I wtedy powiedziałem znajdę
te krzywizny i zaświecę je
na buraczany albo słomiasty
maź. Niech kiwa rdzeń,
leje się porzeczka, a zguby
i wieszcze wiją grona
kolebek, ale tylko przez
chwilę, by raz a słodko
uwolnić pragnienie.
Porwałem się runo mięs
na szczodrej opiece koniuszków śluz.
Widać pospałem się wie – maskowanie
gatunków absurdu w obłe kruszenie.
Kupisz mówienie słów? Kupisz słowik?
Siepaczem natkniesz wiatr zubożysz
mlaskanie o baśnie brzóz? Nikt przychodzi
do domu. Tkałem cement ary bure bogi.
Łkałem ziemię każdej drogi.
Pierwszy raz będę spał sam
w schronisku. Co ono schroni? Co ile łania łapie oddech? Za ile?
Ta cisza nocna. Od czego? Zabiera pewnie od wspomnień.
A właśnie sobie zrealizowałem balot. Lot na słom.
Czy obudzę się przy sobie czy rozpamiętując wszystkie drzwi
mijane podczas dni, hałasu tyle, ile mi naprawy śni klin lasu,
szwy, aparat, styk.
Mam jeszcze dziesięć chwil i dziesięć min.
Nie przybłąkałem się. Usłyszę twój głos z innego świata
kiedy macham jak paprotniki.
Robisz te same ryki co ja.
Co cztery księżyce planety Family. O rechot się nie martw.
Wiosną koncert spraw. Jesienią krokiet mas.
Dopuszczam się uwag. Mam kieszenie pełne miast.
Mam jeszcze dziesięć minut. Zamykają schron.
Wolno mi policzyć źdźbła traw na odpraw bass.
Ten mały grzyb to o nas.
Ten mały pielgrzym czas. Na las, nie tycz tras.
Mam jeszcze dziesięć stopni
tajemniczenia i powiem to od razu.
Usta kruche jak rzeżucha, co znam ją z dzieciństwa.
Z tych głupich, tak jak siebie. Z tych głupich, tak jak ciebie.
Odurzam mowę zaczątkiem psa.
Ryję rymem pieszczotliwe
słupy pięcia na szron polika.
Poklikam zimę, bo nie wypada spać. Mam dziesięć słoików.
Zabieram cię od środka.
Wekuję parno.
Dziczeję w gardło.
Rozbieram puls.
Znowu mózg, mus. Prócz słów ma lato.
Rośle wyobcowany cynamo.
Nowe przecieki nieprędkiej
bestii, The Great Turning
Joanny Macy, wyjmuję spod spadu przepięknej piosenki.
Mam dziesięć sekund
na naukę hymnu polski.
Masz masz dobrowolni. Masz masz dobrowolni, miseczkę aronii,
skowyt żuka, pierś indyczą, róż
jeziora.
A miałem do ciebie zadzwonić
jak zejdę na ziemię.
Ktoś mi dzisiaj powiedział,
że piszę tak, jakbym nie mógł się zatrzymać. Więc ja mu, stary, ale gdzie
mam się zatrzymać? W tej pustocie, czterech ścianach, dymach,
kominach, paprykach w lutym? Siup w marchew z monokultury, dzieci
znużone herbatą, nawalone cukrem, chorym tripem tv, kiwi większe
niż korpo triki, tipi prosto z lubelszczyzny, plastikowe piramidy, żywe
organizmy w galerii handlowej? Człowieku, ja umieram na bezruch,
na wszystkie kubły w moim mieście, więc kiedy zamieniam się
w jabłonę, i twoja dłoń chce tylko owoców, usycham na zbitą pestkę.
Zatrzymam się, gdy wyszczekam sny.