi się na wodę czy raczej na gęstą maź zale­ga­ją­cą na dnie. Ten ryb­ny staw to wła­ści­wie nie jest ryb­ny staw, tyl­ko raczej głę­bo­ki rów wyko­pa­ny przez budow­lań­ców na fun­da­men­ty. Ma bar­dzo stro­my brzeg, jak ktoś wpad­nie do środ­ka, sam nie wyj­dzie. Ryby już daw­no wyło­wio­no albo same pozdy­cha­ły. Znów chce mi się rzy­gać, ale się powstrzy­mu­ję i odcho­dzę do Kac­sy, któ­ry świe­ci do rowu latar­ką.


Suniemy nowym objazdem

Sunie­my nowym objaz­dem, Kac­sa nagle odwra­ca gło­wę i pyta, gdzie my kur­wa jeste­śmy, ale wszy­scy stu­la­ją ryje, bo albo nie mają zie­lo­ne­go poję­cia, albo nie chcą pal­nąć głu­po­ty, albo pró­bu­ją wypro­wa­dzić wszyst­kich w pole, żeby­śmy jesz­cze bar­dziej zabłą­dzi­li. Ja też nie znam tych oko­lic, w dodat­ku w strasz­nej chla­pie nicze­go nie widać, a prze­cież sam bym się cie­szył, gdy­bym wie­dział, gdzie jeste­śmy, bo ina­czej do usra­nej śmier­ci nie dowle­cze­my się do domu.

– To tam to nie rzeź­nia? – poka­zu­ję przy­po­mi­na­ją­cy dzi­ka wiel­ki fabrycz­ny budy­nek, a Kac­sa tyl­ko duka, „Niby gdzie, kur­wa jego mać?”, ale na próż­no się odwra­ca, po chwi­li jeste­śmy za wiel­kim dźwię­ko­chłon­nym murem i wszyst­ko się roz­cią­ga, jakoś tak, jak w Gwiezd­nych woj­nach, kie­dy przy­spie­sza­ją do pręd­ko­ści świa­tła. Kac­sa ma w sobie coś z Har­ri­so­na For­da, zwłasz­cza jak w pół­mro­ku widzę go od tyłu. Zawsze on pro­wa­dzi, choć nie ma pra­wa jaz­dy, poży­czył od Misie­go. Misi to jego cio­tecz­ny brat i na foto­gra­fii są cał­kiem podob­ni. Nie kumam, skąd gów­niarz skom­bi­no­wał papie­ry, w lecie dopie­ro skoń­czy szes­na­ście lat, ale jesz­cze nigdy nie zali­czy­li wpad­ki. Trzy razy pod rząd oblał z prze­pi­sów, choć ojciec dał egza­mi­na­to­ro­wi w łapę.

Jedzie­my samo­cho­dem Kac­sy. Sta­ry lis, nie chciał się przy­znać, że wziął od ojca, a prze­cież wiem, że mu zaje­bał. Ojciec Kac­sy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po pro­stu dał synecz­ko­wi trzy­stu­kon­ną bry­kę za sto milio­nów. Kac­sa jed­ną rękę trzy­ma na kie­row­ni­cy, dru­gą grze­bie w tor­bie z McDo­nal­da, ze znu­dzo­ną miną wycią­ga Big Mac­ka i wypy­cha całe­go do gęby. Zwię­dłe liście sała­ty spa­da­ją mu na spodnie. Zoli­ka pochy­la się, chy­ba chce o coś zapy­tać, pró­bu­je wysu­nąć gło­wę pomię­dzy dwo­ma przed­ni­mi fote­la­mi, z impe­tem ude­rza o zagłó­wek. Zawsze jest taki nakrę­co­ny, cokol­wiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak dzia­ła na nie­go alko­hol, bo nigdy nie pije. Ostroż­nie się pochy­lam, żeby spoj­rzeć ponad ramio­na­mi Kac­sy i zer­k­nąć na pręd­ko­ścio­mierz, ale wibru­ją­cy nie­bie­skim bla­skiem rząd cyfe­rek zni­ka z tabli­cy i widzę tyl­ko, że zaczy­na się od trój­ki albo ósem­ki. W kabi­nie kłę­bi się gęsty, lep­ki dym, jak gdy­by­śmy sie­dzie­li w gigan­tycz­nej cukro­wej wacie. Kac­sa patrzy na swo­je uda, pró­bu­je zrzu­cić na pod­ło­gę kawał­ki sała­ty, i tak dłu­go przy nich grze­bie, aż reszt­ki sosu roz­ma­zu­ją się na spodniach.

