książki / PROZA

Trupi bieg

Benedek Totth

Elżbieta Sobolewska

Fragmenty zapowiadające książkę Trupi bieg Benedeka Tottha w tłumaczeniu Elżbiety Sobolewskiej, wydanej w Biurze Literackim 20 marca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Od tygodnia nie mam żadnych wieści

Od tygo­dnia nie mam żad­nych wie­ści, co się sta­ło z Zoli­ką. Zapadł się pod zie­mię. Zaczy­nam roz­py­ty­wać, ale go nie widzie­li, ale nikt nawet nie pamię­ta, od kie­dy. Od kil­ku dni czy od kil­ku tygo­dni, albo chuj wie, od kie­dy. Cały tydzień nie było go ani w szko­le, ani na tre­nin­gu. A mat­ka się prze­stra­szy­ła i zgło­si­ła na poli­cję, że dzie­ciak zagi­nął. Gli­ny, straż miej­ska, psy wszę­dzie go szu­ka­li, ale nie zna­leź­li. Ani nawet zakrwa­wio­nej koszul­ki czy obcię­te­go pal­ca. W koń­cu tak się wkrę­ci­łem w temat, że Zoli­ka mi się przy­śnił, to był do dupy sen, na dru­gi dzień prze­szu­ka­łem kil­ka miejsc, że może go tam spo­tkam, ale wszę­dzie widzia­łem te same twa­rze i nigdzie Zoli­ki. Cią­gle chcę zapy­tać o nie­go Kac­sę, ale jakoś się mija­my, po jakimś cza­sie zaczy­nam podej­rze­wać, że spe­cjal­nie tak robi, w koń­cu jakoś uda­je mi się go namie­rzyć, ale nie chce ze mną gadać, więc jestem zmu­szo­ny wal­nąć ble­fa, że pod­ka­blu­ję go gli­nom, że prze­je­chał gościa, jak nie pomo­że mi odna­leźć Zoli­ki. Na to zaczy­na się odgra­żać, ale jak widzi, że mam to gdzieś, robi się mil­szy, więc zaczy­nam go wypy­ty­wać, co i jak i że nie wie­rzę, że nic nie zauwa­żył, że głu­pek od tygo­dnia po pro­stu się roz­pły­nął. Kac­sa w koń­cu zaczy­na rozu­mieć, że spra­wa jest poważ­na, chwi­lę mil­czy, po czym duka, że on też tydzień temu widział go ostat­ni raz, ale nie ma poję­cia, gdzie jest i opo­wia­da jakieś sto­ri, nie­sa­mo­wi­cie podob­ne do moje­go snu: wie­czo­rem kupi­li od Otto jakiś towar, poszli za gara­że zro­bić skrę­ta, ale ktoś zno­wu dosy­pał coś do tra­wy, bo tak ich trzep­nę­ło, że zaczął mieć halu­cy­na­cje, stra­cił świa­do­mość, a jak się obu­dził, to Zoli­ki już nigdzie nie było. Znik­nął, roz­pły­nął się, tyle. Od tam­te­go cza­su go nie widział. A gli­nom ściem­niał, bo nie chciał wpaść. Powiedz­my, że w grun­cie rze­czy to nie takie wiel­kie skur­wy­syń­stwo, bo nawet poli­cjan­ci z pro­win­cji nie są tacy dur­ni, żeby uwie­rzyć, że ktoś idzie za gara­że poło­żyć się w tra­wie i sobie pospać, a jego przy­ja­cie­le przez ten czas sobie zni­ka­ją.

W nocy budzę się zla­ny potem i zaczy­nam kom­bi­no­wać, a nawet jestem tego coraz bar­dziej pewien, że Kac­sa zro­bił jakieś wiel­kie skur­wy­syń­stwo. Sie­dzę w kuch­ni, na sto­le leży wczo­raj­sza gaze­ta, cien­ki papier sze­le­ści na prze­cią­gu, jak kie­dyś będę miał swo­ją kasę, odwo­łam abo­na­ment na gaze­tę, wycią­gnę mat­kę z tego śre­dnio­wie­cza i kupię jej porząd­ny tele­fon. Zoli­ka jest na pierw­szej stro­nie. Afe­ra robi się coraz więk­sza. Piszą, że szu­ka­ją go z poli­cyj­ny­mi psa­mi. No to się zesra­ło. Powiedz­my, że w tym roku zamor­do­wa­no już w mie­ście dzie­cia­ka, może dla­te­go wszy­scy tak się pie­tra­ją. Ale doro­śli naj­bar­dziej sra­ją ze stra­chu. Jasne, trud­no zro­zu­mieć, że nagle kogoś tak po pro­stu zabi­ja­ją. Kum­pel opo­wia­dał, że jego zio­ma­la zaciu­ka­li przed dys­ko­te­ką. Był kom­plet­nie roz­trzę­sio­ny, cały wie­czór opo­wia­dał tyl­ko o tej bój­ce i tych głup­kach, a ja słu­cha­łem i pota­ki­wa­łem, i po jakimś cza­sie spo­ko czu­łem, że w ogó­le mnie tak nie ma.

Nim jesz­cze bar­dziej wkrę­cą mnie te głu­po­ty, dzwo­ni mój tele­fon. To Kac­sa. Mówi, że musi­my się spo­tkać. Pró­bu­ję wydo­być z nie­go, co chce, ale mówi, że to nie na tele­fon i żeby­śmy spo­tka­li się wie­czo­rem przy defe­ka­to­rze. Zapa­la mi się w gło­wie czer­wo­ne świa­teł­ko, wiem, że nie powi­nie­nem tam iść, ale nie daje mi spo­ko­ju myśl, co będzie, jeśli chce powie­dzieć mi coś w spra­wie Zoli­ki. Kac­sa dosko­na­le o tym wie, myślę, i dla­te­go to wszyst­ko wymy­ślił, w koń­cu się zga­dzam, choć mógł­bym dać się pokro­ić, że coś tu jest nie halo.

