książki / DOŻYNKI

O rzeczach i ludziach

Dariusz Sośnicki

Fragmenty książki O rzeczach i ludziach (1991-2010) Dariusza Sośnickiego, wydanej w Biurze Literackim 20 stycznia 2011 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Trzy gawrony

(głów­ny, dwa linio­we)
zaję­ły szczyt nie­do­koń­czo­nej
budo­wy i mówią:
folia scho­dzi pła­ta­mi
z grzbie­tu tego zwie­rzę­cia w dole,
wiatr je pod­rzu­ca jak uszy spa­nie­la w bie­gu
i widzi­my żebra;
niech świat nie uda­je Gre­ka!
Każ­dy ma w sobie kościo­tru­pa,

a śnieg to skrzep,
a nie cukier puder.


Chiński zodiak

Na czer­wo­nej tacy, na któ­rej mu poda­no
kur­cza­ka w warzy­wach, ryż i pep­si-colę,
zna­lazł nową ofer­tę. Nie jest zasko­czo­ny,
sły­szał o dzi­wac­twach orien­tal­nych kuch­ni.

Kogut był w dzie­ciń­stwie praw­dzi­wym wyzwa­niem,
jedy­ny wojow­nik; wolał go omi­jać,
prze­cho­dząc przez podwó­rze bez heł­mu z koszy­ka
i kija od szczot­ki. Jako przy­wią­za­ny
pies się raczej nie liczył. Nie mówiąc o świ­ni
uwię­zio­nej w chle­wie. Gar­dzi takim rewan­żem.

Czy­tał Naszą szka­pę i Łyska z pokła­du Idy,
tyle razy obej­rzał serial o Kari­no –
żaden wąż go nie sku­si do zje­dze­nia konia.
Owca powin­na sta­now­czo pozo­stać przy życiu
i zma­zać grzech zanie­dba­nia swo­jej star­szej sio­stry,
bio­rąc na grzbiet zają­ca, któ­ry ma kło­po­ty.

Kto chce mieć mał­pi rozum, niech je woło­wi­nę.
Tygry­sa nie ruszy przez wzgląd na swe­go kota,
szczur nie chce mu przejść przez usta nawet w tam­tą stro­nę,
ale smok? Jak naj­bar­dziej! Smo­ka by spró­bo­wał.


Wynton Marsalis i Bostońska Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Seijiego Ozawy we francuskiej stacji muzycznej „Mezzo”

Cała orkie­stra w T‑shirtach,
stu­dio w cie­płych kolo­rach obra­zów Hock­neya.
Kil­ka­na­ście Byków Pabla Picas­sa,
każ­dy tro­chę inny – na tym pole­ga waria­cja.

Sona­ta to trzy kloc­ki w kształ­cie budyn­ków,
przez pierw­szy prze­cho­dzą scho­dy,
po nich melo­dia się wspi­na do dru­gie­go tema­tu.
W dru­gim budyn­ku jest wie­le scho­dów,
pro­wa­dzą w róż­nych kie­run­kach,
krzy­żu­ją się – to prze­two­rze­nie.

Wsta­je­cie rano, jecie śnia­da­nie,
potem w połu­dnie obiad
i kola­cję wie­czo­rem.
Następ­ne­go dnia to samo
i kolej­ne­go – to jest for­ma.

W szko­le
macie te same lek­cje w każ­dy ponie­dzia­łek,
we wto­rek inne niż w ponie­dzia­łek,
ale za tydzień we wto­rek znów wtor­ko­we.
Wszyst­ko nastę­pu­je po sobie
w usta­lo­nym porząd­ku – to jest for­ma.

Rodzi­cie się,
dora­sta­cie,
wypeł­nia­cie for­mę swo­ich ciał,
macie dzie­ci. A potem w tył zwrot,
dzie­ci was opusz­cza­ją,
umie­ra­ją wasi rodzi­ce.
A wszyst­ko przy dźwię­kach muzy­ki,
któ­ra sta­je się coraz dzik­sza,
choć pozna­li­ście tak­że dode­ka­fo­nię i ale­ato­ryzm
i nic was nie powin­no zasko­czyć.

Ale ona jest dzi­ka,
wysta­je zewsząd,
zara­sta wszyst­ko.

Nawet naj­więk­sze
sta­do byków
nie umie jej prze­ro­bić.


Lato państwa P.

Z połu­dnia na pół­noc,
ze wscho­du na zachód, i tak dalej.
Wła­ści­wie w każ­dym kie­run­ku. Wszyst­ko
się prze­miesz­cza, jed­no w dzień, dru­gie w nocy.

Zaczę­ło się nie­win­nie,
a potem nie­le­gal­ny owoc i pierw­sze
pako­wa­nie wali­zek. Przej­ście przez Morze Czer­wo­ne,
wędrów­ki ludów, w świe­tle, pod osło­ną.

Go west, young man i One way tic­ket.
Dia­riusz podróż­ny, powieść dro­gi.
W koń­cu tanie linie –
lot­ni­cze i kole­jo­we.