– Wypier­do­lę kur­wa mać w powie­trze tego jeba­ne­go Bur­ger Kin­ga! – wybu­cha wście­kło­ścią.

– Byli­śmy w McDo­nal­dzie – zauwa­ża cicho Zoli­ka, ude­rza­jąc się w czo­ło.

– Zasra­na róż­ni­ca – odwar­ku­je Kac­sa.

– Nie nakrę­caj się! – uśmie­cha się Bója z kamien­ną twa­rzą. – Ze sztucz­nej skó­ry zmy­je się bez pro­ble­mu.

Bója gra w pił­kę wod­ną, i dla­te­go tak go nazy­wa­ją, bo nie moż­na go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilo­gra­mów samych mię­śni. Chło­pa­ki z kla­sy mate­ma­tycz­nej tak nazwa­li jed­nost­kę mia­ry. Bója pierw­szy miał owło­sie­nie wokół pta­ka.

– Z jakiej kur­wa sztucz­nej skó­ry? – odgry­za się ura­żo­ny Kac­sa.

– Ze sztucz­nej skó­ry, takiej jak w pocią­gu – odpo­wia­da Bója.

– Pier­du, pier­du – Kac­sa nie odpusz­cza, ale z tru­dem uda­je mu się powstrzy­mać śmiech.

Bója, zado­wo­lo­ny z sie­bie, roz­sia­da się na fote­lu pasa­że­ra, jak gdy­by wyle­gi­wał się na leża­ku, środ­ko­wym i ser­decz­ny pal­cem zaci­ska żarzą­ce­go się gru­be­go skrę­ta. Też jest zdro­wo zja­ra­ny, z tru­dem łapie powie­trze i uśmiech­nię­ty gapi się przed sie­bie, niczym wiel­ki żół­ty banan. Wła­śnie chcę zacząć liczyć, jak dłu­go wytrzy­ma bez powie­trza, kie­dy nagle, niczym wybu­dzo­ny z głę­bo­kie­go snu, spo­glą­da na trąb­kę, zacią­ga się ze sma­kiem i wypusz­cza­jąc dym pod nogi, poda­je im papie­ro­sa. Ramię wydłu­ża mu się tak samo jak inspek­to­ro­wi Bigyó.

– Dzię­ki-dzię­ki-dzię­ki – duka Zoli­ka. – Już myśla­łem, że będziesz sam jar… jar… aż doje­dzie­my. – Plą­cze mu się język, pró­bu­je jesz­cze raz, ale nie daje rady i wyry­wa Bói skrę­ta. Jestem mu wdzięcz­ny, bo nie muszę ruszać się z miej­sca, jak mam chęć pocią­gnąć. Zoli­ka szyb­ko zacią­ga się raz po raz, kie­dy wyj­mu­je papie­ro­sa z ust, bibuł­ka przy­le­pia mu się do warg i pęka. Mija cała wiecz­ność, nim skręt znaj­dzie się w moich rękach, a jed­nak się nie spie­szę. Chcę się roz­ko­szo­wać każ­dą sekun­dą. Ostroż­nie wygła­dzam bibuł­kę, tur­lam w pal­cach cie­płe­go skrę­ta. Kie­dy się zacią­gam, dra­pie mnie w gar­dle. Znów doda­li za dużo tyto­niu, dla­te­go jest taki gru­by, nie z powo­du tra­wy. Kac­sa cyko­rzy się, że ojciec wyczu­je zapach mary­chy, choć wyda­je mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przy­pier­da­lał, że pali­my. Sta­ry też zawsze pro­wa­dzi z fajo­rem w zębach.

