książki / SZKICE

Urwany ślad

Jacek Gutorow

Fragmenty książki Urwany ślad. O wierszach Wirpszy, Karpowicza, Różewicza i Sosnowskiego Jacka Gutorowa, wydanej w Biurze Literackim 22 stycznia 2008 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Przed mową i po słowie: wokół Karpowicza

Frag­men­ty pierw­sze

„Przed mową”: to uprze­dze­nie jest u Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza momen­tem szcze­gól­nie waż­nym.

„Przed mową”: cho­dzi nie tyle o czas, co o prze­strzeń języ­ka. A zatem nie „wcze­śniej od mowy” – choć ta przed­wcze­sność nie jest wyklu­czo­na i wyzna­cza tra­jek­to­rię wie­lu wier­szy – lecz „w miej­scu, gdzie nie naro­dzi­ła się jesz­cze mowa”.

„Przed mową”: to tak­że tajem­ni­ca powtó­rze­nia. Powtó­rze­nie czy­ni róż­ni­cę, ale i utwier­dza się w róż­ni­cy, wpro­wa­dza­jąc na sce­nę wid­mo Tego Same­go. Tak napraw­dę nie­skoń­czo­na odmien­ność przy­słu­gu­je temu, co jed­no­ra­zo­we – co zda­rza się tyl­ko raz.

Nie cho­dzi przy tym o kwe­stię arty­stycz­nej inspi­ra­cji. Nie cho­dzi o pro­ces powsta­wa­nia wier­sza „w gło­wie poety”. Kie­dy zapi­su­ję te dwa upar­cie powra­ca­ją­ce sło­wa – „przed mową” – to nie myślę o inspi­ra­cji czy intu­icji prze­ku­wa­nych w sło­wa. Ta uprzed­niość mnie nie inte­re­su­je, bo w grun­cie rze­czy nie jest to żad­na uprzed­niość: idea wier­sza, choć­by naj­bar­dziej oni­rycz­na czy ete­rycz­na, jest już prze­cież pew­ną mową. Mową dys­kret­ną, wydo­by­wa­ją­cą się z mro­ku, brzmią­cą obco, w jakimś dzi­wacz­nym języ­ku, nabie­ra­ją­cą dopie­ro kształ­tu i wcho­dzą­cą w rela­cje ze świa­tem zna­ków. Ale jed­nak mową – serią gestów, poru­szeń, sygna­łów o wzra­sta­ją­cej mocy. Latar­nia mor­ska na dnie morza? W tej „mowie przed mową”, w tej gigan­tycz­nej i nie­usu­wal­nej tau­to­lo­gii, wszyst­ko jest meta­fo­rycz­ne bądź meto­ni­micz­ne. Marze­nie o dosłow­no­ści poja­wia się póź­niej.

„Przed mową”: przed języ­kiem, przed myślą, przed pierw­szym oświe­tle­niem i zaćmie­niem – a nawet przed ciszą języ­ka. W par­tiach nie­ozna­czo­nych. W gestii cze­goś nie­skoń­cze­nie odle­głe­go. W imie­niu tego, co bez­i­mien­ne. Być może cho­dzi o jakiś uskok, tek­to­nicz­ny ruch świa­do­mo­ści, przez nią samą nie­zau­wa­żo­ny. Albo raczej chwi­lę przed usko­kiem, naprę­że­nie mate­ria­łu – wszyst­ko to pozo­sta­je nie­wy­po­wie­dzia­ne i nie­po­my­śla­ne.

Znacz­nie póź­niej – w każ­dym razie już „po sło­wie” – poja­wia się nostal­gia za abso­lut­nym i czy­stym począt­kiem. Tak jak­by coś takie­go ist­nia­ło.

Mit począt­ku nale­ży do pod­sta­wo­wych mitów poetyc­kich. Ener­gia marze­nia za tym, cze­go jesz­cze nie ma, albo cze­go już nie ma – w isto­cie są to dwa aspek­ty tej samej rze­czy. Ale ta legen­dar­na chro­no­lo­gia mnie nie inte­re­su­je, powta­rzam to z upo­rem. Przed­mo­wa jest fak­tem, nie fan­ta­zma­tem. Być może jedy­nym fak­tem, bo mowa czy­ni wyłom we wsze­la­kiej fak­tycz­no­ści – świat roz­sz­cze­pia się na rze­czy i sło­wa, i nic już nie jest takie samo. Rze­czy­wi­stość sta­je się mito­lo­gią. Poezją, jeśli chce­cie – ale tak napraw­dę wier­sze przy­cho­dzą skąd­inąd, nie z zacza­ro­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści. Nasze obiek­cje doty­czą sło­wa „natchnie­nie”, bo jest w nim ta halu­cy­no­gen­na figu­ra­cja, któ­rą zwy­kli­śmy łączyć z poezją. Może lep­sze było­by sło­wo „oddech”?

„Przed mową”. Ale zara­zem tutaj, w tym świe­cie, przed ocza­mi, nie­omal na koń­cu nosa. Trwa, choć w spo­sób zaszy­fro­wa­ny. Szy­fry zmie­nia­ją się, a jed­no­cze­śnie zmie­nia się trwa­nie. Nic nie pozo­sta­je takie samo. Powtó­rze­nia, prze­two­rze­nia. Pro­ces wcią­ga patrzą­ce­go, ale rzad­ko mu się udzie­la. Udział, udziel­ność, dzie­le­nie się. Roz­stę­py, prze­rwy, zerwa­nia – podzia­ły zacho­dzą przez cały czas, ale my dosta­je­my gład­ką mowę. Żad­nych śla­dów, żad­nych szwów, po pro­stu potok słów, mowa. A prze­cież mowa to pogłos kata­stro­fy: nastą­pi­ło zerwa­nie ze świa­tem. Poeta: ktoś, komu uda­je się wysły­szeć echa kata­stro­fy w każ­dym sło­wie. Wystar­czy choć­by zaj­rzeć do Słow­ni­ka Ety­mo­lo­gicz­ne­go, zbio­ro­we­go poema­tu nas wszyst­kich.

Zawsze są śla­dy. Nawet przed mową. Śla­dy jakiejś obec­no­ści. Wid­ma. Na począ­tek pada cień. Archi­tek­tu­ra jak z de Chi­ri­co: geo­me­trycz­ne kształ­ty, bez­lud­ne pej­za­że, żad­nych inten­cji. Tyleż przed­mo­wy, co posło­wia – do prób zwią­za­nia się z tym, co tutaj i teraz, a co sku­tecz­nie wymy­ka się świa­do­mo­ści.

„Przed mową”: leżeć cicho niby liść.1 Być może to kwe­stia pew­nej czę­sto­tli­wo­ści – ktoś jedzie nad­mor­ską auto­stra­dą i wyła­pu­je róż­ne czę­sto­tli­wo­ści. Nie tyle nastrój, co dostro­je­nie (jakie są ety­mo­lo­gie tych słów?). Przed­mo­wa powin­na być wła­śnie takim stro­je­niem, szu­ka­niem czy­sto­ści tonu. Poezja per se.

Moż­na zamiesz­kać w świe­cie. Ergo: moż­na zamiesz­kać w wier­szu, w mowie. Budo­wać miesz­kać myśleć. Ale to takie trud­ne, bo wszyst­ko prze­cie­ka mię­dzy pal­ca­mi. Przede wszyst­kim sło­wa, z któ­rych chce­my budo­wać świat. Umy­ka­ją­ca archi­tek­tu­ra.

„Archi­tek­tu­ra, któ­ra idzie za pierw­szym pory­wem fan­ta­zji. Nie pod­ko­pu­ją jej prak­tycz­ne wąt­pli­wo­ści. W wyso­kich kom­na­tach jest miej­sce tyl­ko na sny i świę­ta, na ich speł­nie­nie. Moty­wem prze­wod­nim sta­ją się tam taniec i mil­cze­nie, wszel­ki bowiem ruch ludz­ki wchła­nia bez­gło­śna burza orna­men­tu”.2

Przed mową, po sło­wie. Wszę­dzie ście­gi, splo­ty, węzły, szwy. Szy­fry, wobec któ­rych sami jeste­śmy książ­ką kodo­wą. Ale tak­że zagu­bio­ną myślą (mową), swe­go rodza­ju zakłó­ce­niem, któ­re unie­moż­li­wia peł­ne zła­ma­nie szy­fru. Uskok znaj­du­je się w nas samych.

Ante por­tas. Post scrip­tum.

Roz­pro­szo­ne świa­tło tych wier­szy.

Zadrzew­ne sło­je. Jeden po dru­gim. Stop­nio­wa­nie lek­tu­ry. Kry­ty­ka towa­rzy­szą­ca, ale w zupeł­nie innym sen­sie. Kry­ty­ka pod­szy­wa­ją­ca się pod wiersz – usi­łu­ją­ca zaj­rzeć pod jego pod­szew­kę. Kry­ty­ka docho­dzą­ca wła­snych szwów. Zszy­wa­ją­ca wiersz i akt lek­tu­ry. Kła­dą­ca się szwem na kar­cie książ­ki.

„Hory­zont ocze­ki­wań”, powia­da wiel­ki kry­tyk Hans Robert Jauss. Nie­wąt­pli­wie. Ale tak­że wypa­try­wa­nie hory­zon­tu. Odkry­wa­nie momen­tu, kie­dy hory­zont prze­cho­dzi przez cie­bie. Nawia­sem mówiąc, hory­zont jest ety­mo­lo­gicz­nie zwią­za­ny z afo­ry­zmem (hori­dze­in – „dzie­lić, ogra­ni­czać”; apho­ri­dze­in – „okre­ślać gra­ni­ce, defi­nio­wać”). Być może hory­zon­tem tej przed­mo­wy jest afo­ryzm. Czy to nie Nie­tz­sche nauczył nas, że afo­ryzm mówi spo­za mowy? Jak „żaglo­wiec wyła­nia­ją­cy się z nocy”?3 I czy Kar­po­wicz nie jest cza­sem – i przede wszyst­kim – wiel­kim afo­ry­stą?

Frag­men­ty dru­gie

 miej­sce poby­tu wzdłuż nie­sta­łych
pro­gów                                                              

(z kal­ki logicz­nej wier­sza „Wege­ta­tyw­na nie­obec­ność”)

Afo­ryzm jest naj­czę­ściej tro­pem. Ale i jed­nym z eta­pów gry w głu­chy tele­fon – każ­de kolej­ne odczy­ta­nie to jak­by nie­znacz­ne odkształ­ce­nie sen­su pier­wot­ne­go. Afo­ryzm to rów­nież mecha­nizm uka­zu­ją­cy, że sens pier­wot­ny to odkształ­ce­nie odbi­ja­ją­cych się od nie­go pół-sen­sów, sen­sów-widm.

Tak więc jeśli trop, to pro­wa­dzą­cy we wszyst­kich kie­run­kach naraz. Ale zara­zem ujaw­nia­ją­cy inten­cję.

W książ­ce Woło­ka Mariusz Wilk tak pisze o tro­pie: „Moja tro­pa kapry­śnie się pisze: to zyg­za­kiem klu­czy, jak­by od kuli bie­ża­ła, to krą­ży-kołu­je wytrwa­le z nosem przy zie­mi, to w esach-flo­re­sach się gma­twa (jak w cza­sie zaprze­szłym), to blak­nie i zani­ka w jakimś trzę­sa­wi­sku, by po chwi­li się wynu­rzyć z dru­giej stro­ny, to zasty­ga w bło­cie tward­nie­ją­cym od mro­zu, aby wio­sną roz­pły­nąć się w roz­to­pie, to w sło­wach się odci­ska, to w odci­skach pal­ców, na papie­rze lub na pia­chu”.4

Wil­cza tro­pa to trop, któ­ry z zało­że­nia nie pro­wa­dzi w żad­nym kon­kret­nym kie­run­ku. Jest tro­pem jak naj­bar­dziej przy­pad­ko­wym i lek­ko­myśl­nym. Co wię­cej, pozwa­la piszą­ce­mu na podob­ną lek­ko­myśl­ną swo­bo­dę i prze­sa­dę. Otwie­ra prze­strzeń eks­ce­su. Jest tro­pem trans­gre­syw­nym – to zna­czy w punk­cie wyj­ścia kwe­stio­nu­je war­tość lite­ra­tu­ry i uka­zu­je jej krań­co­we zre­to­ry­zo­wa­nie. Tym samym ujaw­nia gra­ni­ce lite­ra­tu­ry, a tak­że wska­zu­je na moż­li­wość ich prze­kro­cze­nia.