Wczo­raj wie­czo­rem po tre­nin­gu wypa­li­łem skrę­ta i prze­szu­ka­łem wszyst­kie miej­sca, po któ­rych ten głu­pek lubił się włó­czyć. Zaczą­łem od Noso­roż­ca, bo Zoli­ka naj­chęt­niej tam się czi­lau­to­wał, ale go nie było, ani nikt go nie widział. Tu jest nie­wie­le nor­mal­nych miejsc, więc szyb­ko skoń­czy­ły mi się pomy­sły i mia­łem już tego po uszy, że latam za tym głup­kiem po mie­ście, a ten za chuj nie chce się zna­leźć. Scho­dzi­łem sobie nogi i póź­no wró­ci­łem do domu. Tro­chę wście­kły, choć wie­dzia­łem, że lepiej mieć to wszyst­ko gdzieś.

Gdy­bym miał jesz­cze jakiś pomysł, gdzie szu­kać Zoli­ki, nie cie­ka­wi­ła­by mnie pro­po­zy­cja Kac­sy, ale ponie­waż nie mam poję­cia, dokąd się zmył, posta­na­wiam iść na spo­tka­nie. Powiedz­my, że nie kumam, po co chce łazić po tych zaro­ślach, dzwo­nię do nie­go i pytam, dla­cze­go pik­nik ma być aku­rat przy defe­ka­to­rze, a on na to, że jak sram ze stra­chu, to wyśle Bóję na nasyp kole­jo­wy i poka­że mi dro­gę, albo żebym wziął ze sobą latar­kę, to nie zabłą­dzę. Kie­dy jesz­cze raz pytam o defe­ka­tor, mówi, że wła­śnie tam musi­my się spo­tkać, bo coś mi chce poka­zać. Jak nie pój­dę, Kac­sa pomy­śli, że jestem zasra­nym tchó­rzem. Muszę się zgo­dzić. Oki, to Bója pocze­ka na nasy­pie, da mi znak latar­ką i zapro­wa­dzi mnie do defe­ka­to­ra.

Przy­cho­dzę na umó­wio­ne miej­sce, ale nigdzie nie widzę Bóji. Spo­glą­dam na tele­fon, nie spóź­ni­łem się. Chwi­lę się waham, czy na pew­no jestem w dobrym miej­scu, w koń­cu sobie myślę, że mam to gdzieś, jak chcą, to mnie znaj­dą. Nie mam ocho­ty cze­kać na sto­ją­co, sia­dam na szy­nach. Wycią­gam nogi, kamie­nie na nasy­pie odda­ją cie­pło, są gorą­ce, jak gdy­by było lato. Po dzie­się­ciu minu­tach już tak się nudzę, że dla zabi­cia cza­su zaczy­nam rzu­cać kamie­nia­mi w poma­lo­wa­ne graf­fi­ti okna oso­bo­we­go wago­nu. Za dru­gim razem mi się uda­je, ale na dźwięk tłu­czo­nej szy­by zaczy­na szcze­kać pies z pobli­skie­go skła­du, wiec daję sobie spo­kój i sie­dzę, słu­cha­jąc cyka­nia świersz­czy. Wła­śnie podej­mu­ję decy­zję, że jesz­cze dwie minu­ty i spa­dam do domu, kie­dy za moimi ple­ca­mi odzy­wa się Bója, a ja nie­mal robię w gacie ze stra­chu. Skra­da się w ciem­no­ściach, a kie­dy pytam, gdzie kur­wa mać ma latar­kę, mówi, żebym się odpier­do­lił, wyczer­pa­ła mu się bate­ria, a tele­fon się zawie­sił i nie mógł mi poświe­cić.

Prze­dzie­ra­my się przez ciem­no­ści, Bója idzie pierw­szy, śpie­wa­jąc „Stay­in’ Ali­ve” z Mada­gar­ska­ru, a ja w tym prze­klę­tym gów­nie. Jakiś przed­się­bior­czy lis kupił tere­ny za kom­bi­na­tem mię­snym, chciał zbu­do­wać tam luk­su­so­we osie­dle albo jakiś park tech­no­lo­gicz­ny, już nie pamię­tam, ale wysa­dzi­li go razem z jego samo­cho­dem i pro­jekt szlag tra­fił. To już było parę lat temu, od tam­te­go cza­su nic się tu nie zmie­ni­ło, tyl­ko wście­kle szyb­ko takie spe­cjal­ne rosną mody­fi­ko­wa­ne gene­tycz­nie bam­bu­sy, któ­re przy­wiózł z Chin. W dodat­ku tak gęsto je posa­dzi­li, że Bója, żeby przejść, musi iść bokiem. W gro­bo­wej ciszy sły­szę tyl­ko pohu­ki­wa­nie sów, a potem trzask gałę­zi. Mam nadzie­ję, że nie spro­wa­dzi­li tu tygry­sów. Po takich przed­się­bior­cach wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać. Co jakiś czas zry­wa się wiatr, liście sze­lesz­czą jak deli­kat­nie prze­su­wa­ny po czymś papier ścier­ny. Bója bez namy­słu łamie gałę­zie, któ­re zagra­dza­ją mu dro­gę, gdy­bym nie wie­dział, że to on idzie przede mną, spo­koj­nie bym pomy­ślał, że to dzik. Coś do mnie mówi, ale w szu­mie wia­tru i trzesz­czą­cych gałę­zi nie rozu­miem zasra­ne­go sło­wa, a kie­dy chcę zapy­tać, co mówił, już jeste­śmy na pola­nie. W sil­nym świe­tle księ­ży­ca nawet bez latar­ki orien­tu­ję się, gdzie jeste­śmy.