– No i co z tego? – pyta Bója, marsz­cząc czo­ło. Powo­li cedzi sło­wa, jak w tele­wi­zyj­nych pro­gra­mach o zdal­nym lecze­niu sobo­wtór Buda Spen­ce­ra wci­ska­ją­cy kit eme­ry­tom.

– Haska, niga’ – odpo­wia­da Kac­sa. Kil­ka mie­się­cy temu zadu­rzył się w jakimś zespo­le gra­ją­cym na pro­win­cji gang­ster­skie­go rapa, teraz też oni drę­czą nas z gło­śni­ków i od tam­te­go cza­su, jak sobie zapa­li, bez prze­rwy coś bre­dzi o Murzy­nach, i nawet uda­je mu się gadać do rymu.

– A ja mówię o Big Macu – Boja mru­ży oczy. Szczy­pią go od dymu.

– O Big Macu? – pyta Kac­sa.

– No – Bója popi­ja kolę i czka­jąc, doda­je: „Śmier­dzi jak gów­no”. Umie tak powie­dzieć nawet cał­kiem dłu­gie zda­nia. Wiel­kie ma nie tyl­ko płu­ca, ale i żołą­dek.

– Jak jesz­cze raz się wetniesz i wysia­dasz – usztyw­nia się Kac­sa.

Bója leni­wie obra­ca w szklan­ce kost­ki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tyl­ko nie­groź­ne pogróż­ki. Kac­sa usta­wił skrzy­nię w try­bie dri­ve i nie ma odwa­gi zwol­nić. Nie ma mowy, żeby miał się zatrzy­mać na tym pust­ko­wiu tyl­ko po to, żeby wysa­dzić Bóję. Na sło­wo „gów­no” przy­cho­dzi mi na myśl puen­ta, ale mam chryp­kę i nim uda­je mi się dobyć głos z gar­dła, Bója ryczy na całe­go, a ja zapo­mi­nam, co chcia­łem powie­dzieć.

– Laski… – ryczy, ude­rza­jąc o sie­bie kola­na­mi. – Laski… – dusi się ze śmie­chu, aż łzy napły­wa­ją mu do oczu. – … macza­ły… – chwy­ta powie­trze. – … w keczu­pie…

I jesz­cze coś mówi, chy­ba, że, że tam­pon, ale nie rozu­miem dokład­nie, bo, pochli­pu­jąc, ocie­ra łzy. Patrzy­my na nie­go z Zoli­ką, nie odzy­wa­jąc się ani sło­wem, a on zer­ka na Kac­sę i po chwi­li odwra­ca się zdzi­wio­ny. To porząd­ny chło­pak, ale cza­sa­mi mar­twię się o nie­go. Albo z jego powo­du.

– W Big Macu nie dają z kechu­pem – odzy­wa się Zoli­ka – ale z takim spe­cjal­nym sosem robio­nym na pod­sta­wie sekret­ne­go prze­pi­su. – Wyma­wia przez A, kechap. Zoli­ka ma robo­tę w McDo­nal­dzie, wie, o czym mówi.

– Pier­dol się, kur­wa… – Kac­sa ury­wa w pół zda­nia i spo­glą­da na ostat­ni kęs Big Maca, któ­ry ści­ska pomię­dzy kciu­kiem a wska­zu­ją­cym pal­cem. Bója znów ryczy ze śmie­chu, a Kac­sa się wście­ka. Widzę w luster­ku jego wykrzy­wio­ną ze zło­ści twarz.

– W godzi­nach pra­cy nie czo­chra­my fre­da – bro­ni się ura­żo­ny Zoli­ka.

Ściem­nia. Wszy­scy czo­chra­ją fre­da.

Kac­sa pomru­ku­je i wrzu­ca do popiel­nicz­ki reszt­ki Big Maca.