Moż­na chy­ba powie­dzieć, że tro­pa wypro­wa­dza lite­ra­tu­rę poza lite­ra­tu­rę. Ku rze­czy­wi­sto­ści nie­prze­tłu­ma­czo­nej, źle obec­nej, stłu­mio­nej aż po fun­da­men­ty. Iro­nia pole­ga na tym, że to wypro­wa­dza­nie odby­wa się w polu reto­ry­ki. Ale być może nie jest to aż tak zaska­ku­ją­ce – tro­pa zawią­zu­je się w języ­ku, bo ina­czej była­by nie­do­strze­gal­na. Tak jest na począt­ku; „tak stoi” w tek­ście lite­rac­kim. Ale potem nastę­pu­ją pery­pe­tie. Kolej­ne akty świa­do­mo­ści są coraz bar­dziej dra­ma­tycz­ne, nastę­pu­ją nie­prze­wi­dzia­ne zwro­ty akcji, a roz­wią­za­nie ma miej­sce na deskach inne­go teatru, poza tek­stem, gdzieś pośród drzew, na ścież­ce mię­dzy ogro­da­mi, lub choć­by na pół­wy­spie hel­skim. „Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca”.5

Manewr wypro­wa­dza­nia jest w poezji Kar­po­wi­cza manew­rem domi­nu­ją­cym. Wska­zu­je na to już choć­by tytuł ostat­niej i bodaj naj­waż­niej­szej książ­ki poety. Sło­je zadrzew­ne – ta fra­za zna­czy na wie­lu pozio­mach, ale zasad­ni­czo odwo­łu­je się do momen­tu trans­gre­sji. Z jed­nej stro­ny miąższ poezji, jej esen­cja, sub­stan­cja: dźwię­ki, sło­wa, pod­sta­wo­we sko­ja­rze­nia, kry­tycz­na inter­pre­ta­cja. Z dru­giej stro­ny to wszyst­ko, co nie jest sub­stan­cjal­ne i kwe­stio­nu­je esen­cjo­nal­ność z per­spek­ty­wy nie­po­zbie­ra­nej, cha­otycz­nej egzy­sten­cji. Linia podzia­łu nie jest ani wyraź­na, ani oczy­wi­sta.

Ist­nie­je reto­ry­ka egzy­sten­cji; ist­nie­je też patos poezji docie­ra­ją­cej do świa­ta wbrew sło­wom, pod prąd języ­ka, na wstecz­nym bie­gu, czę­sto w sta­nie ośle­pie­nia. Mówi o tym zresz­tą tytuł wcze­śniej­sze­go zbio­ru Kar­po­wi­cza. Odwró­co­ne świa­tło – to świa­tło bie­gną­ce na wspak, ku wła­snym źró­dłom. Spię­trze­nie pery­pe­tii. Fał­da na fał­dzie. Prze­bi­cie.

Wyda­je mi się, że zasad­ni­czym rysem poezji Kar­po­wi­cza jest jej podat­ność na grę porząd­ku i przy­pad­ku, sys­te­mu i momen­tów deza­wu­ują­cych isto­tę sys­te­mu. Ten rys nie jest bynaj­mniej pro­sty. Ma on raczej for­mę roz­ry­so­wa­ne­go sche­ma­tu bądź stra­te­gii – w każ­dym razie Kar­po­wicz świa­do­mie roz­bu­do­wy­wał i kom­pli­ko­wał struk­tu­rę swo­ich kolej­nych ksią­żek, przy­kła­da­jąc istot­ną wagę do rela­cji mię­dzy wier­sza­mi i mię­dzy gru­pa­mi wier­szy, tak­że mię­dzy for­ma­mi i pozio­ma­mi dys­kur­su. Aż chcia­ło­by się powie­dzieć, że otrzy­mu­je­my w rezul­ta­cie wiel­ki tek­sto­wy palimp­sest.

Trze­ba jed­nak pamię­tać o dwóch momen­tach, któ­re nie­ja­ko zno­szą postać palimp­se­stu. Po pierw­sze, waż­ny jest u Kar­po­wi­cza plan cza­so­wy, któ­ry roz­bi­ja prze­strzen­ną for­mę palimp­se­stu – nie obej­mu­je on bowiem tych ele­men­tów, któ­re zni­kły bądź zosta­ły stłu­mio­ne. Dzie­ło Kar­po­wi­cza to rów­nież dyna­mi­ka wzro­stu, obumie­ra­nia, prze­mia­ny. Dyna­mi­ka nie pod­le­ga­ją­ca figu­ra­cjom prze­strzen­nym, tro­picz­nym. Po dru­gie, wier­sze Kar­po­wi­cza wpi­sa­ne są w pod­sta­wo­wą sprzecz­ność: sta­ra­ją się mówić poza mówie­niem. Ist­nie­je zadzi­wia­ją­ca zbież­ność pomię­dzy pierw­szym impul­sem tej poezji i myślą Ludwi­ga Wit­t­gen­ste­ina. Jak wia­do­mo, Wit­t­gen­ste­in zakwe­stio­no­wał war­tość wsze­la­kiej filo­zo­fii, któ­ra chce coś powie­dzieć. Praw­dzi­wa filo­zo­fia powin­na poka­zy­wać, a nie mówić. Jeśli nawet nie poka­zy­wać rze­czy samej, to wska­zy­wać kie­ru­nek, w jakim powin­no biec spoj­rze­nie. U Kar­po­wi­cza jest bar­dzo podob­nie: jego wier­sze doma­ga­ją się lek­tu­ry z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Spo­strze­gaw­czość jest wszyst­kim. Dostrzec tro­pę i pójść jej śla­dem, nie bacząc na kon­se­kwen­cje – oto, jak sądzę, ide­ał przy­świe­ca­ją­cy temu poecie.

Kar­po­wi­czow­ska stra­te­gia koja­rze­nia i łącze­nia wier­szy w więk­sze cało­ści nie ma na celu poetyc­kiej aku­mu­la­cji. Gdy­by trzy­mać się przez chwi­lę ter­mi­no­lo­gii eko­no­micz­nej, nale­ża­ło­by raczej mówić o opty­mal­nej dys­try­bu­cji dóbr – a ści­śle rzecz bio­rąc, zna­czeń. Struk­tu­ral­ne eks­pe­ry­men­ty Kar­po­wi­cza pole­ga­ją na cią­głej reor­ga­ni­za­cji mate­ria­łu poetyc­kie­go, i to w taki spo­sób, aby w obli­czu kolej­nej kom­bi­na­cji czy­tel­nik mógł pogłę­bić swój odbiór dzie­ła o nie­spo­dzie­wa­ne per­spek­ty­wy, wie­lo­znacz­no­ści i sko­ja­rze­nia. Manewr ten wpi­sa­ny jest jed­nak w pewien pod­sta­wo­wy para­doks – oto „pogłę­bia­nie lek­tu­ry” jest nie­omal rów­no­znacz­ne z pro­ce­sem roz­pro­sze­nia zna­ków i zna­czeń. Czy­tel­nik musi wziąć pod uwa­gę dwa prze­ciw­staw­ne ruchy: ruch zmie­rza­ją­cy ku cał­ko­wi­tej dez­in­te­gra­cji dzie­ła oraz ruch zna­czeń, któ­re niczym w kalej­do­sko­pie ukła­da­ją się we wciąż to nowe kon­ste­la­cje, a tym samym pozwa­la­ją docie­rać do coraz głęb­szych zna­czeń tek­stu poetyc­kie­go. Mamy zatem do czy­nie­nia nie tyle z aku­mu­la­cją, co z dys­try­bu­cją i redy­stry­bu­cją sen­sów.

Owo „podwój­ne zwią­za­nie” jest w kolej­nych książ­kach Kar­po­wi­cza coraz ści­ślej­sze, osią­ga­jąc mak­sy­mal­ną efek­tyw­ność w tomie Sło­je zadrzew­ne, gdzie sche­ma­ty struk­tu­ral­ne, jakim pod­le­ga­ją wier­sze, są wyso­ce zło­żo­ne i wyra­fi­no­wa­ne. Nie będę ich przy­po­mi­nał; dość powie­dzieć, że w książ­ce tej Kar­po­wicz mówi nie tyl­ko „poprzez” wier­sze, ale rów­nież – a cza­sem nawet przede wszyst­kim – „poprzez” wza­jem­ne ich rela­cje i odniesienia.6 Tym samym war­to­ści poetyc­kiej nabie­ra for­mal­na rama poezji – cho­dzi przy tym nie tyl­ko o grę prze­ciw­sta­wio­nych sobie bądź wspie­ra­ją­cych się zna­czeń; cho­dzi rów­nież o miej­sce wier­sza na stro­nie, o optycz­na zależ­ność pomię­dzy poszcze­gól­ny­mi tek­sta­mi, o typo­gra­ficz­ny układ książ­ki.

Rama dzie­ła jest też jego raną. Inny wiel­ki poeta pisał: „Zaznacz czer­wo­ną zakład­ką pierw­szą kar­tę księ­gi, gdyż na począt­ku zra­nie­nie jest nie­wi­docz­ne”.7

Frag­men­ty trze­cie

Jak oddać spra­wie­dli­wość sub­tel­nej grze wydru­ko­wa­nych tek­stów i sto­ją­cych za nimi inten­cji? W jaki spo­sób „czy­tać” prze­ło­że­nie pomię­dzy zna­cze­niem wier­sza a jego usy­tu­owa­niem na kart­ce papie­ru, obok innych wier­szy, któ­re też coś zna­czą, ale zara­zem wyzna­cza­ją pole nie­okre­ślo­ne­go napię­cia seman­tycz­ne­go pomię­dzy stro­na­mi książ­ki, cią­ga­mi pogru­po­wa­nych wier­szy i cię­cia­mi w obrę­bie cykli i sekwen­cji poetyc­kich?

Jed­nym z klu­czy do tych kwe­stii może być szkic Geo­r­ge­’a Sim­m­la zaty­tu­ło­wa­ny „Rama obra­zu. Pró­ba este­tycz­na”. Tak istot­ny dla Kar­po­wi­cza pro­blem ramy i obra­mo­wa­nia jest wedle Sim­m­la pro­ble­mem nie tyl­ko epi­ste­mo­lo­gicz­nym, ale nade wszyst­ko – egzy­sten­cjal­nym. Cho­dzi wszak o sto­su­nek zacho­dzą­cy pomię­dzy dzie­łem sztu­ki i jego oto­cze­niem, jego zewnętrz­na stro­ną. Typo­gra­ficz­ne eks­pe­ry­men­ty Kar­po­wi­cza noszą zna­mio­na egzy­sten­cjal­nej psy­cho­ma­chii. Zresz­tą dosko­na­le opi­su­je to sam Sim­mel, któ­ry usta­wia figu­rę ramy w kon­tek­ście orga­nicz­ne­go wzro­stu jed­nost­ki i spo­łecz­no­ści: „[…] gdy duch w coraz więk­szym stop­niu orga­ni­zu­je two­rzy­wo ist­nie­nia i nada­je mu coraz wyż­sze for­my, nie­zli­czo­ne two­ry, któ­re dotąd wio­dły żywot odręb­ny, repre­zen­tu­ją­cy wła­sną ideę, zosta­ją zde­gra­do­wa­ne do czy­sto mecha­nicz­nych, par­ty­ku­lar­nych ele­men­tów więk­szych cało­ści; tyl­ko te ostat­nie są teraz nosi­cie­la­mi idei, te pierw­sze zaś sta­ją się środ­ka­mi nie mają­cy­mi samo­ist­ne­go sen­su… Byty ist­nie­ją­ce obok sie­bie, samo­ist­ne i samo­wy­star­czal­ne, zra­sta­ją się w twór nad­rzęd­ny, któ­re­mu odda­ją nie­ja­ko swo­ją duszę, swo­ją samo­ist­ność, a sens ist­nie­nia zysku­ją dopie­ro jako mecha­nicz­nie funk­cjo­nu­ją­ce ogni­wa tego nad­rzęd­ne­go two­ru”.8 Sło­wa te są nie­wąt­pli­wie sil­nie prze­sy­co­ne heglow­ską wizją postę­pu­ją­ce­go ducha, ale w chwi­le potem Sim­mel zwra­ca uwa­gę na sprzecz­ność, jaka poja­wia się w logi­ce tego wywo­du: dzię­ki ramie dzie­ło sta­je się „auto­no­micz­ną cało­ścią”,9 oddzie­lo­ną od oto­cze­nia, w pewien spo­sób sztucz­ną, nie­pod­le­ga­ją­cą pra­wu orga­nicz­ne­go wzro­stu.