Jakiś gość przy­glą­da się zaro­śnię­te­mu wod­ną roślin­no­ścią defe­ka­to­ro­wi, z któ­re­go doby­wa się taki smród jak z zala­nej wodą zbio­ro­wej mogi­ły. Sły­szy, że idzie­my i się odwra­ca. Na twa­rzy ma zawią­za­ną chu­s­tę, ale po ruchach pozna­ję, że to Kac­sa. Trzy­ma w ręku jakiś dłu­gi przed­miot, naj­pierw obla­tu­je mnie strach, że to strzel­ba ojca, ale kie­dy bli­żej pod­cho­dzę, oka­zu­je się, że to tyl­ko gru­ba gałąź. Nad brze­giem szam­ba ude­rza mi w nos mdlą­cy smród. Zbie­ra mi się na rzy­ga­nie.

– Ta jest za krót­ka – odbur­ku­je Kac­sa na powi­ta­nie i rzu­ca tę gałąź, któ­rą grze­bał w wodzie.

Smród jest tak ohyd­ny, że krę­ci mi się w gło­wie, jak wezmę głęb­szy oddech. Bója też zaczy­na czkać. A Kac­sa chy­ba nie ma z tym żad­ne­go pro­ble­mu. Jak gdy­by stał na łące peł­nej kwia­tów. Chy­ba już cze­ka bar­dzo dłu­go. Zdej­mu­ję pod­ko­szul­kę i zakry­wam usta, wolę, żeby pogry­zły mnie koma­ry, mam to gdzieś, bo smród jest nie do wytrzy­ma­nia. Kac­sa idzie w kie­run­ku drzew, pew­nie poszu­kać dłuż­sze­go kija. Jemu nie sia­dła bate­ria w latar­ce, więc pró­bu­je­my iść za nim, ale nie może­my zna­leźć żad­ne­go porząd­ne­go kija. Pew­nie Cyga­nie już w lecie zaczy­na­ją zbie­rać opał. Bója ma dość, zatrzy­mu­je się przed cien­kim bam­bu­sem, przy­glą­da mu się, maca, a potem tak jak głod­ne sło­nie opie­ra się na nim i wyry­wa z korze­nia­mi. Kac­sa dokład­nie lustru­je kij, uzna­je, że jest wystar­cza­ją­co dłu­gi, wycią­ga swój myśliw­ski scy­zo­ryk z pił­ką i obci­na bocz­ne gałąz­ki. Goto­wy drąg cią­gnie­my na brzeg. Tu już nawet koszul­ka nie poma­ga, smród padli­ny moż­na kro­ić nożem. Bója przez chwi­lę idzie za mną, ale zaczy­na tak czkać, że musi się zatrzy­mać. Bar­dzo się męczy, ale i tak wymio­tu­je tyl­ko odro­bi­ną żół­ci. Bója rzy­ga, a Kac­sa stoi po dru­giej stro­nie i gapi się na wodę czy raczej na gęstą maź zale­ga­ją­cą na dnie. Ten ryb­ny staw to wła­ści­wie nie jest ryb­ny staw, tyl­ko raczej głę­bo­ki rów wyko­pa­ny przez budow­lań­ców na fun­da­men­ty. Ma bar­dzo stro­my brzeg, jak ktoś wpad­nie do środ­ka, sam nie wyj­dzie. Ryby już daw­no wyło­wio­no albo same pozdy­cha­ły. Znów chce mi się rzy­gać, ale się powstrzy­mu­ję i odcho­dzę do Kac­sy, któ­ry świe­ci do rowu latar­ką.


Suniemy nowym objazdem

Sunie­my nowym objaz­dem, Kac­sa nagle odwra­ca gło­wę i pyta, gdzie my kur­wa jeste­śmy, ale wszy­scy stu­la­ją ryje, bo albo nie mają zie­lo­ne­go poję­cia, albo nie chcą pal­nąć głu­po­ty, albo pró­bu­ją wypro­wa­dzić wszyst­kich w pole, żeby­śmy jesz­cze bar­dziej zabłą­dzi­li. Ja też nie znam tych oko­lic, w dodat­ku w strasz­nej chla­pie nicze­go nie widać, a prze­cież sam bym się cie­szył, gdy­bym wie­dział, gdzie jeste­śmy, bo ina­czej do usra­nej śmier­ci nie dowle­cze­my się do domu.

– To tam to nie rzeź­nia? – poka­zu­ję przy­po­mi­na­ją­cy dzi­ka wiel­ki fabrycz­ny budy­nek, a Kac­sa tyl­ko duka, „Niby gdzie, kur­wa jego mać?”, ale na próż­no się odwra­ca, po chwi­li jeste­śmy za wiel­kim dźwię­ko­chłon­nym murem i wszyst­ko się roz­cią­ga, jakoś tak, jak w Gwiezd­nych woj­nach, kie­dy przy­spie­sza­ją do pręd­ko­ści świa­tła. Kac­sa ma w sobie coś z Har­ri­so­na For­da, zwłasz­cza jak w pół­mro­ku widzę go od tyłu. Zawsze on pro­wa­dzi, choć nie ma pra­wa jaz­dy, poży­czył od Misie­go. Misi to jego cio­tecz­ny brat i na foto­gra­fii są cał­kiem podob­ni. Nie kumam, skąd gów­niarz skom­bi­no­wał papie­ry, w lecie dopie­ro skoń­czy szes­na­ście lat, ale jesz­cze nigdy nie zali­czy­li wpad­ki. Trzy razy pod rząd oblał z prze­pi­sów, choć ojciec dał egza­mi­na­to­ro­wi w łapę.