Stoję pod prysznicem i puszczam gorącą wodę

Sto­ję pod prysz­ni­cem i pusz­czam gorą­cą wodę. Tro­chę się uspo­ka­jam, brzuch już mniej boli. Nie mam ocho­ty gadać z nową, ale nie chce się ode mnie odcze­pić. Jest bar­dzo słod­ka, jak trze­po­cze rzę­sa­mi i uda­je nie­wi­niąt­ko, ale widzia­łam, jak się gapi­ła na chło­pa­ków po tre­nin­gu. Sta­ję przed moją szaf­ką, otwie­ram, szu­kam w tor­bie tele­fo­nu, włą­czam i spraw­dzam wia­do­mo­ści. Nic cie­ka­we­go, znów tyl­ko napi­sał chło­pak z C, jest od nas star­szy o dwa lata, ostro na mnie leci, choć mu powie­dzia­łam, żeby dał sobie spo­kój, nie ma u mnie szans, ale nie chce. Pisze dwa­dzie­ścia razy dzien­nie, tro­chę to okrop­ne, i przy­sy­ła fot­ki. Ma cał­kiem nie­złe mię­śnie, mówił, że tre­nu­je ghet­to wor­ko­ut, ale ostat­ni przy­słał mi fotę swo­je­go fiu­ta, na szczę­ście mat­ka nie zoba­czy­ła, jak przy kola­cji czy­ta­łam smsa. Ani tro­chę mnie to nie inte­re­su­je, zresz­tą foto sho­pem w sekun­dę moż­na wszyst­ko powięk­szyć, jak się chce. Zakła­dam nowe majt­ki z Bat­ma­nem, kie­dy oglą­dam swój tyłek w lustrze, widzę, że jakieś bab­sko gapi się na mnie suro­wym wzro­kiem. Nie wiem, dla­cze­go tak się wga­pia, oglą­dam się w lustrze, kie­dy mam ocho­tę, nic jej do tego. Zazdro­ści mi, wiem. Te sta­ru­chy zawsze zazdrosz­czą, jak gdy­by same nigdy nie były mło­de i pięk­ne. Spo­glą­dam na nią i patrzę jej w oczy tak dłu­go, aż się odwró­ci. Coś pobur­ku­je, ale nie zwra­cam na nią uwa­gi, choć jestem kłęb­kiem ner­wów, wresz­cie zmy­wa się wraz ze swo­im obwi­słym tył­kiem i zwi­sa­ją­cy­mi pier­sia­mi. Nigdy nie pozwo­lę, żeby tak mi opa­dły cycusz­ki, powiedz­my, że to i tak cud, że taka sta­ra baba w ogó­le ma pier­si, zaosz­czę­dzę kasę i zro­bię sobie biust albo zapła­ci mój facet, tak jak facet mat­ki.