Dzie­ło jest „zatrzy­ma­ne w kadrze” i jako takie nie pozwa­la się włą­czyć w żad­ną histo­rię. Nawet, jeśli jest frag­men­tem więk­szej cało­ści, to pozo­sta­je coś jesz­cze, co nie daje się pod­po­rząd­ko­wać. Tym czymś jest wła­śnie moment ska­dro­wa­nia i świa­do­mość ramy. Ina­czej mówiąc, wiersz moż­na pod­po­rząd­ko­wać syn­te­zie kry­tycz­no­li­te­rac­kiej – taka syn­te­za nijak się jed­nak ma do gra­ni­cy wier­sza, jego usy­tu­owa­nia wzglę­dem innych wier­szy.

Na począt­ku swe­go wspa­nia­łe­go szki­cu Sim­mel pisze: „Ramy wyklu­cza­ją z dzie­ła sztu­ki całe oto­cze­nie, a więc i widza, i w ten spo­sób poma­ga­ją usta­no­wić dystans, któ­ry jest warun­kiem odbio­ru este­tycz­ne­go… Tyl­ko dla­te­go, że dzie­łu sztu­ki przy­słu­gu­je samo­wy­star­czal­ność, może nam ono tak dużo dać; zamy­ka się w sobie, jak gdy­by cofa­ło się o krok dla nabra­nia roz­pę­du, by tym głę­biej i peł­niej w nas wnik­nąć. Poczu­cie nie­za­słu­żo­ne­go poda­run­ku, któ­rym nas uszczę­śli­wia, bie­rze się stąd, że oto przy­swa­ja­my sobie coś, co odzna­cza się wynio­słym ist­nie­niem samo dla sie­bie”.10 Nie jestem pewien, czy pod­kre­śla­na przez Kar­po­wi­cza rama wier­sza ma zagwa­ran­to­wać jego samo­wy­star­czal­ność; w isto­cie stra­te­gia cha­rak­te­ry­zu­ją­ca jego ostat­nie książ­ki pole­ga tyleż na zamknię­ciu, co otwar­ciu wier­sza na inne wier­sze, inne książ­ki, wresz­cie innych czy­tel­ni­ków. Być może wspo­mnia­ny esej nale­ża­ło­by tutaj czy­tać w kon­tek­ście szki­cu „Most i drzwi”, gdzie Sim­mel prze­ciw­sta­wia sobie dwa rodza­je otwarcia/zamknięcia – ich meto­ni­micz­ny­mi przed­sta­wie­nia­mi są tytu­ło­we figu­ry „mostu” i „drzwi”.

„W kore­la­cji roz­dzia­łu i zjed­no­cze­nia most uwy­dat­nia zjed­no­cze­nie, gdyż prze­zwy­cię­ża dystans, uka­zu­jąc go w naocz­nej i wymier­nej posta­ci. Drzwi nato­miast demon­stru­ją, że roz­dział i połą­cze­nie to tyl­ko dwa aspek­ty tego same­go aktu… drzwi, któ­re są nie­ja­ko prze­gu­bem mię­dzy prze­strze­nią czło­wie­ka a wszyst­kim, co znaj­du­je się na zewnątrz, zno­szą roz­dział mię­dzy wnę­trzem i zewnętrz­no­ścią. Drzwi moż­na otwo­rzyć i dla­te­go wła­śnie, gdy są zamknię­te, dają wyraź­niej niż zwy­kła gład­ka ścia­na poczu­cie odgro­dze­nia od wszyst­kie­go, co jest poza ta prze­strze­nią… Skoń­czo­ną jed­nost­kę, w jaką zwią­za­li­śmy prze­zna­czo­ny dla nas kawa­łek nie­skoń­czo­nej prze­strze­ni, drzwi na powrót wią­żą z tą prze­strze­nią, są gra­ni­cą mię­dzy tym, co ogra­ni­czo­ne, a tym, co bez­gra­nicz­ne i to nie w mar­twej, geo­me­trycz­nej for­mie zwy­kłe­go prze­pie­rze­nia, ale jako moż­li­wość nie­ustan­nej wymia­ny – ina­czej niż most, któ­ry łączy skoń­czo­ne ze skoń­czo­nym; za to most, gdy nim prze­cho­dzi­my, wyzwa­la nas od sta­łych zależ­no­ści i daje – póki codzien­ny nawyk nie stę­pi naszej wraż­li­wo­ści – cudow­ne poczu­cie, że oto przez chwi­lę buja­my mię­dzy zie­mią a nie­bem. Most jako linia roz­pię­ta mię­dzy dwo­ma punk­ta­mi wyzna­cza bez­względ­nie pew­ny kie­ru­nek; przez drzwi życie wyle­wa się z ogra­ni­czeń wyizo­lo­wa­ne­go, osob­ne­go bytu w bez­gra­nicz­ność wszyst­kich moż­li­wych kie­run­ków” (Georg Sim­mel, „Most i drzwi”)11

Pro­blem ramy jest u Kar­po­wi­cza posta­wio­ny nie­ja­ko na ostrzu noża. Rama jest zna­czo­na gru­bą kre­ską, jej obec­ność jest sta­le pod­kre­śla­na. Istot­ne jest usta­wie­nie wier­sza wzglę­dem innych wier­szy. Dzię­ki temu wiersz roz­brzmie­wa ina­czej, wda­je się w grę seman­tycz­ną z inny­mi tek­sta­mi, z całą książ­ką, z bia­łą kart­ką papie­ru. Oprócz Sim­m­la powi­nie­nem tutaj zacy­to­wać Mal­lar­me­go, a przy­naj­mniej odwo­łać się do jego marze­nia o Księ­dze Świa­ta, któ­ra zawar­ła­by w sobie wszyst­ko, nawet momen­ty nie­wy­po­wie­dzia­ne, nie­uświa­da­mia­ne, nie­me i śle­pe.

(Myślę tu cho­ciaż­by o wspa­nia­łym komen­ta­rzu Mau­ri­ce­’a Blan­cho­ta, któ­ry w zbio­rze Le livre a venir doko­nał inter­pre­ta­cji Mal­lar­me­ań­skie­go Rzu­tu kością. Zasad­ni­czą tezą tego szki­cu jest prze­ko­na­nie, że ewo­ko­wa­na przez Mal­lar­me­go prze­strzeń lite­rac­ka to prze­strzeń napię­cia pomię­dzy sku­pie­niem i roz­pro­sze­niem. Wyma­rzo­na przez poetę Księ­ga mia­ła­by sku­pić roz­pro­szo­na świa­do­mość. Z dru­giej wszak­że stro­ny Księ­ga jest figu­rą i odbi­ciem świa­do­mo­ści – i jako taka też ule­ga roz­pro­sze­niu. Mówiąc jesz­cze ina­czej, Księ­ga ma zawrzeć w sobie wszyst­ko, a więc rów­nież momen­ty trans­gre­sji, pęk­nię­cia, roz­bi­cia, tego wszyst­kie­go, co otwie­ra się i roz­ple­nia we wszyst­kich kie­run­kach. Siłą tak rozu­mia­nej prze­strze­ni lite­rac­kiej jest dia­lek­tycz­ne napię­cie, któ­re nigdy nie słab­nie, utrzy­mu­jąc dzie­ło w dwu­znacz­nej rów­no­wa­dze. Ten pasaż nie­okieł­zna­nej świa­do­mo­ści, to nie­spo­dzie­wa­ne wtrą­ce­nie, ten przy­pad­ko­wy rzut kością, a nawet ten nawias – czyż nie są to rów­nież tema­ty Kar­po­wi­cza?12)

Rama jest sche­ma­tem, któ­ry, roz­ga­łę­zia­jąc się w nie­skoń­czo­ność i obej­mu­jąc kolej­ne pozio­my rze­czy­wi­sto­ści (akt lek­tu­ry, czy­tel­ni­ka i jego świat), sta­je się sche­ma­tem bytu. Dys­kom­fort zwią­za­ny z czy­ta­niem Kar­po­wi­cza wią­że się z fak­tem, iż jego wier­sze czę­sto spra­wia­ją wra­że­nie zatrza­śnię­tych drzwi; wyda­je się, że raczej oddzie­la­ją nas od rze­czy­wi­sto­ści niż do niej przy­bli­ża­ją. A jed­nak w mia­rę uważ­na lek­tu­ra pozwa­la roz­wi­jać się wier­szom i nam samym wobec wier­szy w taki spo­sób, że wkrót­ce odsła­nia­ją się w nich tro­py wio­dą­ce poza poezję. Drzwi bez­sze­lest­nie prze­cho­dzą w most; rama sta­je się tro­pą.

Jest to szcze­gól­nie wyra­zi­ste w tomie Odwró­co­ne świa­tło. Zapro­po­no­wa­ny w tej książ­ce trój­dziel­ny sche­mat – ory­gi­nał, kopia arty­stycz­na, kal­ka logicz­na – wyda­je się dość sta­tycz­ny. Jed­nak to pierw­sze wra­że­nie może ulec zmia­nie w trak­cie kolej­nych odczy­tań dzie­ła. Tym, co nie­wąt­pli­wie zwra­ca uwa­gę, jest brak ory­gi­na­łu, z któ­re­go zosta­je jedy­nie tytuł, jak­by hasło uru­cha­mia­ją­ce ruch kopio­wa­nia i ska­lo­wa­nia. Sche­mat typo­gra­ficz­ny pozwa­la domnie­my­wać, że wiersz ory­gi­nal­ny znaj­du­je się gdzieś u góry kart­ki papie­ru. Poeta zazna­cza jego obec­ność i jego miej­sce w prze­strze­ni dzie­ła; ale sam wiersz jest nie­obec­ny, jak­by wsu­nię­ty w kie­szon­kę i tym samym nie­wi­docz­ny. Zawie­szo­ny pomię­dzy obec­no­ścią i nie­obec­no­ścią, rów­no­cze­śnie napi­sa­ny i wyma­za­ny. Począ­tek jest zakry­ty. Dzie­ło skła­da się z nie­skoń­czo­nych waria­cji na nie­do­cie­czo­ny temat. Kopie i kal­ki mno­żą się i coraz bar­dziej odda­la­ją od źró­dła, a prze­cież utrzy­mu­ją z nim tajem­ną więź: więź inten­cji.