A oni? Sie­dzą cią­gle na tył­ku
jak­by przy­ku­ci do ska­ły – latar­nie mor­skie,
któ­rym odcię­to prąd
za nie­pła­ce­nie rachun­ków.
Żół­tacz­ka typu C zaglą­da do nich przez okno
tele­wi­zo­ra i wska­zu­je pal­cem wątro­bę.

We wrze­śniu walą się jak dwie wie­że,
bo ich przy­gnio­tła szko­ła. Albo bie­ga­ją
z poko­ju do kuch­ni, i z powro­tem,
on do niej, ona do nie­go. I cze­goś od sie­bie chcą,

ale nie bio­rą wszyst­kie­go,
by było po co wra­cać.


Bedeker

Któ­rę­dy po oświę­ci­miu,
gdzie przez błot­ni­ste dro­gi,
zajaz­dy o złej sła­wie,
pod chmu­ry i pod gwiaz­dy.
Przez mia­sta, co na jawie
przy­sia­dły, lecz znów idą,
by paść się w sło­nej ciszy,
żeby posłu­żyć spra­wie.

Któ­rę­dy na ber­dy­czów,
jak do zarwań­skiej uli­cy,
jak w pol­sce, czy­li nigdzie,
napeł­nić bak, wypić kawę,
roz­ło­żyć się obo­zem
i umrzeć w imię boże.

Jak czę­sto do pary­ża
pół­no­cy i nad ranem
jak nie przyj­mo­wać chło­du
do cudzej wia­do­mo­ści,
jak nie jeść z dru­giej ręki,
nie spusz­czać pcheł ze smy­czy,
nie sły­szeć, kie­dy woła

ostat­ni spra­wie­dli­wy
na przed­ostat­niej pro­stej,
za któ­rą śmierć w wene­cji
się­ga za wąskie ple­cy,
by syp­nąć nam sól do baku:
uwio­dłeś swo­ją mat­kę,
zabi­jesz mego wołu,
to będzie kwe­stia sma­ku.

Jak nie zapła­cić myta,
nie pobrać fry­co­we­go
w niem­czech i na bał­ka­nach
jak nie wykrę­cać sia­na
ogo­nem zadłu­że­nia.
To wszyst­ko jest dla ludzi,
nie ma się za co łudzić.

Odtwór­co ręko­dzie­ła,
kon­ser­wa­tor­ko latar­ni,
odrzu­cam proś­bę o narwik.
O zło­tym ogrod­ni­ku,
któ­ry się zaszył w pamię­ci,
jedzie­my pisać poda­nie,
ale nie tędy dro­ga,
kie­dy tak sło­wo do sło­wa

po rów­ni toczy się zie­mia,
po rów­ni on i ona,
roz­sąd­ny i sza­lo­na.


Nietoperz śpi

Nie­to­perz śpi w pała­co­wych piw­ni­cach,
a wyżej desant i dena­tu­rat w jed­nym sto­ją domu.
Piją kawę i mówią, co kto powie­dział. Wysy­ła­ją po wię­cej kawy,
a kie­dy się wra­ca, wysy­ła­ją na śmierć: walet ści­na ci gło­wę.
Dziad­ku, dro­gi dziad­ku, my nie chce­my jesz­cze spać,
zbu­dzi­my nie­to­pe­rza, znaj­dzie­my czasz­kę kota,
zapo­lu­je­my na twój pusty port­fel. Opu­ści­my ojczy­znę bez ojca
i kościół bez Boga, będzie­my się tarzać po opusz­czo­nych cmen­ta­rzach.
Zało­ży­my kolo­nię ple­śni, tam zamiesz­ka­my z naszy­mi kobie­ta­mi,
a gdy się zaczną nudzić, wyho­du­je­my im pięk­ne pan­to­fel­ki. Będzie­my sław­ni
na cały komi­sa­riat.


Ptasia piosenka

Pew­nie gnieź­dzi się tutaj kil­ka­dzie­siąt gatun­ków,
a ja mogę być pew­ny wró­bli, szpa­ków, mazur­ków.
I sro­ki, któ­ra o pamięć wystę­pu­je rów­nie
sys­te­ma­tycz­nie, co kogut z sąsiedz­twa.

Cza­sa­mi głos kukuł­ki, choć tutaj o gnieź­dzie
nie może być mowy. Zimą popi­ski­wa­nia
sikor i spa­cer mają­ce w ciem­nej krwi gaw­ro­ny,
na chwi­lę wpa­da­ją szczy­gły żół­tym sta­dem.

Nie mogę przy­po­rząd­ko­wać żad­nej z odmian
droz­da, bywa­ją­ce­go w koro­nie jabło­ni.
Z gołę­bi grzy­wa­cze i sza­re sier­pów­ki,
wró­ble w gołę­bim rodzie, pra­wie zawsze w parze,

ich gniaz­do naj­go­rzej świad­czy o ich cha­rak­te­rze –
pomnik pro­wi­zo­rii. Są śla­dy po sowie,
widu­ję rudzi­ka i cza­sa­mi plisz­kę.
Wypa­da się domy­ślać na polach za siat­ką

bażan­tów i kuro­patw. Skow­ro­nek jest pew­ny.