Piję w bufe­cie kok­tajl biał­ko­wy, nie sma­ku­je mi, wyrzu­cam go, wycho­dzę do hal­lu, sia­dam w fote­lu i słu­cham „Bit­ches N Mari­ju­ana” z nowe­go albu­mu Chri­sa Brow­na. Chło­pak jest słod­ki. Jesz­cze niko­mu o tym nie mówi­łam, ale kie­dyś chcia­ła­bym się prze­spać z ciem­no­skó­rym chło­pa­kiem. W zeszłym roku na mistrzo­stwach świa­ta na Taj­wa­nie był fran­cu­ski zawod­nik, bar­dzo faj­ny i w ogó­le, na ban­kie­cie tro­chę poga­da­li­śmy, ale na koniec impre­zy okrop­nie się upił, ska­kał po bufe­cie i wrzesz­czał „Gan­gnam sty­le”, potem gdzieś się zmył, a my na dru­gi dzień pole­cie­li­śmy do domu. Wszyst­ko jed­no, może uda mi się poje­chać na olim­pia­dę. Cze­kam na resz­tę i prze­glą­dam Face­bo­oka. Bian­ka dwa­dzie­ścia minut temu zmie­ni­ła zdję­cie pro­fi­lo­we, a już dosta­ła mnó­stwo laj­ków. Faj­na dziew­czy­na, tak wysu­nę­ła pier­si, że led­wie widać jej twarz, a prze­cież wiem, że wca­le nie ma dużych, zna­czy cycek, tyl­ko zało­ży­ła push-up. Wiem, że nie powin­nam, ale nie mogę wytrzy­mać i spraw­dzam, kto jej laj­ko­wał, i szlag mnie tra­fia, bo i Dani, i Ger­gő, a prze­cież wiem, że się pokłó­ci­li, jak się wyda­ło, że Bian­ka poszła do lóż­ka z Danim, kie­dy Ger­gő zdra­dził z nią Ritę. A jesz­cze bar­dziej nie­ha­lo, że była dziew­czy­na Ger­gő, Rita też zlaj­ko­wa­ła zdję­cie Bian­ki, choć okrop­nie jej nie­na­wi­dzi, cały czas obga­du­je za ple­ca­mi, powiedz­my, że się nie dzi­wię, bo Dani opo­wia­dał, że Bian­ka nie raz poszła do łóż­ka z Ger­gő, jak jesz­cze cho­dził z Ritą. Po pro­stu nie rozu­miem, dla­cze­go laj­ku­ją nowe zdję­cie Bian­ki, zwłasz­cza, że jak wrzu­ci­łam fotę w biki­ni, nikt go nie laj­ko­wał. Typo­we.

Nagle od tego wszyst­kie­go wpa­dam w pod­ły nastrój i cho­wam tele­fon do tor­by. Nie chcę zła­pać depre­chy. Znaj­du­ję kawa­łek cze­ko­la­dy i kar­tecz­kę, na któ­rej nauczy­ciel mat­my zapi­sał swój numer, przed feria­mi powie­dział, żebym do nie­go zadzwo­ni­ła, jak nie chcę oblać i potrze­bu­ję pomo­cy, może mi dać kor­ki. Facet jest oble­śny, ale chy­ba będę musia­ła pójść do nie­go, ina­czej popsu­je mi śred­nią i nie dosta­nę się na esgieh. Zja­dam cze­ko­la­dę, choć wiem, że nie wol­no. A może dla­te­go zdra­dza mnie z kim popad­nie, bo mam sfla­cza­ły tyłek?

Sły­sza­łam w szat­ni, że idzie­my do Kac­sy. Szko­ła nie pro­blem, Bója zawsze zała­twi zwol­nie­nie. Szko­da tyl­ko, że nie uda się pozbyć Viki. Nie rozu­miem, dla­cze­go chło­pa­ki tak na nią lecą, wszy­scy, kur­de. Idzie­my bul­wa­rem, ale Kac­sy nudzi się spa­cer i woła tak­sów­kę. Nie mie­ści­my się wszy­scy, ale nie­waż­ne, na pew­no nie zosta­nę tu, jak wsią­dzie z nimi Viki. Kac­sa sia­da z przo­du, a my ści­ska­my się na tyl­nym sie­dze­niu. Bója od razu do mnie star­tu­je, ale mu nie pozwa­lam, choć uda­ło mi się tak usiąść, żeby Kasca widział, co robię. W koń­cu Viki sia­da na kola­nach swo­je­go face­ta, chło­pak zaczy­na ją pie­ścić. Tak­sów­karz jest ugo­to­wa­ny, cały czas gapi się na mnie w luster­ku, prze­la­tu­je na czer­wo­nym, nie ustę­pu­je pierw­szeń­stwa i pra­wie zde­rza­my się z żół­tym auto­bu­sem. Bar­dzo bym nie chcia­ła, żeby­śmy znów mie­li wypa­dek, jak poprzed­nio na objeź­dzie, kie­dy Kac­sa dep­tał gaz jak wariat i prze­je­chał dzi­ka czy coś w tym rodza­ju, i pra­wie wje­cha­li­śmy do rowu.