Trze­ba pamię­tać, że rama ma trzy wymia­ry i pro­wa­dzi w głąb. Wier­sze mają się do sie­bie nie tyl­ko w prze­strze­ni, na płasz­czyź­nie kart­ki papie­ru. Ich wza­jem­ne rela­cje są rów­nież rela­cja­mi pomię­dzy pozio­ma­mi bytu. Byt źró­dło­wy – ory­gi­nał – ule­ga roz­pro­sze­niu na symu­la­cje bytu, te wszyst­kie nie­unik­nio­ne skrzy­wie­nia i odkształ­ce­nia per­spek­ty­wy, w któ­rych dopa­tru­je­my się isto­ty rze­czy­wi­sto­ści, pod­czas kie­dy ona sama jest gdzie indziej. Kar­po­wicz wyróż­nia dwa pod­sta­wo­we gesty defor­mu­ją­ce rze­czy­wi­stość. Kopia arty­stycz­na to świat odkształ­co­ny według sche­ma­tu poetyc­kie­go – raz po raz daje się nam do zro­zu­mie­nia, że meta­fo­ra jest ele­men­tem gry wyobraź­ni i jako taka odda­la nas od źró­dła bytu. Z kolei kal­ka logicz­na to świat odkształ­co­ny na sku­tek kon­se­kwent­nej racjo­na­li­za­cji naszych spo­strze­żeń i doświad­czeń. W obu przy­pad­kach błąd per­spek­ty­wy wią­że się z języ­kiem – to język znie­kształ­ca rze­czy­wi­stość. Ona sama musi pozo­stać nie­wy­po­wie­dzia­na: puste miej­sce w sche­ma­cie, wyrwa w ramie, a zara­zem śro­dek cięż­ko­ści całe­go dzie­ła.

Ale ramo­we uję­cie dzie­ła daje też inny efekt – pod­kre­śle­nie umow­no­ści wier­sza, a tym samym sepa­ra­cja tek­stu i jego unie­ru­cho­mie­nie. To ostat­nie nasu­wa myśl o zatrzy­ma­nym obra­zie, unie­ru­cho­mio­nym kadrze, któ­ry jest co praw­da czę­ścią sekwen­cji, ale w momen­cie zatrzy­ma­nia sta­je się osob­nym, nie­za­leż­nym zna­kiem. Unie­ru­cho­mio­ny obraz mówi sam przez sie­bie i za sie­bie – wzy­wa tez do osob­ne­go, nie­uprze­dzo­ne­go spoj­rze­nia. W takim spoj­rze­niu-wier­szu może zawrzeć się w skró­cie pro­gram całe­go dzie­ła, łącz­nie z jego for­mal­ną zło­żo­no­ścią i wie­lo­znacz­no­ścią. Spoj­rze­nie nie jest prze­cież nigdy do koń­ca bez­po­śred­nie – towa­rzy­szy mu per­cep­cja i reflek­sja, któ­re są nie­uchron­nie spóź­nio­ne i otwie­ra­ją prze­strzeń spe­ku­la­cji. Spoj­rze­nie wydłu­ża się o reflek­sję: tro­pa roz­ga­łę­zia się.

Zawsze wyda­wa­ło mi się, że pod­sta­wo­wą tro­pą w poezji Kar­po­wi­cza jest tro­pa spoj­rze­nia bie­gną­ce­go na prze­łaj wier­sza i rze­czy. Tak jak­by świa­tło pada­ło na skos obra­zu i roz­świe­tla­ło ramę. Poeta ten wyda­je mi się naj­cie­kaw­szy wte­dy, kie­dy trak­tu­je wiersz jak punk­to­we świa­tło pada­ją­ce na wybra­na sce­nę. Cały mecha­nizm koja­rze­nia i prze­ciw­sta­wia­nia sobie wier­szy, ich kadro­wa­nia i ujmo­wa­nia w ramy, nabie­ra wów­czas nie­spo­dzie­wa­nej ostro­ści. Tak jak­by w jed­nym spoj­rze­niu moż­na zamknąć wszyst­ko, od sze­ro­kich pano­ram po naj­drob­niej­sze deta­le. Do pew­ne­go stop­nia Kar­po­wicz opo­wia­da nam histo­rię oka – histo­rię nie­do­koń­czo­ną, wypro­wa­dza­ją­cą kolej­ne cią­gi dal­sze, kolej­ne zapa­trze­nia.

Roz­pro­szo­ne świa­tło tych wier­szy.

Zapa­trze­nie, prze­rzut­nia, zmia­na try­bu. Być może nale­ża­ło­by też powie­dzieć coś o tem­pie tego dzie­ła. A wła­ści­wie tem­pach, kro­kach. Kolej­ne kro­ki, kolej­ne spoj­rze­nia. Rzu­ca­ne spod oka. Wil­cze. Bo jest to rów­nież histo­ria śle­pej wędrów­ki, brnię­cia przed sie­bie, bra­ku uko­je­nia. Są tyl­ko przy­stan­ki na nie­ozna­czo­nej dro­dze, osob­ne spoj­rze­nia, wier­sze:

wyni­ka jasno
z ciem­nych ujęć żeber
świe­cą­ce nam pod nogi ser­ce
a kto za pro­mień wypro­wa­dza
pie­szy przy­sta­nek podej­mu­je
po pro­stu pró­bę zapa­trze­nia

(kal­ka logicz­na wier­sza „Pięk­no nie­obec­no­ści”)


[1] Pro­szę jesz­cze raz prze­czy­tać wiersz „Las” z tomu Kamien­na muzy­ka:

Połóż się na poszy­ciu
niby kro­pla olbrzy­mia
niech prze­cho­dzi przez cie­bie:

dąb twar­dym kro­kiem
kali­na smut­nym
lesz­czy­na trwoż­nym
świerk suchym
i buk stąp­nię­ciem
nie do nazwa­nia

Leż cicho
Leż niby liść tego lasu
niby nasio­no wszyst­kich drzew

[2] W. Ben­ja­min, „Pamiąt­ki z podró­ży”, w: Uli­ca jed­no­kie­run­ko­wa, tłum. Andrzej Kopac­ki. Wydaw­nic­two Sic!, War­sza­wa 1997, s. 48.
[3] Słyn­ne zda­nie Nie­tsche­go o afo­ry­zmie znaj­du­je się w przed­mo­wie do książ­ki Z gene­alo­gii moral­no­ści, nakła­dem Jakó­ba Mort­ko­wi­cza, War­sza­wa 1905–1906, s. 11: „Afo­ryzm uczci­wie wyku­ty i odla­ny nie został jesz­cze przez to, że się go odczy­ta­ło, odcy­fro­wa­nym”. Tu w dość luź­nym prze­kła­dzie L. Staf­fa. Żaglo­wiec poja­wia się na stro­nie Wie­dzy rado­snej (Wydaw­nic­two Zie­lo­na Sowa, Kra­ków 2003, s. 69) i jest figu­rą kobie­ty: „[…] nagle, jak­by z nico­ści zro­dzo­ny, zja­wia się przed bra­mą tego pie­kiel­ne­go labi­ryn­tu, o kil­ka sąż­ni odle­gły – wiel­ki żaglo­wiec, jak wid­mo suną­cy w mil­cze­niu” (prze­kład L. Staf­fa).
[4] M. Wilk, Woło­ka, Wydaw­nic­two Lite­rac­kie, Kra­ków 2005, s. 5.
[5] Jede­na­sty wers wier­sza Andrze­ja Sosnow­skie­go „Wiersz (Trac­kless)”, w: Taxi. Biu­ro Lite­rac­kie, Legni­ca 2003, s. 19.
[6] O kwe­stiach tych piszę w tek­ście: „Przez chwi­lę, w zawie­szo­nym śpie­wie. Kar­po­wicz i „ostat­ni wers””, w: Pod­ziem­ne wnie­bo­wstą­pie­nie. Szki­ce o twór­czo­ści Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, pod red. B. Mał­czyń­skie­go, K. Mikur­dy i J. Muel­ler, Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2006, s. 45–79. Niniej­szy tekst jest post scrip­tum do tego wła­śnie tek­stu.
[7] E. Jabes, Księ­ga Pytań, tłum. A. Wod­nic­ki, Wydaw­nic­two Auste­ria, Kra­ków 2004, s. 15 [tekst ory­gi­nal­nie zapi­sa­ny kur­sy­wą i przy­pi­sa­ny Rabie­mu Alce].
[8] G. Sim­mel, „Most i drzwi”, w: Most i drzwi. Wybór ese­jów, tłum. M. Łuka­sie­wicz, Ofi­cy­na Nauko­wa, War­sza­wa 2006, s. 112–113.
[9] Tam­że, s. 113.
[10] Tam­że, s. 106.
[11] Tam­że, s. 251–252.
[12] O tek­stach Mal­lar­me­go i Blan­cho­ta inte­re­su­ją­co pisze J. Der­ri­da w krót­kim tek­ście otwie­ra­ją­cym książ­kę Papier machi­ne (korzy­stam z prze­kła­du angiel­skie­go – „The Book to Come”, Paper Machi­ne, trans­la­ted by R. Bowl­by, Stan­ford UP, Stan­ford, Cali­for­mia 2005, s. 4–18).


Implozja

1

Komen­tu­jąc Poun­dow­skie­go Hugh Sel­wyn Mau­ber­leya T.S. Eliot napi­sał: „[…] ten poemat to zapis doświad­cze­nia pew­ne­go czło­wie­ka w pew­nym miej­scu i w pew­nym cza­sie.„1 Podob­nie rzec by moż­na o pierw­szej książ­ce Andrze­ja Sosnow­skie­go. Być może war­to roz­wi­nąć tę kon­sta­ta­cję, doda­jąc do niej kil­ka pytań. Doświad­cze­nie jakie­go czło­wie­ka? W jakim miej­scu? Jakim cza­sie? I w jaki spo­sób doświad­cze­nie to zosta­ło przez poetę zapi­sa­ne, roz­pi­sa­ne, w wier­szach? W poniż­szym szki­cu posta­ram się odpo­wie­dzieć na te i podob­ne pyta­nia, pamię­ta­jąc przy tym o klą­twie, jaką na kry­ty­ków rzu­ca ta poezja – wszyst­ko, co napi­szesz, będzie jedy­nie języ­ko­wym odbi­ciem, kli­szą, reflek­sem, nigdy nie uda ci się dociec isto­ty wier­szy. Pro­ble­mem tym zaj­mę się w dal­szych par­tiach książ­ki. Tym­cza­sem do lek­tu­ry Życia na Korei zabie­ram się z pew­ną dozą naiw­no­ści, mniej wię­cej wie­rząc temu, co czy­tam, i z nadzie­ją, iż owo „mniej wię­cej” sta­nie się w koń­cu prze­świ­tem, spo­za któ­re­go wyło­ni się inten­cja – może cień inten­cji?

W jakim miej­scu? W jakim cza­sie? Na pyta­nia te odpo­wie­dzi udzie­lił sam autor. W jed­nym z wywia­dów powie­dział: „Źró­dła Życia na Korei muszą być, jak sądzę, gdzieś na Korei, czy­li w War­sza­wie mię­dzy Doma­niew­ską i Woro­ni­cza, na tyłach tele­wi­zji, w ogród­ku przy uli­cy Nie­pod­le­gło­ści… w nastro­ju trud­nej do zmą­ce­nia bez­tro­ski pisa­łem pod koniec lat 80. rze­czy z tej ksią­żecz­ki.„2 Trud­nej do zmą­ce­nia bez­tro­ski? Na pozór jest to wypo­wiedź waż­na, dookre­śla bowiem czas i miej­sce, któ­re w samej książ­ce są zakry­te (a jeśli poja­wia­ją się, to natych­miast roz­wie­wa je podmuch reto­ry­ki; gdy w przy­pi­sie do wier­sza tytu­ło­we­go poeta tłu­ma­czy, że cho­dzi o „gwa­ro­wą nazwę osie­dla w pobli­żu uli­cy Doma­niew­skiej”, to „tłu­ma­cze­nie” takie da się rów­nież odczy­tać jako zabieg reto­rycz­ny – tytuł wraz z obja­śnie­niem mają się nijak do same­go wier­sza). Książ­ka zosta­ła opu­bli­ko­wa­na w 1992 roku, a więc wte­dy, gdy uka­zał się inny waż­ny „zapis doświad­cze­nia pew­ne­go czło­wie­ka” – myślę o Zim­nych kra­jach Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go, tomie ana­li­zu­ją­cym stan świa­do­mo­ści czło­wie­ka żyją­ce­go w Pol­sce na prze­ło­mie dzie­wią­tej i dzie­sią­tej deka­dy dwu­dzie­ste­go wie­ku. Jeśli doda­my do tego, że mówi­my o poetach z jed­ne­go poko­le­nia, to trud­no oprzeć się poku­sie prze­pro­wa­dze­nia pew­nych, bez wąt­pie­nia inte­re­su­ją­cych, para­lel. Były­by to jed­nak para­le­le mylą­ce, i to przy­naj­mniej z dwóch powo­dów. Sosnow­ski nie trak­tu­je miej­sca i cza­su jako ramy, ukła­du współ­rzęd­nych, któ­ry wyzna­czał­by rozu­mie­nie poszcze­gól­nych wier­szy. War­sza­wa to nie Com­bray, a dozna­nia, któ­re przy­pa­dły w udzia­le poecie „na tyłach tele­wi­zji”, nie będą powra­ca­ły jako „momen­ty wiecz­ne”. Jeśli pod­miot lirycz­ny wier­szy Świe­tlic­kie­go mówi z wnę­trza kon­kret­ne­go cza­su i miej­sca, głos Sosnow­skie­go roz­brzmie­wa w prze­strze­ni, na któ­rą skła­da­ją się reflek­sy doświad­czeń, wspo­mnień, prze­żyć. Cza­so­prze­strzeń jest u Sosnow­skie­go nie tyl­ko zakrzy­wio­na, ale ma natu­rę języ­ko­wą – i jako taka okre­śla­na jest przez gry języ­ko­we. Po dru­gie, pamię­tać nale­ży, że stra­te­gią domi­nu­ją­cą w Życiu na Korei (a i kolej­nych tomach Sosnow­skie­go) jest kamu­flaż. To, co wyda­je się pro­ste, oczy­wi­ste, nie zwią­za­ne z żad­ną reto­ry­ką – na przy­kład czas i miej­sce powsta­wa­nia wier­szy – jest ele­men­tem kamu­fla­żu i włą­czo­ne zosta­je w reto­ry­kę o wie­le potęż­niej­szą, bo ogar­nia­ją­cą związ­ki pomię­dzy wier­sza­mi, związ­ki pomię­dzy wier­sza­mi i rze­czy­wi­sto­ścią, wresz­cie związ­ki przy­czy­no­wo-skut­ko­we, łącza rze­czy­wi­sto­ści.