Jedzie­my samo­cho­dem Kac­sy. Sta­ry lis, nie chciał się przy­znać, że wziął od ojca, a prze­cież wiem, że mu zaje­bał. Ojciec Kac­sy jest w porzo, ale nie ma lipy, żeby ot tak po pro­stu dał synecz­ko­wi trzy­stu­kon­ną bry­kę za sto milio­nów. Kac­sa jed­ną rękę trzy­ma na kie­row­ni­cy, dru­gą grze­bie w tor­bie z McDo­nal­da, ze znu­dzo­ną miną wycią­ga Big Mac­ka i wypy­cha całe­go do gęby. Zwię­dłe liście sała­ty spa­da­ją mu na spodnie. Zoli­ka pochy­la się, chy­ba chce o coś zapy­tać, pró­bu­je wysu­nąć gło­wę pomię­dzy dwo­ma przed­ni­mi fote­la­mi, z impe­tem ude­rza o zagłó­wek. Zawsze jest taki nakrę­co­ny, cokol­wiek by palił czy łykał. Nie wiem, jak dzia­ła na nie­go alko­hol, bo nigdy nie pije. Ostroż­nie się pochy­lam, żeby spoj­rzeć ponad ramio­na­mi Kac­sy i zer­k­nąć na pręd­ko­ścio­mierz, ale wibru­ją­cy nie­bie­skim bla­skiem rząd cyfe­rek zni­ka z tabli­cy i widzę tyl­ko, że zaczy­na się od trój­ki albo ósem­ki. W kabi­nie kłę­bi się gęsty, lep­ki dym, jak gdy­by­śmy sie­dzie­li w gigan­tycz­nej cukro­wej wacie. Kac­sa patrzy na swo­je uda, pró­bu­je zrzu­cić na pod­ło­gę kawał­ki sała­ty, i tak dłu­go przy nich grze­bie, aż reszt­ki sosu roz­ma­zu­ją się na spodniach.

– Wypier­do­lę kur­wa mać w powie­trze tego jeba­ne­go Bur­ger Kin­ga! – wybu­cha wście­kło­ścią.

– Byli­śmy w McDo­nal­dzie – zauwa­ża cicho Zoli­ka, ude­rza­jąc się w czo­ło.

– Zasra­na róż­ni­ca – odwar­ku­je Kac­sa.

– Nie nakrę­caj się! – uśmie­cha się Bója z kamien­ną twa­rzą. – Ze sztucz­nej skó­ry zmy­je się bez pro­ble­mu.

Bója gra w pił­kę wod­ną, i dla­te­go tak go nazy­wa­ją, bo nie moż­na go wepchnąć pod wodę. Sto pięć kilo­gra­mów samych mię­śni. Chło­pa­ki z kla­sy mate­ma­tycz­nej tak nazwa­li jed­nost­kę mia­ry. Bója pierw­szy miał owło­sie­nie wokół pta­ka.

– Z jakiej kur­wa sztucz­nej skó­ry? – odgry­za się ura­żo­ny Kac­sa.

– Ze sztucz­nej skó­ry, takiej jak w pocią­gu – odpo­wia­da Bója.

– Pier­du, pier­du – Kac­sa nie odpusz­cza, ale z tru­dem uda­je mu się powstrzy­mać śmiech.

Bója, zado­wo­lo­ny z sie­bie, roz­sia­da się na fote­lu pasa­że­ra, jak gdy­by wyle­gi­wał się na leża­ku, środ­ko­wym i ser­decz­ny pal­cem zaci­ska żarzą­ce­go się gru­be­go skrę­ta. Też jest zdro­wo zja­ra­ny, z tru­dem łapie powie­trze i uśmiech­nię­ty gapi się przed sie­bie, niczym wiel­ki żół­ty banan. Wła­śnie chcę zacząć liczyć, jak dłu­go wytrzy­ma bez powie­trza, kie­dy nagle, niczym wybu­dzo­ny z głę­bo­kie­go snu, spo­glą­da na trąb­kę, zacią­ga się ze sma­kiem i wypusz­cza­jąc dym pod nogi, poda­je im papie­ro­sa. Ramię wydłu­ża mu się tak samo jak inspek­to­ro­wi Bigyó.

– Dzię­ki-dzię­ki-dzię­ki – duka Zoli­ka. – Już myśla­łem, że będziesz sam jar… jar… aż doje­dzie­my. – Plą­cze mu się język, pró­bu­je jesz­cze raz, ale nie daje rady i wyry­wa Bói skrę­ta. Jestem mu wdzięcz­ny, bo nie muszę ruszać się z miej­sca, jak mam chęć pocią­gnąć. Zoli­ka szyb­ko zacią­ga się raz po raz, kie­dy wyj­mu­je papie­ro­sa z ust, bibuł­ka przy­le­pia mu się do warg i pęka. Mija cała wiecz­ność, nim skręt znaj­dzie się w moich rękach, a jed­nak się nie spie­szę. Chcę się roz­ko­szo­wać każ­dą sekun­dą. Ostroż­nie wygła­dzam bibuł­kę, tur­lam w pal­cach cie­płe­go skrę­ta. Kie­dy się zacią­gam, dra­pie mnie w gar­dle. Znów doda­li za dużo tyto­niu, dla­te­go jest taki gru­by, nie z powo­du tra­wy. Kac­sa cyko­rzy się, że ojciec wyczu­je zapach mary­chy, choć wyda­je mi się, że by się nie poznał i nawet nie będzie się przy­pier­da­lał, że pali­my. Sta­ry też zawsze pro­wa­dzi z fajo­rem w zębach.

– No i co z tego? – pyta Bója, marsz­cząc czo­ło. Powo­li cedzi sło­wa, jak w tele­wi­zyj­nych pro­gra­mach o zdal­nym lecze­niu sobo­wtór Buda Spen­ce­ra wci­ska­ją­cy kit eme­ry­tom.