Hydrant stoi przy Lachowickiej

jak posąg chłop­ca w bere­cie, z utrą­co­ny­mi ręka­mi.
Ubie­gło­rocz­na tra­wa schnie, wzra­sta w spę­ta­ne kola­na i

sły­chać, jak trzesz­czą nici rdza­we­go mun­dur­ka. Szcze­li­ny
zie­lo­no­okie w uli­cy, szu­my w głę­bi kana­łów; nie­co prze­ję­ci tkwi­my

tutaj, cze­ka­jąc na trans­mi­sję, drzwi w kuch­ni mamy uchy­lo­ne –
sta­cja wzmac­nia­nia nęcą­cych odgło­sów. W tam­tą stro­nę

poszedł dziś trans­port resz­tek w wor­ku z folii –
po posił­kach, po ran­nym rytu­ale pustym, peł­nym woni

pasty do zębów i kawy. Innym, cią­gle adre­so­wa­nym od nowa,
wkrót­ce będzie­my już sami: ty, ja, kil­ka toreb, pokur­czo­na mowa.


Wielki Czwartek

W pawi­lo­nie kie­row­ców zdję­to fira­ny z okien
i zaraz tam uci­chło. Jak w zara­żo­nym ulu,

trut­nie wyję­ły papie­ro­sy z fil­trem,
kró­lo­wa wdy­cha tlen zgię­ta nad apa­ra­tem.

Muszą się nas domy­ślać; w auto­bu­sie jest ciem­no
i sami się pra­wie nie widzi­my,

jak w kinie. Któ­ryś – nasz! – się­ga nagle po wiszą­cą
blu­zę. Kto pali w sadach wyso­kie ogni­ska?


Wszystkie mikre żywoty -

bab­ki, skrzy­py, powo­je –
wyro­słe nie­cier­pli­wie pomię­dzy szy­na­mi
(zastygł ich stu­kot w rdzę);
ich drę­twie­ją­ce szy­je!

„Dzie­więć” i „jede­na­ście” stra­szą
w obcych kwar­ta­łach jede­na­sty tydzień,
gnój się wyklu­wa z nie sprzą­ta­nych liści
i mgła wizy­tu­je odcię­te przy­stan­ki.

Sznur zakon­ni­ków na uli­cy – bia­łe ptac­two –
czer­wo­ny „za tram­waj” wypły­wa zza kio­sku z gaze­ta­mi;
śnieg będzie dobrym tłem dla ciał auto­bu­sów?
Świat będzie dobrą sce­ną dla występ­ków śnie­gu?


Ulica Rybaki

Nie­dzie­la w złej dziel­ni­cy, jest cie­pło i cicho.
Włą­czo­ny magne­to­fon: słu­cham gło­su Paw­ła,
któ­ry nagry­wa­li­śmy u nie­go przed­wczo­raj.
Otwie­ram okno, by deszcz zni­ka­ją­cy w szyb­ko
puch­ną­cej kału­ży też sły­szeć. Sza­re pra­nie
mok­nie na dużym bal­ko­nie po prze­ciw­nej

stro­nie podwó­rza. Odwra­cam się chy­ba po to,
by prze­oczyć wej­ście – dziew­czyn­ka i chło­piec,
chi­cho­czą­cy gło­śno, w samych bia­łych majt­kach,
szczu­pli i ruchli­wi; on jej „myje ple­cy”.
Patrzę na nich chwi­lę, w koń­cu muszę wyjść
do kuch­ni, bo czaj­nik prze­sło­ni świat gwiz­dem.

Ale tyl­ko odwró­cić się zdą­żę przed bły­skiem,
któ­ry roz­ja­śni podwó­rze i spro­wa­dzi grzmot.
I grzmieć będzie, gdy idąc będę się domy­ślał,
że nic tu nie da har­dość sła­wet­na, widocz­na
żywot­ność; że gdy wró­cę – bal­kon będzie pusty.
I rze­czy­wi­ście: gdy wró­cę – bal­kon będzie pusty.


Nocny połów za bramą z napisem SPRZEDAŻ KARPI ŚWIĄTECZNYCH

Pod­bie­rak jest dys­kret­ny,
lecz jak łomo­cą w bur­ty pustej wan­ny!

O autorze

Dariusz Sośnicki

Urodzony w Kaliszu. Poeta. Absolwent filozofii Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. Laureat m.in. nagrody „Czasu Kultury” (1994) i Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych (2002), nominowany do Paszportu „Polityki” (2002) i Nagrody Literackiej „Gdynia” (2015). W latach 90. redagował pisma „Już Jest Jutro” i „Nowy Nurt”. W latach 2005–2013 prowadził dział polskiej prozy w Wydawnictwie W.A.B. Publikuje teksty o literaturze w „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Mieszka w Poznaniu.

Powiązania