Pomi­mo tego przy­to­czo­na na wstę­pie uwa­ga Elio­ta daje się zna­ko­mi­cie odnieść do tomu Życie na Korei. Jeśli w następ­nych książ­kach Sosnow­ski będzie coraz bar­dziej pro­ble­ma­ty­zo­wał sta­tus pod­mio­tu lirycz­ne­go, to w Życiu mamy spo­ro wier­szy, któ­rych nar­ra­tor jawi się jako per­so­na wyra­zi­sta, zde­cy­do­wa­na, okre­ślo­na. Nawet wte­dy, gdy poeta mówi o „czło­wie­ku nie­ufor­mo­wa­nym” to jest to boha­ter, któ­re­go nie­okre­ślo­ność wyni­ka z pew­ne­go sta­nu świa­do­mo­ści, nie zaś zakwe­stio­no­wa­nia samej świa­do­mo­ści i toż­sa­mo­ści. Oto jeden z por­tre­tów tego boha­te­ra:

prze­sia­du­jesz w kurzu przy pod­miej­skim murze
pod­rzu­ca­jąc kamy­ki jak zbęd­ny zalot­nik,
patrzysz w czy­ste nie­bo wspo­mi­na­jąc chmu­ry,
nawał­ni­ce daw­nych spraw i grom­kich sen­sów.

(„Śmierć czło­wie­ka nie­ufor­mo­wa­ne­go”)

Stan świa­do­mo­ści? Owszem. Na przy­kład świa­do­mo­ści mło­de­go czło­wie­ka żyją­ce­go w Pol­sce lat 80., świa­do­mo­ści melan­cho­licz­nej, ham­le­tycz­nej, nie­zde­cy­do­wa­nej… ale jed­nak peł­nej, w tym sen­sie, że nie umie­ją­cej jesz­cze spoj­rzeć na sie­bie z boku, z dystan­su utwo­rzo­ne­go przez język. War­to dodać, że podob­ny opis odnaj­dzie­my w wier­szach Tade­usza Pió­ro, choć­by w utwo­rze „Cyga­ne­ria” z tomu Okę­cie (1993):

miesz­kasz w man­sar­dzie, tej skarb­ni­cy zna­czeń
gdzie jak zwy­kle mar­nie­je ta czy inna Mimi
choć to miej­sce bez­piecz­ne przed napa­ścią pra­wa
i bez­ład­nym pocho­dem wznio­słych obo­wiąz­ków.

Do boha­te­rów Sosnow­skie­go, Pió­ry i Świe­tlic­kie­go dodaj­my jesz­cze nar­ra­to­ra wier­szy Mar­ci­na Sen­dec­kie­go (myślę o tomie Z wyso­ko­ści) – i oto wyła­nia się przed nami boha­ter poko­le­nio­wy, oso­bli­wy eve­ry­man, zawie­szo­ny pomię­dzy nija­ko­ścią Pol­ski po sta­nie wojen­nym, powol­ną dez­in­te­gra­cją sys­te­mu, ogłu­sza­ją­cą muzy­ką roc­ko­wą, i lek­tu­ra­mi obco­ję­zycz­nych poetów. Świa­do­mie zawę­żam tro­chę „pole widze­nia” tego nar­ra­to­ra. Jego dra­mat nie daje się spro­wa­dzić do kon­kret­nej sytu­acji spo­łecz­no-poli­tycz­nej czy zain­te­re­so­wań kul­tu­ro­wych. Zara­zem jed­nak czas i miej­sce wyci­snę­ły na nim nie­usu­wal­ne pięt­no.

Czym boha­ter Sosnow­skie­go róż­ni się od per­son wypo­wia­da­ją­cych wier­sze wspo­mnia­nych poetów? Na przy­kład pogłę­bio­ną, cza­sem dopro­wa­dzo­ną do skraj­no­ści samo-świa­do­mo­ścią. Ile­kroć poja­wia się pierw­sza oso­ba licz­by poje­dyn­czej, tyle­kroć obwa­ro­wu­je się ona licz­ny­mi zastrze­że­nia­mi. Jest tak zwłasz­cza w dłu­gich wier­szach, gdzie toż­sa­mość raz po raz zno­szo­na jest przez prąd gęste­go, bez­oso­bo­we­go języ­ka.3 Przy tym wszyst­kim jest to, jak wspo­mnia­łem, boha­ter wyra­zi­sty – w tym sen­sie, że uświa­da­mia on sobie wła­sną nie­okre­ślo­ność i potra­fi tę świa­do­mość wyar­ty­ku­ło­wać. „Paść ofia­rą dowol­nej intry­gi” – to jego mot­to, jesz­cze ina­czej wyra­żo­ne w „Wier­szu dla Obe­ro­na”:

Roz­wi­nąć wraż­li­wość na te nagłe
sku­pi­ska zna­czeń w męt­nej stru­dze
zda­rzeń: zapisz, to pra­ca domo­wa.

Słusz­nie pisał Karol Mali­szew­ski o „nie­so­len­no­ści” nar­ra­to­ra Życia na Korei. Ale czy owo świa­do­me nie­za­an­ga­żo­wa­nie jest wyni­kiem melan­cho­licz­nej nie­moż­no­ści, bier­no­ści, i czy nie­odmien­nie jest ono opa­trzo­ne zna­kiem ujem­nym? Chy­ba nie. W „Śmier­ci czło­wie­ka nie­ufor­mo­wa­ne­go” jest to istot­nie wizja nega­tyw­na: „[…] odpa­dasz od spraw… jest coraz gorzej… two­je świa­tło ścią­ga świat…” Ale już w „Ese­ju o chmu­rach” moż­na wyczuć moment zwrot­ny – poja­wia­ją­cy się pod koniec wier­sza Mistrz sta­wia dia­gno­zę, któ­rej nie był w sta­nie posta­wić sam nar­ra­tor. Koń­czą­ce tom „Trzy wier­sze z bli­skiej Pół­no­cy” pro­po­nu­ją już inną wizję nar­ra­to­ra: nadal jest to czło­wiek nie­ufor­mo­wa­ny, ale już świa­do­my wła­snej sytu­acji – co wię­cej, godzą­cy się na nią. „Wild Water King­dom” (jeden z „Trzech wier­szy…”) może być odczy­ty­wa­ny jako wyraz afir­ma­cji, nie­zwy­kle trud­nej, chcia­ło­by się powie­dzieć: mrocz­nej, ocie­ra­ją­cej się o sza­leń­stwo, ale jed­nak – zgo­dy. „Tu jest po pro­stu cią­gły prze­ciąg wody/ pęd i w zasa­dzie brak grun­tu pod sto­pa­mi.” To kon­sta­ta­cje, z któ­rym zgo­dzić się trze­ba, potem – moż­na, a wresz­cie – chce się. Akcep­ta­cja świa­ta takie­go, jakim jest i jakim się sta­je – oto jed­na z lek­cji, któ­rej uczy się boha­ter Życia na Korei (w „Wier­szu dla J.S.” z tomu Stan­cje odnaj­dzie nawet na tę zgo­dę sło­wo). Nie­zwy­kle cha­rak­te­ry­stycz­ne są w tym kon­tek­ście sło­wa zamy­ka­ją­ce książ­kę:

Powi­nie­neś jed­nak­że zacząć od zerwa­nia
pie­czę­ci z księ­gi widm pospo­li­tych wąt­ków,
żeby zasnuć ich gład­kość, roz­pi­sać je na gło­sy,
nade­rwać ścię­gna sen­sów. Przy­na­glaj wszyst­ko,
co znie­wo­lo­no do trwa­nia. Kochaj,
ale wysta­wiaj miłość codzien­nie na pró­bę
snów moc­nych jak pio­łun i nowej muzy­ki.

(„All that jazz”)

Nie jest to bynaj­mniej mani­fest czy pro­gram inne­go, nowe­go życia. Cho­dzi raczej o nowe usto­sun­ko­wa­nie się do wła­sne­go życia, wyprze­dza­ją­ce wszel­ki namysł… wró­cę jesz­cze do tej myśli. Czło­wiek nie­ufor­mo­wa­ny – okre­śle­nie to nie musi brzmieć pejo­ra­tyw­nie. Wię­cej nawet: może być syno­ni­mem świa­do­mej zgo­dy na przy­pad­ko­wość świa­ta i jego cha­os.

2

W (skąd­inąd nader nie­po­rad­nym) posło­wiu do Życia na Korei Krzysz­tof Kara­sek napi­sał: „Poezja Sosnow­skie­go jest nowym gło­sem w liry­ce pol­skiej… nowość [tych] utwo­rów musi odczuć każ­dy, kto śle­dzi roz­wój współ­cze­snej liry­ki.” Istot­nie – więk­szość kry­ty­ków zwró­ci­ła uwa­gę na ory­gi­nal­ność tych wier­szy na tle pol­skiej poezji ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat. Jeśli nawet dopa­try­wa­no się w nich wpły­wu poetyk wcze­śniej­szych (Leśmian, Peiper i Awan­gar­da Kra­kow­ska, Kar­po­wicz), to mimo­cho­dem i jak­by z waha­niem – czu­ło się bowiem, że język Sosnow­skie­go odbi­ja wpły­wy zupeł­nie inne, daj­my na to ame­ry­kań­skie bądź fran­cu­skie. Zara­zem – i być może to jest tutaj naj­cie­kaw­sze – wpły­wy te były od począt­ku prze­my­ca­ne przez poetę do pol­sz­czy­zny. Ta kon­tra­ban­da rzad­ko mia­ła bez­po­śred­ni, dosłow­ny cha­rak­ter – choć skąd­inąd Sosnow­ski nie stro­ni od cyto­wa­nia obco brzmią­cych słów – była za to pró­bą roz­stro­je­nia pol­sz­czy­zny i uka­za­nia jej wewnętrz­nych wią­zań.