Idzie­my do Kac­sy. Kie­dy wcho­dzi­my do salo­nu, obla­tu­je mnie strach, myśla­łam, że będzie­my sami, ale pod żyran­do­lem stoi jego mat­ka. Kac­sa pró­bu­je wci­snąć jej jakąś dur­ną gad­kę, że dziś nie ma lek­cji, a powo­du zawo­dów w week­end wcze­śniej robią popo­łu­dnio­wy tre­ning, a ja się cyko­rzę, bo cał­kiem zapo­mnia­łam, że pod koniec tygo­dnia będą zawo­dy. Na szczę­ście szyb­ko jarzę, że to też ście­ma, nie będzie w week­end żad­nych zawo­dów, a zresz­tą to kom­plet­nie wszyst­ko jed­no, bo, jak widzę, mat­ki Kac­sy nie inte­re­su­je ani szko­ła, ani pły­wa­nie. Kie­dy Kac­sa coś jej kla­ru­je, oglą­da nas sobie, chwiej­ny kro­kiem pod­cho­dzi do kuchen­ne­go bla­tu z drew­na cze­re­śnio­we­go, któ­ry ma dokład­nie taki sam kolor jak moje ulu­bio­ne spodnie, opie­ra się, bie­rze szklan­kę i wypi­ja łyk soku poma­rań­czo­we­go. Ich głu­pi mops nakrę­ca się, liże rękę swo­jej pani albo patrząc na nas, poka­zu­je zęby i powar­ku­je. Jak nic, nawet nie wie, jaki jest dzień. Zna­czy mat­ka Kac­sy, nie mops. Wyobra­żam sobie, jaką histe­rię urzą­dzi­ła­by moja mat­ka, gdy­by do domu naraz wpa­dło pół kla­sy, ale poważ­nie, nie mogę uwie­rzyć, jaka to super bab­ka. I jakie ma pier­si. Faj­nie było­by tak wyglą­dać w jej wie­ku. Kie­dyś zapy­tam Kac­sę, ile lat ma jego mama, ale czter­dzie­ści musi mieć. A jakie ma ciu­chy, nie­wia­ry­god­ne, z dodat­ka­mi, toreb­ką i bia­łym płasz­czem ze skó­ry mini­mum pół milio­na. Sta­ry Kac­sy zgar­nia kosz­mar­ne tony kasio­ry.

W koń­cu Kac­sa kuma, że cał­kiem nie­po­trzeb­nie zdzie­ra sobie gar­dło, żegna­my się z jego mamą i idzie­my na górę. Pokój Kac­sy wyglą­da dokład­nie tak samo jak wte­dy, kie­dy ostat­ni raz poszłam z nim do łóż­ka, tyl­ko powie­sił nowy pla­kat Zsuz­si. Faj­na bab­ka, ale wszyst­ko jed­no. Kil­ka razy razem pły­nę­ły­śmy w mistrzo­stwach Węgier, kie­dyś w mie­sza­nym pra­wie uda­ło mi się ją poko­nać, ale na sam koniec jed­nak dała radę. Ma bar­dzo dużo obser­wa­to­rów na Twit­te­rze. Jak uda mi się odchu­dzić tyłek, ja też zro­bię sobie stro­nę.

Chło­pa­ki nabi­ja­ją faj­kę wod­ną, a Bója wybie­ra por­no­sy z kolek­cji Kac­sy. Mnie nie podo­ba­ją się takie fil­my, ale cza­sa­mi Kac­sa namó­wi mnie i coś sobie obej­rzy­my. Kac­sa mówi, że mogła­bym wie­le się z nich nauczyć, ale on też miał­by oka­zję to i owo pod­pa­trzeć, tyl­ko nic mu nie mówię, bo nie chcę mu robić przy­kro­ści. Jakiś dureń włą­cza radio na cały głos, prze­wra­ca­ją faj­kę wod­ną, wypa­la­ją dziu­rę w dywa­nie i zaczy­na­ją na sie­bie wrzesz­czeć. Zawsze tak jest. Cza­sa­mi mam już ich dość, męczą­ce są te ich awan­tu­ry. Lepiej pój­dę do łazien­ki się wysi­kać, może się uspo­ko­ją. Oglą­dam się w lustrze i widzę, że mam wyprysk. Na szczę­ście mały i da się wyci­snąć. Pochy­lam się bli­żej i zrzu­cam per­fu­my Kac­sy, te któ­re naj­bar­dziej lubię, David Bec­kam Instinct, wszyst­ko trwa jeden moment, pró­bu­ję je zła­pać, ale bute­lecz­ka wpa­da do umy­wal­ki i tłu­cze się z hukiem. Aż pisz­czę, czu­ję się jak ostat­nia ofia­ra, ale nie mam cza­su pozbie­rać szkło z umy­wal­ki, bo do łazien­ki wbie­ga Kac­sa, widzi, co się sta­ło, a ja wiem, że mnie za to uka­rze.