– Haska, niga’ – odpo­wia­da Kac­sa. Kil­ka mie­się­cy temu zadu­rzył się w jakimś zespo­le gra­ją­cym na pro­win­cji gang­ster­skie­go rapa, teraz też oni drę­czą nas z gło­śni­ków i od tam­te­go cza­su, jak sobie zapa­li, bez prze­rwy coś bre­dzi o Murzy­nach, i nawet uda­je mu się gadać do rymu.

– A ja mówię o Big Macu – Boja mru­ży oczy. Szczy­pią go od dymu.

– O Big Macu? – pyta Kac­sa.

– No – Bója popi­ja kolę i czka­jąc, doda­je: „Śmier­dzi jak gów­no”. Umie tak powie­dzieć nawet cał­kiem dłu­gie zda­nia. Wiel­kie ma nie tyl­ko płu­ca, ale i żołą­dek.

– Jak jesz­cze raz się wetniesz i wysia­dasz – usztyw­nia się Kac­sa.

Bója leni­wie obra­ca w szklan­ce kost­ki lodu, nic go nie rusza, wie, że to tyl­ko nie­groź­ne pogróż­ki. Kac­sa usta­wił skrzy­nię w try­bie dri­ve i nie ma odwa­gi zwol­nić. Nie ma mowy, żeby miał się zatrzy­mać na tym pust­ko­wiu tyl­ko po to, żeby wysa­dzić Bóję. Na sło­wo „gów­no” przy­cho­dzi mi na myśl puen­ta, ale mam chryp­kę i nim uda­je mi się dobyć głos z gar­dła, Bója ryczy na całe­go, a ja zapo­mi­nam, co chcia­łem powie­dzieć.

– Laski… – ryczy, ude­rza­jąc o sie­bie kola­na­mi. – Laski… – dusi się ze śmie­chu, aż łzy napły­wa­ją mu do oczu. – … macza­ły… – chwy­ta powie­trze. – … w keczu­pie…

I jesz­cze coś mówi, chy­ba, że, że tam­pon, ale nie rozu­miem dokład­nie, bo, pochli­pu­jąc, ocie­ra łzy. Patrzy­my na nie­go z Zoli­ką, nie odzy­wa­jąc się ani sło­wem, a on zer­ka na Kac­sę i po chwi­li odwra­ca się zdzi­wio­ny. To porząd­ny chło­pak, ale cza­sa­mi mar­twię się o nie­go. Albo z jego powo­du.

– W Big Macu nie dają z kechu­pem – odzy­wa się Zoli­ka – ale z takim spe­cjal­nym sosem robio­nym na pod­sta­wie sekret­ne­go prze­pi­su. – Wyma­wia przez A, kechap. Zoli­ka ma robo­tę w McDo­nal­dzie, wie, o czym mówi.

– Pier­dol się, kur­wa… – Kac­sa ury­wa w pół zda­nia i spo­glą­da na ostat­ni kęs Big Maca, któ­ry ści­ska pomię­dzy kciu­kiem a wska­zu­ją­cym pal­cem. Bója znów ryczy ze śmie­chu, a Kac­sa się wście­ka. Widzę w luster­ku jego wykrzy­wio­ną ze zło­ści twarz.

– W godzi­nach pra­cy nie czo­chra­my fre­da – bro­ni się ura­żo­ny Zoli­ka.

Ściem­nia. Wszy­scy czo­chra­ją fre­da.

Kac­sa pomru­ku­je i wrzu­ca do popiel­nicz­ki reszt­ki Big Maca.


Stoję pod prysznicem i puszczam gorącą wodę

Sto­ję pod prysz­ni­cem i pusz­czam gorą­cą wodę. Tro­chę się uspo­ka­jam, brzuch już mniej boli. Nie mam ocho­ty gadać z nową, ale nie chce się ode mnie odcze­pić. Jest bar­dzo słod­ka, jak trze­po­cze rzę­sa­mi i uda­je nie­wi­niąt­ko, ale widzia­łam, jak się gapi­ła na chło­pa­ków po tre­nin­gu. Sta­ję przed moją szaf­ką, otwie­ram, szu­kam w tor­bie tele­fo­nu, włą­czam i spraw­dzam wia­do­mo­ści. Nic cie­ka­we­go, znów tyl­ko napi­sał chło­pak z C, jest od nas star­szy o dwa lata, ostro na mnie leci, choć mu powie­dzia­łam, żeby dał sobie spo­kój, nie ma u mnie szans, ale nie chce. Pisze dwa­dzie­ścia razy dzien­nie, tro­chę to okrop­ne, i przy­sy­ła fot­ki. Ma cał­kiem nie­złe mię­śnie, mówił, że tre­nu­je ghet­to wor­ko­ut, ale ostat­ni przy­słał mi fotę swo­je­go fiu­ta, na szczę­ście mat­ka nie zoba­czy­ła, jak przy kola­cji czy­ta­łam smsa. Ani tro­chę mnie to nie inte­re­su­je, zresz­tą foto sho­pem w sekun­dę moż­na wszyst­ko powięk­szyć, jak się chce. Zakła­dam nowe majt­ki z Bat­ma­nem, kie­dy oglą­dam swój tyłek w lustrze, widzę, że jakieś bab­sko gapi się na mnie suro­wym wzro­kiem. Nie wiem, dla­cze­go tak się wga­pia, oglą­dam się w lustrze, kie­dy mam ocho­tę, nic jej do tego. Zazdro­ści mi, wiem. Te sta­ru­chy zawsze zazdrosz­czą, jak gdy­by same nigdy nie były mło­de i pięk­ne. Spo­glą­dam na nią i patrzę jej w oczy tak dłu­go, aż się odwró­ci. Coś pobur­ku­je, ale nie zwra­cam na nią uwa­gi, choć jestem kłęb­kiem ner­wów, wresz­cie zmy­wa się wraz ze swo­im obwi­słym tył­kiem i zwi­sa­ją­cy­mi pier­sia­mi. Nigdy nie pozwo­lę, żeby tak mi opa­dły cycusz­ki, powiedz­my, że to i tak cud, że taka sta­ra baba w ogó­le ma pier­si, zaosz­czę­dzę kasę i zro­bię sobie biust albo zapła­ci mój facet, tak jak facet mat­ki.