Powyż­sze uwa­gi mają na celu wywo­ła­nie pro­ble­mu, któ­ry Cze­sław Miłosz nazwał pro­ble­mem „usta­wie­nia gło­su w pol­sz­czyź­nie”. W ese­ju „Mic­kie­wicz” Miłosz zauwa­ża: „Pol­ski nie jest języ­kiem o usta­wio­nym gło­sie. Prze­no­śni tej uży­wam, żeby nazwać potrze­bę jed­ne­go, głów­ne­go nur­tu ryt­micz­ne­go, któ­ry sta­no­wi nie­ja­ko tło dla wszel­kich zbo­czeń i słu­ży języ­ko­wi we wszel­kich zada­niach prak­tycz­nych.„4 Nie wcho­dzę w opi­sy­wa­ne przez Miło­sza dzie­je „usta­wie­nia gło­su” w pol­sz­czyź­nie. Inte­re­su­je mnie zary­so­wa­na przez nie­go opo­zy­cja „gło­su usta­wio­ne­go” i „zbo­cze­nia”, a więc gło­su zała­ma­ne­go, zała­mu­ją­ce­go się, nie­pew­ne­go, drżą­ce­go – tym bar­dziej, iż do „zbo­czeń” zali­cza Miłosz wszel­kie awan­gar­do­we kon­cep­cje, baro­ko­wość, angli­cy­zmy, etc. Czy w Życiu na Korei mamy głos? Czy jest to głos usta­wio­ny? A może wręcz prze­ciw­nie, może boha­ter Sosnow­skie­go mówi gło­sem „zbo­czo­nym”? Pyta­nie waż­ne, jeśli pamię­ta­my o wyra­zi­stym nar­ra­to­rze i jeśli wie­my (a wie­my), że moż­na mówić o auto­bio­gra­ficz­nym momen­cie tej poezji (nawet jeśli jest to auto­bio­gra­fizm sta­le kwe­stio­no­wa­ny). Czy wyra­zi­sty nar­ra­tor mówi wyra­zi­stym gło­sem? Czy zatem rację ma Kara­sek, podług któ­re­go „[…] poezja Sosnow­skie­go jest nowym gło­sem w liry­ce pol­skiej” [pod­kre­śle­nie moje – J.G.]?

Spró­bu­ję odpo­wie­dzieć na te pyta­nia odwo­łu­jąc się do samych wier­szy. Wspo­mnia­łem już, że w trak­cie lek­tu­ry Życia na Korei ma się wra­że­nie obco­wa­nia z per­so­ną, kimś mówią­cym o pew­nym miej­scu i pew­nym cza­sie – obco­wa­nia z pierw­szą oso­bą licz­by poje­dyn­czej. Jeśli jed­nak zacznie­my uważ­nie czy­tać wier­sze, dostrze­że­my, iż stra­te­gią poetyc­ką naj­czę­ściej wyko­rzy­sty­wa­ną przez Sosnow­skie­go jest uży­wa­nie dru­giej oso­by licz­by poje­dyn­czej – zaim­ka „Ty”. Bar­dzo czę­sto otwar­cie to jest rodza­jem gam­bi­tu, poprzez któ­ry poeta ini­cju­je roz­mo­wę ze sobą. Jest tak na przy­kład w wier­szu „Spa­cer przed sie­bie”, gdzie medy­ta­cja nad sen­sem – pod tym wzglę­dem jest to zresz­tą jeden z waż­niej­szych utwo­rów w tomie – przy­bie­ra postać mono­lo­gu, ale mono­lo­gu w for­mie roz­mo­wy z sobą. Pra­wie wszyst­kie kwe­stie kie­ro­wa­ne są do hipo­te­tycz­ne­go „ty”: „[…] czy zasłu­ży­łeś na gór­no­lot­ną fik­cję tego życia bez fak­tów…?… z pew­no­ścią byłeś w błę­dzie.… kie­dy spu­ścisz z tonu.… i wcho­dzisz w wie­czór…” W całym wier­szu „ja” poja­wia się tyl­ko raz, ale za to w samym środ­ku medy­ta­cji, nie­ja­ko „po dro­dze”: „Kie­dy więc prze­sta­nę upa­dać w te świa­ty?” Rezul­tat? Głos roz­dwa­ja się, zmie­nia się jego odle­głość od medy­tu­ją­ce­go „ja” – naj­czę­ściej głos zmie­rza dro­gą okręż­ną, poprzez żywioł roz­mo­wy; jeden jedy­ny raz roz­brzmie­wa w samym ser­cu cogi­to.

Ale „ty” to rów­nież otwar­cie prze­strze­ni dia­lo­gu. Roz­mo­wy z innym. W poezji Sosnow­skie­go – tak jak w poezji jego mistrzów – nie jest to nigdy zwy­kła, eukli­de­so­wa prze­strzeń, lecz prze­strzeń peł­na pęk­nięć, zała­mań, prze­miesz­czeń, defor­ma­cji. Głos skie­ro­wa­ny do roz­mów­cy nigdy nie bie­gnie pro­sto – ule­ga zakrzy­wie­niu, zwie­lo­krot­nie­niu bądź odwró­ce­niu, jak w jakimś sza­lo­nym gabi­ne­cie krzy­wych luster. Zresz­tą meta­fo­ry optycz­ne są tu jak naj­bar­dziej na miej­scu. Skró­ty per­spek­ty­wy, trom­pe-l’o­eil, zala­ma­nie świa­tła, ilu­zja nie­skoń­czo­no­ści rodzą­ca się pomię­dzy usta­wio­ny­mi naprze­ciw sie­bie lustra­mi, defor­ma­cje, któ­rym ule­ga głos, powo­du­ją, iż cała resz­ta – czy­tel­ni­cy, adre­sa­ci, świat przed­sta­wio­ny – rów­nież się znie­kształ­ca. Prze­czy­taj­my choć­by wiersz zaty­tu­ło­wa­ny „Mil­le­nium”. Przy­ta­czam go w cało­ści:

Już jest mil­le­nium. Już zawsze i wszę­dzie
pocho­dy dziew­cząt w bie­li i chłop­ców w błę­ki­tach
przez zło­te mia­sta uśmiech­nię­te do puste­go nie­ba.
Siód­me­go dnia desz­cze usta­ły, powsta­ły kolej­ki.
Sza­re chmu­ry opa­dły jak muzycz­na tape­ta.
W ule­wie pio­se­nek sto­jąc tuż za tobą,
obser­wu­jąc ludzi sple­cio­nych w sznu­ry haseł
zasta­na­wiam się czy rze­czy­wi­ście sto­imy jedy­nie
po łut szczę­ścia, po los pocię­ty na tysią­ce
kolo­ro­wych kar­to­ni­ków, pew­nie cał­kiem na niby
jak szyl­dy „Alle­lu­ja” na blo­kach oraz trans­pa­ren­ty
pro­kla­mu­ją­ce radość i dożyn­ki sen­su. A ty?
„Jak ci India­nie sen­ni wśród posą­gów,
zaspa­ni na tara­sach zaro­śnię­tych świą­tyń,
odkry­wa­my w bły­sku fle­sza, że histo­ria to spek­takl,
dia­men­to­wy pył na butach świet­ne­go akto­ra”.
Tyle ona. I już ani sło­wa wię­cej, nic,
żad­ne­go pyta­nia co robić w tych nowych warun­kach,
spo­dzie­wa­ją się nie­przy­zwo­ito­ści, jakie­goś „pomy­śleć
i umrzeć”, albo odmia­ny przez zmy­sły, przez wszyst­kie
czy i w czym i z kim i co. Więc owszem, leć
pierw­szym samo­lo­tem na Ber­dy­czów lub Bar­wi­stan -
tam się spo­tka­my.

Czy wiersz ten budu­je jakąś prze­strzeń roz­mo­wy? Chy­ba tak, bo nar­ra­tor zwra­ca się do kogoś: „A ty?” Wcze­śniej mamy: „Zasta­na­wiam się czy rze­czy­wi­ście sto­imy jedynie/ po łut szczę­ścia…” – a zatem jest to pró­ba nawią­za­nia dia­lo­gu. Jed­nak na tym się nie koń­czy. Naj­pierw nar­ra­tor mówi: „W ule­wie pio­se­nek sto­jąc tuż za tobą”, co suge­ro­wa­ło­by bli­skość i bez­po­śred­niość. Tym­cza­sem zakoń­cze­nie wier­sza roz­wie­wa tę ilu­zję: „[…] leć/ pierw­szym samo­lo­tem na Ber­dy­czów lub Bar­wi­stan – tam się spo­tka­my”. Bli­skość oka­zu­je się dystan­sem. Dystan­sem zwie­lo­krot­nio­nym, bo nar­ra­tor rzu­ca tro­chę non­sza­lanc­ko „Ber­dy­czów lub Bar­wi­stan”, a więc rów­nie dobrze nigdzie. Spo­tka­my się nigdzie? I kim jest „ona”, poja­wia­ją­ca się pod koniec wier­sza? Wyda­je się, jak­by tro­py wio­dą­ce do prze­sła­nia wier­sza zosta­ły zatar­te. Cho­dzi nie tyl­ko o oso­by dra­ma­tu, ale rów­nież o treść roz­mo­wy. Może war­to w tym kon­tek­ście raz jesz­cze prze­czy­tać komen­tarz, któ­rym Sosnow­ski opa­trzył swój prze­kład Flow Chart Joh­na Ash­be­ry­’e­go (do tek­stu tego jesz­cze powró­cę)? Jeże­li „Mil­le­nium” jest wier­szem apo­ka­lip­tycz­nym – a do takie­go wnio­sku pro­wa­dzi nawet mało uważ­na lek­tu­ra, zresz­tą, jak zauwa­ża poeta, pisa­nie ma „nie­uchron­nie escha­to­lo­gicz­ną natu­rę” – to do jego inter­pre­ta­cji moż­na użyć słów z tek­stu „O poezji flow i chart”: „Język jest tutaj niczyj i dzię­ki temu ode­rwa­niu odsła­nia swo­ją wła­sną apo­ka­lip­tycz­ność, jest apo­ka­lip­są apo­ka­lip­sy w sen­sie, któ­ry dys­kur­so­wi apo­ka­lip­tycz­ne­mu, czy też apo­ka­lip­tycz­no­ści wszel­kie­go pisma, nada­je Jacqu­es Der­ri­da pisząc o języ­kach Obja­wie­nia Św. Jana.„5 Cytat z Der­ri­dy jest na tyle waż­ny, że war­to zacy­to­wać go za Sosnow­skim: „I nie ma żad­nej pew­no­ści, że to czło­wiek jest cen­tra­lą tych łączy tele­fo­nicz­nych, albo ter­mi­na­lem tego nie­skoń­czo­ne­go kom­pu­te­ra. Już nie wia­do­mo, kto w Apo­ka­lip­sie uży­cza gło­su i tonu inne­mu; nie wia­do­mo też, kto do kogo i z czym się zwra­ca.„6 Pomi­ja­jąc wątek apo­ka­lip­tycz­ny – będzie on nas zaj­mo­wał w innym miej­scu i cza­sie – war­to odnieść te sło­wa do Życia na Korei jako cało­ści. Choć, jak już kil­ka­krot­nie wspo­mnia­łem, wyra­zi­ście odczu­wal­na jest obec­ność nar­ra­to­ra tomu, to zara­zem cha­rak­te­ry­stycz­ne dla książ­ki jest sta­łe zacie­ra­nie śla­dów i roz­bi­ja­nie gło­su, tak iż nar­ra­tor ten nie­ustan­nie umy­ka nam – raz zni­ka pod powierzch­nią tek­stu, kie­dy indziej jego głos roz­brzmie­wa z wie­lu stron naraz, w koń­cu pod­cho­dzi zama­sko­wa­ny jako spe­ku­la­tyw­ne, enig­ma­tycz­ne „ty”, któ­re­go toż­sa­mość wyda­je się być ceną pła­co­ną za roz­mo­wę.