Bar­dzo mnie boli, znów było poni­ża­ją­ce, tak jak zawsze. Nie wiem, co mu jest, nie wiem, po co to robi. Ani nie rozu­miem, dla­cze­go mu na to pozwa­lam. Kie­dyś myśla­łam, że jak się z nim prze­śpię, kie­dy ma ocho­tę, to nie będzie latał do innych, dziś wiem, że to była wiel­ka głu­po­ta. Może ja też powin­nam cho­dzić z inny­mi do łóż­ka, to wte­dy bym nie była na nie­go taka wście­kła? Ale i tak nie potra­fię go rzu­cić, choć jest taki okrop­ny. Pró­bo­wa­łam odwró­cić się. Chcia­łam popro­sić, żeby nie cią­gnął mnie za wło­sy, ale zasło­nił mi usta ręką. Miał sło­ne dło­nie. Opar­łam się o zim­ną umy­wal­kę, nie chcia­łam, żeby wsa­dził mi gło­wę do wody, ale mia­łam za mało siły. Woda dotknę­ła mojej twa­rzy, była zim­na, ale czy­sta, choć myśla­łam, że będzie cie­plej­sza. Wte­dy jesz­cze bar­dziej się roz­sza­lał, coraz bar­dziej mnie bola­ło, po jakimś cza­sie nie wie­dzia­łam, w któ­ra dziu­rę mi wsa­dza, chcia­łam krzy­czeć na całe gar­dło, ale woda tłu­mi­ła głos. Chwy­cił mnie za wło­sy i wci­snął mi gło­wę do wody. Pró­bo­wa­łam zrzu­cić jego rękę, ale nie mogłam. Już myśla­łam, że to koniec, ale wresz­cie doszedł i mnie puścił, nic nie powie­dział, tyl­ko wyszedł. Nawet nie zamknął za sobą drzwi. Chło­pak Viki sie­dział na kana­pie, gapił się na mnie i palił faj­kę. Przy­mknę­łam drzwi nogą, żeby mnie nie widział.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Benedek  Totth

Urodzony w 1977 roku w Kaposvár. Węgierski prozaik, tłumacz literatury anglojęzycznej, przekładał m.in. powieści Cormaca McCarthyego czy Aldousa Huxleya. Za swoją pierwszą powieść Trupi bieg (Holtverseny) otrzymał nagrodę im. Margó w 2015 roku, w 2017 roku ukazała się jego kolejna książka Ostatnia wojna po ostatniej (Az utolsó utáni háború). Tłumaczony m.in. na język angielski.

Elżbieta Sobolewska

Hungarystka, redaktorka, tłumaczka współczesnej prozy węgierskiej, głównie z nurtu postmodernizmu. Laureatka Nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej (2015) oraz Angelusa 2018 za najlepszy przekład roku za Pamięć Pétera Nádasa. Autorka kilkudziesięciu przekładów współczesnej prozy węgierskiej, esejów i tekstów publicystycznych, a także rozmów z tłumaczonymi przez nią najważniejszymi pisarzami węgierskimi, takimi jak Imre Kertész, László Krasznahorkai, Péter Nádas. Menadżerka projektów wydawniczych, popularyzatorka literatury węgierskiej.

Powiązania