Piję w bufe­cie kok­tajl biał­ko­wy, nie sma­ku­je mi, wyrzu­cam go, wycho­dzę do hal­lu, sia­dam w fote­lu i słu­cham „Bit­ches N Mari­ju­ana” z nowe­go albu­mu Chri­sa Brow­na. Chło­pak jest słod­ki. Jesz­cze niko­mu o tym nie mówi­łam, ale kie­dyś chcia­ła­bym się prze­spać z ciem­no­skó­rym chło­pa­kiem. W zeszłym roku na mistrzo­stwach świa­ta na Taj­wa­nie był fran­cu­ski zawod­nik, bar­dzo faj­ny i w ogó­le, na ban­kie­cie tro­chę poga­da­li­śmy, ale na koniec impre­zy okrop­nie się upił, ska­kał po bufe­cie i wrzesz­czał „Gan­gnam sty­le”, potem gdzieś się zmył, a my na dru­gi dzień pole­cie­li­śmy do domu. Wszyst­ko jed­no, może uda mi się poje­chać na olim­pia­dę. Cze­kam na resz­tę i prze­glą­dam Face­bo­oka. Bian­ka dwa­dzie­ścia minut temu zmie­ni­ła zdję­cie pro­fi­lo­we, a już dosta­ła mnó­stwo laj­ków. Faj­na dziew­czy­na, tak wysu­nę­ła pier­si, że led­wie widać jej twarz, a prze­cież wiem, że wca­le nie ma dużych, zna­czy cycek, tyl­ko zało­ży­ła push-up. Wiem, że nie powin­nam, ale nie mogę wytrzy­mać i spraw­dzam, kto jej laj­ko­wał, i szlag mnie tra­fia, bo i Dani, i Ger­gő, a prze­cież wiem, że się pokłó­ci­li, jak się wyda­ło, że Bian­ka poszła do lóż­ka z Danim, kie­dy Ger­gő zdra­dził z nią Ritę. A jesz­cze bar­dziej nie­ha­lo, że była dziew­czy­na Ger­gő, Rita też zlaj­ko­wa­ła zdję­cie Bian­ki, choć okrop­nie jej nie­na­wi­dzi, cały czas obga­du­je za ple­ca­mi, powiedz­my, że się nie dzi­wię, bo Dani opo­wia­dał, że Bian­ka nie raz poszła do łóż­ka z Ger­gő, jak jesz­cze cho­dził z Ritą. Po pro­stu nie rozu­miem, dla­cze­go laj­ku­ją nowe zdję­cie Bian­ki, zwłasz­cza, że jak wrzu­ci­łam fotę w biki­ni, nikt go nie laj­ko­wał. Typo­we.

Nagle od tego wszyst­kie­go wpa­dam w pod­ły nastrój i cho­wam tele­fon do tor­by. Nie chcę zła­pać depre­chy. Znaj­du­ję kawa­łek cze­ko­la­dy i kar­tecz­kę, na któ­rej nauczy­ciel mat­my zapi­sał swój numer, przed feria­mi powie­dział, żebym do nie­go zadzwo­ni­ła, jak nie chcę oblać i potrze­bu­ję pomo­cy, może mi dać kor­ki. Facet jest oble­śny, ale chy­ba będę musia­ła pójść do nie­go, ina­czej popsu­je mi śred­nią i nie dosta­nę się na esgieh. Zja­dam cze­ko­la­dę, choć wiem, że nie wol­no. A może dla­te­go zdra­dza mnie z kim popad­nie, bo mam sfla­cza­ły tyłek?

Sły­sza­łam w szat­ni, że idzie­my do Kac­sy. Szko­ła nie pro­blem, Bója zawsze zała­twi zwol­nie­nie. Szko­da tyl­ko, że nie uda się pozbyć Viki. Nie rozu­miem, dla­cze­go chło­pa­ki tak na nią lecą, wszy­scy, kur­de. Idzie­my bul­wa­rem, ale Kac­sy nudzi się spa­cer i woła tak­sów­kę. Nie mie­ści­my się wszy­scy, ale nie­waż­ne, na pew­no nie zosta­nę tu, jak wsią­dzie z nimi Viki. Kac­sa sia­da z przo­du, a my ści­ska­my się na tyl­nym sie­dze­niu. Bója od razu do mnie star­tu­je, ale mu nie pozwa­lam, choć uda­ło mi się tak usiąść, żeby Kasca widział, co robię. W koń­cu Viki sia­da na kola­nach swo­je­go face­ta, chło­pak zaczy­na ją pie­ścić. Tak­sów­karz jest ugo­to­wa­ny, cały czas gapi się na mnie w luster­ku, prze­la­tu­je na czer­wo­nym, nie ustę­pu­je pierw­szeń­stwa i pra­wie zde­rza­my się z żół­tym auto­bu­sem. Bar­dzo bym nie chcia­ła, żeby­śmy znów mie­li wypa­dek, jak poprzed­nio na objeź­dzie, kie­dy Kac­sa dep­tał gaz jak wariat i prze­je­chał dzi­ka czy coś w tym rodza­ju, i pra­wie wje­cha­li­śmy do rowu.