Jeden z kry­ty­ków zadał sobie trud dokład­ne­go prze­ana­li­zo­wa­nia spo­so­bu, w jaki w Życiu na Korei uży­wa się zaim­ka „ty”. Wyróż­nił on trzy rodza­je stra­te­gii lirycz­nej. Po pierw­sze, „ty” może sta­no­wić „[…] pre­tekst dla zaini­cjo­wa­nia mono­lo­gu, być może skie­ro­wa­ne­go do wypo­wia­da­ją­ce­go.„7 Przy­kład takiej stra­te­gii mamy w wier­szu „Spa­cer przed sie­bie” (może war­to było­by zba­dać, jak jest ona zwią­za­na z kon­cep­cją boha­te­ra melan­cho­licz­ne­go, ham­le­tycz­ne­go?8). Po dru­gie, „ty” może słu­żyć wypro­wa­dze­niu nar­ra­cji; ta stra­te­gia będzie obec­na przede wszyst­kim w Nouvel­les Impres­sions d’A­me­ri­que. Po trze­cie wresz­cie, „ty” umoż­li­wia „[…] wpro­wa­dze­nie posta­ci bio­rą­cej udział w pre­zen­to­wa­nym zda­rze­niu, dopeł­nia obraz sytu­acji lirycz­nej.„9 (To oczy­wi­ście tra­dy­cyj­na funk­cja tego zaim­ka). Do tak zary­so­wa­ne­go roz­róż­nie­nia trze­ba koniecz­nie dodać dwa przy­naj­mniej zastrze­że­nia. Sosnow­ski cze­sto mie­sza stra­te­gie i zacie­ra ich czy­tel­ność, tak iż trud­no oce­nić, czy dana wypo­wiedź jest mono­lo­giem, czy też istot­nie poeta zwra­ca się do jakie­goś roz­mów­cy. Poza tym wszel­kie stra­te­gie lirycz­ne, łącz­nie ze „stra­te­gią” uży­wa­nia jakich­kol­wiek stra­te­gii, są w dzie­le Sosnow­skie­go sta­le pro­ble­ma­ty­zo­wa­ne i kwe­stio­no­wa­ne. Szcze­gól­nie wyraź­nie odczu­wal­ne jest to w dłu­gich wier­szach, gdzie pod­wa­że­niu pod­le­ga nie tyl­ko ten czy inny głos – lecz rów­nież sama idea gło­su jako cze­goś kon­sty­tu­ują­ce­go mate­rię poetyc­ką.

Gdzie zatem umiej­sco­wić wier­sze Sosnow­skie­go na mapie stwo­rzo­nej przez Cze­sła­wa Miło­sza, mapie spe­ku­la­tyw­nej, obej­mu­ją­cej róż­ne stop­nie „zbo­cze­nia” gło­su, od gło­su dobrze usta­wio­ne­go (odzwier­cie­dla­ją­ce­go głów­ny nurt pol­sz­czy­zny) do gło­su znie­kształ­co­ne­go, zma­nie­ro­wa­ne­go, zała­mu­ją­ce­go się? Ist­nie­je cie­ka­wa wypo­wiedź Sosnow­skie­go na ten temat: „Wyda­je mi się, że głos jako czyn­nik wier­szo­no­śny jest sto­sun­ko­wo póź­ną kon­struk­cją? […] Ale dziś głos jest z pew­no­ścią bar­dzo waż­ny. Przy tym nie sądzę, aby moż­na było wie­le sobie obie­cy­wać po jego usta­wie­niu – jest to raczej coś, co się w dużym stop­niu samo narzu­ca; coś, co przy­cho­dzi zni­kąd. Głos to praw­do­po­dob­nie też jakaś pułap­ka i nie­bez­pie­czeń­stwo, gdyż jest to kate­go­ria ponie­kąd egzy­sten­cjal­na – ma on cha­rak­ter albo histrio­nicz­ny, aktor­ski, albo (jeśli jest to głos wła­sny, oso­bi­sty) zaczy­na pre­ten­do­wać do auten­tycz­no­ści, któ­ra czę­stok­troć wyda­je się podej­rza­na, zacho­dzi bowiem moment takie­go cię­cia iro­nicz­ne­go, w któ­rym sły­chać, jak głos zała­mu­je się, a w auten­tycz­no­ści poja­wia się nagle sce­no­gra­fia (z dru­giej stro­ny w sce­no­gra­fii poja­wić się może auten­tycz­ność, cokol­wiek to zna­czy).„10 To, co nazwa­li­śmy za Miło­szem „dobrze usta­wio­nym gło­sem”, jest być może gło­sem krań­co­wo i cał­ko­wi­cie zma­nie­ro­wa­nym, tak cał­ko­wi­cie, iż może ucho­dzić za głos auten­tycz­ny. I odwrot­nie: w tym, co dla Miło­sza jest „zbo­cze­niem”, odej­ściem od głów­ne­go nur­tu pol­sz­czy­zny, może kryć się auten­tycz­ność.11 Mówiąc jesz­cze ina­czej, w wier­szach Sosnow­skie­go mamy pró­bę pod­wa­że­nia opo­zy­cji „gło­su usta­wio­ne­go” i „gło­su znie­kształ­co­ne­go” – i prze­miesz­cze­nia tej opo­zy­cji na inny poziom, gdzie kwe­stio­nu­je się w ogó­le samą kate­go­rię. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że Sosnow­ski negu­je jej ist­nie­nie. W pew­nym sen­sie Życie na Korei to hymn zło­żo­ny z wie­lu gło­sów – a tak­że hymn do wie­lu gło­sów. Rzecz w tym, że dźwięk mowy jest zawsze znie­kształ­co­ny, histrio­nicz­ny, nie tyl­ko z uwa­gi na obec­ność innych dźwię­ków, lecz tak­że z powo­du pogło­su cią­gną­ce­go się za każ­dą wypo­wie­dzią. Nie ist­nie­je język „czy­sty”, nie­za­leż­ny od innych języ­ków. I to zarów­no w sen­sie zewnętrz­nym – każ­dy język w dużym stop­niu skła­da się z innych języ­ków, sty­lów, żar­go­nów, slan­gów, etc. – jak i, przede wszyst­kim, wewnętrz­nym, wyni­ka­ją­cym z bez­wied­nej mecha­ni­ki świa­do­mo­ści, ale i całej stra­ty­gra­fii języ­ka (efek­ty reto­rycz­ne, ruch meta­fo­ry­za­cji, dyse­mi­na­cja sen­su). „Dobrze usta­wio­ny głos”, któ­ry miał­by być esen­cją jezy­ka czy­ste­go, musiał­by być pro­jek­cją, gło­sem fan­ta­zma­tycz­nym, uro­jo­nym. Stra­te­gia Sosnow­skie­go jest krań­co­wo odmien­na: zapi­su­je on gło­sy docho­dzą­ce z róż­nych stron i róż­nych reje­strów, bez roz­dzia­łu na gło­sy wio­dą­ce i przy­pad­ko­we, może nawet fik­cyj­ne, będą­ce echem innych gło­sów. Zara­zem: zapi­so­wi temu towa­rzy­szy cią­gła – i znaj­du­ją­ca ujście w wier­szach – świa­do­mość tego, co umy­ka gło­som, co jest ich prze­ci­wień­stwem. Czy zresz­tą moż­na sobie uświa­do­mić to, co poza­gło­so­we i poza­ję­zy­ko­we? Prze­cież na Wie­ży Babel nawet cisza prze­ma­wia swo­im języ­kiem. Oto nie­któ­re z bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych i intym­nych pytań, któ­re pada­ją w trak­cie Życia na Korei.

3

War­to zwró­cić uwa­gę na sil­nie obec­ne u Sosnow­skie­go tro­py Nie­tz­sche­ań­skie. Jest ich wie­le, choć oczy­wi­ście nie muszą poja­wiać się na zasa­dzie bez­po­śred­nie­go odwo­ła­nia do filo­zo­fii, czy też anty­fi­lo­zo­fii, Nie­tz­sche­go. Z całą pew­no­ścią Sosnow­ski nie podą­ża (za) tro­pa­mi – raczej napo­ty­ka je na swej dro­dze, reje­stru­je ich obec­ność, dla sie­bie, ale i dla czy­tel­ni­ka, pozwa­la, aby sko­ja­rze­nie czy alu­zja trwa­ły chwi­lę, cią­gnąc za sobą języ­ko­wą łunę, ale już po chwi­li odwra­ca się ku innym tro­pom. Zapy­ta­ny o wpływ Nie­tz­sche­go i Der­ri­dy, poeta odpo­wie­dział: „Auto­rzy ci praw­do­po­dob­nie w jakiś spo­sób prze­ni­ka­ją do tego, co sta­ram się pisać. W isto­cie są oni dla mnie dostar­czy­cie­la­mi roz­ma­itych inte­re­su­ją­cych fik­cji, spe­ku­la­cji, hipo­tez, pomy­słów; auto­ra­mi, u któ­rych odna­leźć moż­na pew­ne­go rodza­ju zda­nie, tona­cję, rytm”.12 Nie­tz­sche jest w Życiu na Korei czę­stym punk­tem odnie­sie­nia, ale pra­wie zawsze odnie­sie­nie to ma postać fan­ta­stycz­ną i nie daje się uło­żyć w żaden logicz­ny przy­pis. Praw­dę mówiąc, jest to rodzaj luź­nych i nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych waria­cji na temat pew­ne­go nie­tz­sche­ani­zmu (raczej tego spod zna­ku „wie­dzy rado­snej” niż „gene­alo­gii moral­no­ści”), pokpi­wa­ją­ce­go z filo­zo­fii i znaj­du­ją­ce­go ujście w bły­sko­tli­wych grach reto­rycz­nych, ale tkwią­ce­go zara­zem w nie­usu­wal­nym poczu­ciu tra­gi­zmu egzy­sten­cji.

Trop naj­waż­niej­szy? Sądzę, że wska­zu­je na nie­go tytuł książ­ki. Jed­nym z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych aspek­tów nie­tz­sche­ani­zmu jest opo­zy­cja „życia” i tego wszyst­kie­go, co sta­no­wi pozna­nie, uświa­do­mie­nie, ugrun­to­wa­nie, a dla Nie­tz­sche­go: zaprze­pasz­cze­nie życia. Cho­dzi tu więc już nie o kon­kret­ną egzy­sten­cję, lecz o życie jako siłę i dyna­mizm – życie w jego sta­wa­niu się. Nie zamie­rzam podej­mo­wać dys­ku­sji nad zasto­so­wa­ną przez nie­miec­kie­go filo­zo­fa apa­ra­tu­rą poję­cio­wą; nie inte­re­su­je mnie filo­zo­ficz­ne roz­wi­nię­cie pier­wot­nej intu­icji (przede wszyst­kim poję­cia „woli mocy”). Wolę raczej sku­pić się na spo­so­bie, w jaki intu­icja życia – czy sło­wo „intu­icja” nie wska­zu­je cza­sem na pró­bę opi­su? – prze­ja­wia się w wier­szach zamiesz­czo­nych w Życiu na Korei. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że to jeden z cen­tral­nych moty­wów książ­ki. Jeśli pierw­szym gestem Sosnow­skie­go jest zazna­cze­nie wła­sne­go miej­sca i miej­sca w gene­alo­gii pew­nej egzy­sten­cji, to gestem następ­nym poeta sta­ra się unie­waż­nić wcze­śniej­sze opi­sy i zstą­pić ku war­stwie (Nie­tz­sche mówił­by o otchła­ni), któ­ra opi­sy owe umoż­li­wia­ła, sama jed­nak nie będąc ich czę­ścią. To oso­bli­wy palimp­sest: pod szy­fra­mi „tej oto egzy­sten­cji” skry­te są szy­fry doświad­cze­nia cze­goś, co daje egzy­sten­cji siłę, a jed­no­cze­śnie wymy­ka się jakim­kol­wiek instru­men­tom pomia­ro­wym czy jakiej­kol­wiek logi­ce. Życie, któ­re wymy­ka się filo­zo­fii, filo­lo­gii czy poezji. Zresz­tą od Nie­tz­sche­go już tyl­ko krok do Rim­bau­da, inne­go waż­ne­go – kto wie, czy nie waż­niej­sze­go – nauczy­cie­la Sosnow­skie­go. W „Wier­szu dla Bec­ky Lublin­sky” czy­ta­my:

jeste­śmy codzien­nie nowi
w wyszu­ka­nych obrzę­dach szczę­śli­we­go życia
o tyleż inten­syw­niej­sze­go w Ade­nie i Har­ra­rze
niż w Ilu­mi­na­cjach.

