książki / POEZJE

tuż-tuż

Julia Fiedorczuk

Fragmenty książki tuż-tuż Julii Fiedorczuk, wydanej w Biurze Literackim 20 września 2012 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

tak

ale nauczyć się, że to dobra wia­do­mość:
odwrot­ność woj­ny, nie­szczel­ność naskór­ka
i ślu­zu, skrzęt­na kapi­tu­la­cja w każ­dym
cie­płym odde­chu, we śnie.

i nie ma inne­go spo­so­bu, tyl­ko pre­zent
z chle­ba poło­żo­ne­go na szorst­kim języ­ku
jakie­goś pła­czu, aż zaokrą­gli się
mizer­ny czas, naprę­ża­jąc

ścieg świa­ta w uśmie­chu kota z Che­shi­re.
ład­nie zgu­bie­ni w jaśmi­no­wej mgle
na tery­to­rium jakiejś hoj­nej nocy
gdzie koniec zbie­ga się z począt­kiem, mało

mówi­my, i tyl­ko tak, jak pta­ki, nie: nie.

War­sza­wa, czer­wiec 2012


grafik

nie­któ­re rze­czy są do gro­bo­wej deski.
jed­nak to nie zale­ży od rze­czy, tyl­ko od pla­nów przy­pad­ku.

podob­no gdy­by­śmy żyli wystar­cza­ją­co dłu­go,
każ­dy w koń­cu dostał­by alzhe­ime­ra; nie pamię­ta­ła­bym
nie tyl­ko Cie­bie, ale nawet tej nie­śmier­tel­nej roz­pa­czy
na myśl, że – jasne – zapo­mnę. rzecz może w tym,

że ani „albo”, ani „i”; co zawsze, to nie my,
tyl­ko papie­ros w czy­jejś dło­ni zoba­czo­ny tak,
że roz­stą­pi­ły się sezo­ny, prze­szło świa­tło?

Wier­chom­la, lipiec 2012


Serenada

Wie­de­man­no­wi

znów o miło­ści? czy odnaj­dziesz
sło­dycz iro­nii w tych poważ­nych sło­wach?
będziesz z tym żyć do koń­ca
świa­ta, któ­rym jesteś z per­spek­ty­wy
gro­bu. tam miesz­kasz. mam na myśli
uszko­dzo­ne cia­ło pierw­sze­go gatun­ku.
czy odnaj­dziesz pokru­szo­ne szkło
w tej ster­cie dźwię­ków?
uwa­żaj, mówię, żeby powie­dzieć
„uwa­żaj”. choć nie kocham go
bar­dziej, niż on kocha świat.


Prace ręczne

wca­le nie na wie­ki i tyl­ko w minu­tach ucisk
małej ręki na moim prze­gu­bie kie­dy zasy­pia­my
i myślę: uro­dzi­łam sobie tęsk­no­tę i strach.
ile dzie­cia­ków bawi­ło się przy pro­duk­cji różo­wej
księż­nicz­ki? okna sypial­ni bar­dzo peł­ne nie­ba
i szyb, żeby to dziec­ko chro­nić przed nocą, ale
sypial­nia zara­sta ducha­mi jak grzyb­nią i jesz­cze
nie umiem, choć chcę, doty­kać ich sza­rych ciał.

War­sza­wa, lipiec 2012


wiersz dla Elizabeth Bishop

tutaj, pod śnie­giem
cie­pło i świa­tło nie kale­czy snów.
łagod­ni tubyl­cy nie grze­szą bystro­ścią
(oględ­nie mówiąc) i nie mają „spraw”.
kie­dy dzwo­ni tele­fon, uci­sza­ją go gestem
dło­ni, pręd­kim, acz nie­po­zba­wio­nym natu­ral­nej
ele­gan­cji, tak wła­ści­wej umy­słom
nie­skom­pli­ko­wa­nym i czy­stym.

ten pięk­ny kraj,
chcia­ło­by się powie­dzieć, ale nie widać kra­ju.
mrok trwa­le spo­wi­ja mięk­kie kra­jo­bra­zy i może
wła­śnie tym trze­ba tłu­ma­czyć oso­bli­wy
cha­rak­ter naro­do­wy tych istot, tak cał­ko­wi­cie
nie­zdol­nych do wal­ki, że nie uży­wa­ją
słów. posta­wę wypro­sto­wa­ną odrzu­ca­ją
sta­now­czo, nie­mal reli­gij­nie, pre­fe­ru­jąc

sąsiedz­two zie­mi
(czyt. prze­ście­ra­dła), przed­kła­da­jąc falo­wa­nie
ciem­nych mórz ponad krzy­kli­wą aro­gan­cję
gór. Nale­ży bowiem dodać, że orga­ni­za­cję
spo­łecz­ną tego pry­mi­tyw­ne­go (pań­stwo wyba­czą)
ple­mie­nia, spe­cja­li­sta okre­ślił­by jako „matriar­chal­ną”.
liczeb­na prze­wa­ga sami­czek (nie komen­tuj­my)
odpo­wia­da za ten stan.

nie­któ­rzy bada­cze
są zda­nia, że nie ma tu w ogó­le żad­nych męż­czyzn.
tę hipo­te­zę pomiń­my jed­nak jako nie­spraw­dzal­ną.
życie ducho­we naszych szczę­śli­wych pro­stacz­ków, par­don,
pro­sta­czek, spro­wa­dza się do jed­ne­go rytu­ału, prak­ty­ko­wa­ne­go
z takim upo­rem, że sta­je się ich „dru­gą natu­rą”:
cho­dzi, z grub­sza, o to, aby powierzch­nia cia­ła
każ­dej isto­ty była jak naj­mniej­sza, w sto­sun­ku do owe­go cia­ła

obję­to­ści.
wzo­ro­wym przy­kła­dem tej posta­wy jest śli­mak
scho­wa­ny w muszel­ce albo zwi­nię­ty w kul­kę jeż
(z wyłą­cze­niem kol­ców). jest raczej pew­ne, że każ­dy
kon­takt ze świa­tem wzbu­dza nie­mal panicz­ny lęk w tych leni­wych
duszach. sły­sząc o arcy­dzie­łach i odkry­ciach, wzru­sza­ją tyl­ko
ramio­na­mi, spra­wa pogo­dy
nie wywo­łu­je u nich żad­nych emo­cji.

nie­mniej jed­nak,
oczy­wi­sty urok tych zaco­fa­nych tere­nów
spra­wia, że z bólem myśli­my o nie­uchron­nej
zagła­dzie tej (bez ogró­dek!) ciem­no­ty, prze­czu­wa­jąc
jakąś cichą praw­dę w jej naj­głęb­szym ser­cu.
i, choć to darem­ne, goto­wi byli­by­śmy wal­czyć o nie­pod­le­głość
tego skrom­ne­go kró­le­stwa, dla­te­go mówi­my odejdź,
mówi­my odejdź, dniu.

War­sza­wa, gru­dzień 2008

O autorze

Julia Fiedorczuk

Urodzona w Warszawie. Prozaiczka, poetka, tłumaczka. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi zajęcia z literatury amerykańskiej, teorii literatury i ekokrytyki. Nagrodzona przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek za najlepszy debiut (2002). Laureatka austriackiej nagrody Huberta Burdy (2005). Członkini ASLE (Association for the Study of Literature and the Environment). Mieszka w Warszawie.

Powiązania