Idzie­my do Kac­sy. Kie­dy wcho­dzi­my do salo­nu, obla­tu­je mnie strach, myśla­łam, że będzie­my sami, ale pod żyran­do­lem stoi jego mat­ka. Kac­sa pró­bu­je wci­snąć jej jakąś dur­ną gad­kę, że dziś nie ma lek­cji, a powo­du zawo­dów w week­end wcze­śniej robią popo­łu­dnio­wy tre­ning, a ja się cyko­rzę, bo cał­kiem zapo­mnia­łam, że pod koniec tygo­dnia będą zawo­dy. Na szczę­ście szyb­ko jarzę, że to też ście­ma, nie będzie w week­end żad­nych zawo­dów, a zresz­tą to kom­plet­nie wszyst­ko jed­no, bo, jak widzę, mat­ki Kac­sy nie inte­re­su­je ani szko­ła, ani pły­wa­nie. Kie­dy Kac­sa coś jej kla­ru­je, oglą­da nas sobie, chwiej­ny kro­kiem pod­cho­dzi do kuchen­ne­go bla­tu z drew­na cze­re­śnio­we­go, któ­ry ma dokład­nie taki sam kolor jak moje ulu­bio­ne spodnie, opie­ra się, bie­rze szklan­kę i wypi­ja łyk soku poma­rań­czo­we­go. Ich głu­pi mops nakrę­ca się, liże rękę swo­jej pani albo patrząc na nas, poka­zu­je zęby i powar­ku­je. Jak nic, nawet nie wie, jaki jest dzień. Zna­czy mat­ka Kac­sy, nie mops. Wyobra­żam sobie, jaką histe­rię urzą­dzi­ła­by moja mat­ka, gdy­by do domu naraz wpa­dło pół kla­sy, ale poważ­nie, nie mogę uwie­rzyć, jaka to super bab­ka. I jakie ma pier­si. Faj­nie było­by tak wyglą­dać w jej wie­ku. Kie­dyś zapy­tam Kac­sę, ile lat ma jego mama, ale czter­dzie­ści musi mieć. A jakie ma ciu­chy, nie­wia­ry­god­ne, z dodat­ka­mi, toreb­ką i bia­łym płasz­czem ze skó­ry mini­mum pół milio­na. Sta­ry Kac­sy zgar­nia kosz­mar­ne tony kasio­ry.

W koń­cu Kac­sa kuma, że cał­kiem nie­po­trzeb­nie zdzie­ra sobie gar­dło, żegna­my się z jego mamą i idzie­my na górę. Pokój Kac­sy wyglą­da dokład­nie tak samo jak wte­dy, kie­dy ostat­ni raz poszłam z nim do łóż­ka, tyl­ko powie­sił nowy pla­kat Zsuz­si. Faj­na bab­ka, ale wszyst­ko jed­no. Kil­ka razy razem pły­nę­ły­śmy w mistrzo­stwach Węgier, kie­dyś w mie­sza­nym pra­wie uda­ło mi się ją poko­nać, ale na sam koniec jed­nak dała radę. Ma bar­dzo dużo obser­wa­to­rów na Twit­te­rze. Jak uda mi się odchu­dzić tyłek, ja też zro­bię sobie stro­nę.

Chło­pa­ki nabi­ja­ją faj­kę wod­ną, a Bója wybie­ra por­no­sy z kolek­cji Kac­sy. Mnie nie podo­ba­ją się takie fil­my, ale cza­sa­mi Kac­sa namó­wi mnie i coś sobie obej­rzy­my. Kac­sa mówi, że mogła­bym wie­le się z nich nauczyć, ale on też miał­by oka­zję to i owo pod­pa­trzeć, tyl­ko nic mu nie mówię, bo nie chcę mu robić przy­kro­ści. Jakiś dureń włą­cza radio na cały głos, prze­wra­ca­ją faj­kę wod­ną, wypa­la­ją dziu­rę w dywa­nie i zaczy­na­ją na sie­bie wrzesz­czeć. Zawsze tak jest. Cza­sa­mi mam już ich dość, męczą­ce są te ich awan­tu­ry. Lepiej pój­dę do łazien­ki się wysi­kać, może się uspo­ko­ją. Oglą­dam się w lustrze i widzę, że mam wyprysk. Na szczę­ście mały i da się wyci­snąć. Pochy­lam się bli­żej i zrzu­cam per­fu­my Kac­sy, te któ­re naj­bar­dziej lubię, David Bec­kam Instinct, wszyst­ko trwa jeden moment, pró­bu­ję je zła­pać, ale bute­lecz­ka wpa­da do umy­wal­ki i tłu­cze się z hukiem. Aż pisz­czę, czu­ję się jak ostat­nia ofia­ra, ale nie mam cza­su pozbie­rać szkło z umy­wal­ki, bo do łazien­ki wbie­ga Kac­sa, widzi, co się sta­ło, a ja wiem, że mnie za to uka­rze.

Bar­dzo mnie boli, znów było poni­ża­ją­ce, tak jak zawsze. Nie wiem, co mu jest, nie wiem, po co to robi. Ani nie rozu­miem, dla­cze­go mu na to pozwa­lam. Kie­dyś myśla­łam, że jak się z nim prze­śpię, kie­dy ma ocho­tę, to nie będzie latał do innych, dziś wiem, że to była wiel­ka głu­po­ta. Może ja też powin­nam cho­dzić z inny­mi do łóż­ka, to wte­dy bym nie była na nie­go taka wście­kła? Ale i tak nie potra­fię go rzu­cić, choć jest taki okrop­ny. Pró­bo­wa­łam odwró­cić się. Chcia­łam popro­sić, żeby nie cią­gnął mnie za wło­sy, ale zasło­nił mi usta ręką. Miał sło­ne dło­nie. Opar­łam się o zim­ną umy­wal­kę, nie chcia­łam, żeby wsa­dził mi gło­wę do wody, ale mia­łam za mało siły. Woda dotknę­ła mojej twa­rzy, była zim­na, ale czy­sta, choć myśla­łam, że będzie cie­plej­sza. Wte­dy jesz­cze bar­dziej się roz­sza­lał, coraz bar­dziej mnie bola­ło, po jakimś cza­sie nie wie­dzia­łam, w któ­ra dziu­rę mi wsa­dza, chcia­łam krzy­czeć na całe gar­dło, ale woda tłu­mi­ła głos. Chwy­cił mnie za wło­sy i wci­snął mi gło­wę do wody. Pró­bo­wa­łam zrzu­cić jego rękę, ale nie mogłam. Już myśla­łam, że to koniec, ale wresz­cie doszedł i mnie puścił, nic nie powie­dział, tyl­ko wyszedł. Nawet nie zamknął za sobą drzwi. Chło­pak Viki sie­dział na kana­pie, gapił się na mnie i palił faj­kę. Przy­mknę­łam drzwi nogą, żeby mnie nie widział.

 

belka_2

O autorach i autorkach

Benedek  Totth

Urodzony w 1977 roku w Kaposvár. Węgierski prozaik, tłumacz literatury anglojęzycznej, przekładał m.in. powieści Cormaca McCarthyego czy Aldousa Huxleya. Za swoją pierwszą powieść Trupi bieg (Holtverseny) otrzymał nagrodę im. Margó w 2015 roku, w 2017 roku ukazała się jego kolejna książka Ostatnia wojna po ostatniej (Az utolsó utáni háború). Tłumaczony m.in. na język angielski.

Elżbieta Sobolewska

Absolwentka filologii węgierskiej UW, wybitna tłumaczka i popularyzatorka literatury węgierskiej, redaktor, manager projektów wydawniczych. Tłumaczyła m.in. dzieła László Krasznahorkaiego, Imre Kertésza, Pétera Esterházyego. Jej publikacje na temat literatury węgierskiej można znaleźć na łamach Literatury na Świecie, Nowych Książek czy Gazety Wyborczej. Laureatka nagrody im. Milána Füsta za całokształt pracy translatorskiej. Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Nowy europejski kanon literacki: Trupi bieg, Świerzb, Emily forever

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Spo­tka­nie z udzia­łem Bene­de­ka Tot­tha, Fríðy Ísberg, Marii Navar­ro Ska­ran­ger, Ingi Iwa­siów w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Rozmowy na koniec: odcinek 22 Jacek Godek, Katarzyna Skórska, Elżbieta Sobolewska

nagrania / transPort Literacki Różni autorzy

Dwu­dzie­sty dru­gi odci­nek z cyklu „Roz­mo­wy na koniec” w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 28. Muzy­ka Resi­na.

Więcej

Pisanie na śmierć i życie

recenzje / KOMENTARZE Benedek Totth

Autor­ski komen­tarz Bene­de­ka Tot­tha, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Wściekłość i gniew

wywiady / o książce Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Roz­mo­wa Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej z Bene­de­kiem Tot­them, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (2)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (1)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Jak czytać Magnetyczną górę?

recenzje / ESEJE Elżbieta Sobolewska

Szkic Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Magnetyczna góra (fragment)

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Réka Mán-Várhegyi

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Réki Mán-Vár­he­gyi Magne­tycz­na góra, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 6 lip­ca 2020 roku.

Więcej

Kroniki ukrytej prawdy, Sroga zima oraz Biblia i inne historie

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Kro­ni­ki ukry­tej praw­dy Pere­’a Cal­der­sa, Sro­ga zima Ray­mon­da Quene­au i Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa z udzia­łem Anny Sawic­kiej, Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, Anny Wasi­lew­skiej, Anny Kału­ży i Jaku­ba Skur­ty­sa w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 24.

Więcej

Podskórne zło

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Historie chłopców dorastających w realiach komunistycznego reżimu

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Biblia i inne histo­rie Péte­ra Náda­sa, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Biblia i inne historie

utwory / zapowiedzi książek Elżbieta Sobolewska Péter Nádas

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Péte­ra Náda­sa Biblia i inne histo­rie, w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 7 paź­dzier­ni­ka 2019 roku.

Więcej

Wielka rzeka ludzkiej pamięci

wywiady / o książce Elżbieta Sobolewska Krzysztof Sztafa

Roz­mo­wa Krzysz­to­fa Szta­fy z Elż­bie­tą Sobo­lew­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Pamięć Péte­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku, a wer­sji elek­tro­nicz­nej 2 paź­dzier­ni­ka 2017 roku.

Więcej

Pamięć – spowiedź tłumacza

recenzje / KOMENTARZE Elżbieta Sobolewska

Autor­ski komen­tarz Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej do prze­kła­du Pamię­ci Pete­ra Náda­sa, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2017 roku.

Więcej

Pisanie na śmierć i życie

recenzje / KOMENTARZE Benedek Totth

Autor­ski komen­tarz Bene­de­ka Tot­tha, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Przepalone obwody

recenzje / ESEJE Aleksandra Byrska

Recen­zja Alek­san­dry Byrskiej,towarzysząca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Wściekłość i gniew

wywiady / o książce Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Roz­mo­wa Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej z Bene­de­kiem Tot­them, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (2)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Trupi bieg (1)

utwory / zapowiedzi książek Benedek Totth Elżbieta Sobolewska

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Przepalone obwody

recenzje / ESEJE Aleksandra Byrska

Recen­zja Alek­san­dry Byrskiej,towarzysząca pre­mie­rze książ­ki Tru­pi bieg Bene­de­ka Tot­tha w tłu­ma­cze­niu Elż­bie­ty Sobo­lew­skiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2023 roku.

Więcej