Tak: to książ­ka o życiu. Ale nie daj­my się uwieść tej kon­sta­ta­cji. Choć więk­szość wier­szy ma „życie” za temat, to roz­wi­nię­cie tema­tu ma postać zawrot­ne­go impromp­tu, w któ­rym zakwe­stio­no­wa­niu pod­le­ga­ją wszyst­kie moż­li­we języ­ki i podej­ścia do życia. Sosnow­ski pod­da­je figu­rę „życia” róż­nym pró­bom, demon­stru­jąc przy tym, na czym pole­ga fałsz danej stra­te­gii opi­su egzy­sten­cji. Stąd duża ilość opi­sów nega­tyw­nych – ale zara­zem prze­bły­ski afir­ma­cji, moment pozy­tyw­ny, któ­ry jed­nak z koniecz­no­ści pozo­sta­je dwu­znacz­ny i nie daje się tak łatwo podejść.

O życiu mówi wiersz otwie­ra­ją­cy tom, a zaty­tu­ło­wa­ny „Latem 1987”. Tyl­ko, że życie wpa­trzo­ne jest tutaj w śmierć:

A było tak, że two­ja śmierć usia­dła w moim cie­niu,
żeby się o mnie oprzeć, ode­tchnąć moimi myśla­mi.

Po takiej inwo­ka­cji Sosnow­ski daje kil­ka pró­bek mówie­nia o życiu:

Zerwa­łem się z miej­sca, szu­ka­łem słoń­ca w zeni­cie.
Uzbro­iłem się po zęby w humor i wita­mi­ny.

Wzru­szy­łem ramio­na­mi i strzą­sną­łem duszę,
zerwa­łem czar­ny ban­daż, czar­ną łunę z pamię­ci.
Doda­łaś mi polo­tu. Jadłem owo­ce gar­ścia­mi.

Mikro­ele­men­ty sta­nę­ły na stra­ży komó­rek.

Szyb­ko, celo­wo cho­dzi­łem, od spra­wy do spra­wy,
wsko­czy­łem nawet w ślub nucąc epi­ta­la­mia.
Zaczą­łem nawet ćwi­czyć: bie­gi, pomp­ki, sprę­ży­ny -
i żad­nych nad­użyć […]

Myślę, że to roz­po­zna­wal­ny język. Język współ­cze­sno­ści, język mediów, reklam, zabo­bon­nej wia­ry w naukę, pono­wo­cze­sne­go prag­ma­ty­zmu. Ma on zagłu­szyć śmierć, a jed­no­cze­śnie zakre­ślić bez­piecz­ną sfe­rę sen­su i życia. Nie trze­ba chy­ba doda­wać, że jest to język wyja­ło­wio­ny. Taka pró­ba wywo­ła­nia życia na siłę: bie­gi, pomp­ki, sprę­ży­ny… Iro­nia Sosnow­skie­go kie­ru­je się w tym wier­szu ku naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nym i naj­prost­szym dys­kur­som życia. Moż­na chy­ba nawet powie­dzieć, że one same, bez pomo­cy komen­ta­rza, odsła­nia­ją wła­sną jało­wość. Oto życie, mówi pod­miot lirycz­ny wier­sza. Oto iro­nia życia, mówi wiersz.

W wier­szu „Spa­cer przed sie­bie” życie posta­wio­ne zosta­je wobec machi­na­cji sub­tel­niej­szych i nie tak łatwo wykry­wal­nych. Już w pierw­szych wer­sach życie zosta­je zrów­na­ne z „gór­no­lot­ną fik­cją” (przy­po­mi­na się Supre­me Fic­tion Ste­ven­sa) i „wszę­do­byl­skim sen­sem”. Jeste­śmy w cen­trum nie­tz­sche­ań­skich dyle­ma­tów. Jak odróż­nić życie od świa­do­mo­ści życia? Albo żyje­my, albo doko­nu­je­my reflek­sji nad życiem. Albo-albo. Czy­ste, peł­ne życie jest nie­moż­li­we – nie teraz i nie tutaj – nie­moż­li­we jest bowiem zatrzy­ma­nie świa­do­mo­ści, któ­ra zastę­pu­je życie tęsk­no­tą, nostal­gią, marze­niem, fan­ta­zją, fik­cją lub wia­rą. Życie jest gdzie indziej – tutaj jest tyl­ko jego sens. Mar­twy sens:

Zna­cze­nie pcha się drzwia­mi i okna­mi, ot,
taka spłucz­ka. Spłucz­ki, sącz­ki, splu­wacz­ki,
ali­te­ra­cje, nie­wy­da­rzo­ne rymy, pył i kurz
avant tout cho­ses, któ­ry zupeł­nie góru­je,
zwłasz­cza kie­dy słoń­ce ude­rzy znie­nac­ka
i posta­wi go dęba jak wło­sy na skó­rze rze­czy,
tę aryj­kę nico­ści, aurę rze­czy.

Mówiąc jesz­cze ina­czej: życie jest już zawsze wpi­sa­ne w jakiś język, życie poza języ­kiem to życie poza świa­do­mo­ścią, a zatem życie nie­ko­mu­ni­ko­wal­ne i nie dają­ce się pomy­śleć. Hor­ren­dum świa­do­mo­ści – to bodaj naj­waż­niej­szy temat Życia na Korei, książ­ki „otchłan­nej”, jeśli wol­no mi raz jesz­cze odwo­łać się do słow­ni­ka Nie­tz­sche­go. W „Wier­szu dla Bec­ky Lublin­sky” dra­mat świa­do­mo­ści zosta­je sko­re­lo­wa­ny z dra­ma­tem nowo­cze­sno­ści, wyczer­pa­nie moż­li­wo­ści tkwią­cych w egzy­sten­cji (język to kom­bi­na­to­ry­ka, a każ­da kom­bi­na­to­ry­ka musi ulec zamknię­ciu bądź wyczer­pa­niu) uka­za­ne zosta­je na szer­szym tle. Mamy pew­ną epo­kę, epo­ka ma się ku koń­co­wi,

sfor­ma­to­wa­ne dni idą pod nowy zapis,
pra­cu­ją gło­wi­ce, kasu­ją i nagry­wa­ją,
cza­sem pia­sek oca­li strzęp zapi­su i poda
dalej jako cytat, lek­cję, algo­rytm,
ścią­gaw­kę, kawał, hasło w grze w głu­chy tele­fon -
tak się obra­ca świat w nie­rze­czy­wi­stość

- i pro­ces ten nie ma koń­ca: jest się odcię­tym od życia.

Ale to nie ostat­nie sło­wa, któ­re Andrzej Sosnow­ski wypo­wia­da w Życiu na Korei. Koń­czą­ce tom „Trzy wier­sze z bli­skiej Pół­no­cy”, zwłasz­cza wiersz dru­gi i trze­ci, wpro­wa­dza­ją tona­cję inną, choć zara­zem w oso­bli­wy spo­sób współ­brz­mią­cą z tra­gicz­ną tona­cją nie­któ­rych wcze­śniej­szych wier­szy. Czy na pew­no tra­gicz­ną? Tak, jeśli tyl­ko pamię­ta­my, że dla Nie­tz­sche­go – a sądzę, że to samo odno­si się do Sosnow­skie­go – tra­gizm nie jest rów­no­znacz­ny z pesy­mi­zmem. W książ­ce o Nie­tz­schem Gil­les Deleu­ze pisze: „Tra­gicz­ność jest afir­ma­cją, bo afir­ma­cja afir­mu­je przy­pa­dek, a w przy­pad­ku koniecz­ność, bo afir­mu­je sta­wa­nie się, a w sta­wa­niu byt, bo afir­mu­je wie­lość, a w wie­lo­ści jed­no. Tra­gicz­ność jest rzu­tem kości”.13 Tra­gizm jest zatem przede wszyst­kim akcep­ta­cją, zgo­dą na to wszyst­ko, co przy­cho­dzi, rado­sną wie­dzą o cha­osie, przy­pad­ko­wo­ści i zmien­no­ści świa­ta. Pesy­mizm jest prze­ci­wień­stwem tra­gi­zmu, wyra­sta bowiem z jed­no­stron­ne­go oglą­du rze­czy­wi­sto­ści i, co wię­cej, prze­kształ­ca poczu­cie bez­sen­su świa­ta w kolej­ny sens („lepiej wie­rzyć w bez­sens niż w nic nie wie­rzyć”).

Przy­pad­ko­wość, plu­ra­lizm, zmien­ność. Chy­ba każ­dy czy­tel­nik dostrzegł, że taki jest wła­śnie żywioł tej poezji. Z jed­nej stro­ny dra­mat nad­mia­ru świa­do­mo­ści, ale z dru­giej – per­spek­ty­wa sza­lo­nej akcep­ta­cji i moż­li­wość roz­bi­cia każ­de­go ukła­du, każ­dej nad­bu­do­wy. W przy­wo­ły­wa­nym już wier­szu „Spa­cer przed sie­bie” Sosnow­ski pisze:

kie­dy spró­bu­jesz ułom­nych pej­za­ży, kątem oka
spoj­rzysz, zbie­rzesz skraw­ki przy­droż­nych spraw,
znaj­dziesz punkt i z punk­tu zdej­miesz przy­ro­dę
ze sta­no­wi­ska. A potem na spa­cer
z kie­sze­nia­mi peł­ny­mi for­sy i won­nych chu­s­te­czek
na wszel­ki wypa­dek.

To jak­by dru­ga stro­na tra­gi­zmu. Akcep­ta­cja, choć za wyso­ką cenę. Ale cena nie jest już istot­na, zapo­mi­na się o kosz­tach; oby­wa­tel prze­kształ­ca się we fla­neu­ra, włó­czę­gę idą­ce­go bez celu. Zni­ka roz­róż­nie­nie pomię­dzy praw­dą i fik­cją, bytem i sta­wa­niem się, wznio­słym życiem i przy­ziem­ną egzy­sten­cją (war­to prze­śle­dzić spo­sób, w jaki Sosnow­ski roz­gry­wa w tym wier­szu prze­ci­wień­stwo „wznio­sło­ści” i „nisko­ści”; „Spa­cer przed sie­bie” może być czy­ta­ny jako stu­dium gór­no­ści – mamy „gór­no­lot­ną fik­cję”, „sło­wa gór”, „kurz… któ­ry zupeł­nie góru­je”, w ostat­nim wer­sie poja­wia się „wyso­ki hymn koma­rów”).

Naj­peł­niej­szym wyra­zem tra­gi­zmu afir­ma­cji i afir­ma­cji tra­gi­zmu są dwa z „Trzech wier­szy z bli­skiej Pół­no­cy”: „Wild Water King­dom” i „All that jazz”. Pierw­szy z nich zwró­co­ny jest ku teraź­niej­szo­ści i jej rado­snej afir­ma­cji. Dru­gi zwra­ca się ku przy­szło­ści – napi­sa­ny w kon­wen­cji mani­fe­stu (zwra­cam uwa­gę na impe­ra­ty­wy kate­go­rycz­ne) jest w isto­cie zapro­sze­niem do podró­ży w nie­zna­ne i bez­wa­run­ko­wej otwar­to­ści na to, co przy­cho­dzi:

             rze­czy
prze­mkną przez cie­bie dobrze oświe­tlo­ne
i tak wol­ne od zna­czeń jak dzień, po któ­re­go zbo­czach
spły­nę­ły wido­ki na przy­szłość.

Jest coś nie­wy­mow­nie rado­sne­go i pogod­ne­go w kon­sta­ta­cjach zamy­ka­ją­cych książ­kę. W pew­nym sen­sie „All that jazz” to wiersz o nowo­ści – Życie na Korei zamy­ka się wezwa­niem do stwo­rze­nia „nowe­go języ­ka” i słu­cha­nia „nowej muzy­ki”. W kolej­nych tomach impe­ra­tyw nowo­ści będzie przy­wo­ły­wa­ny w tona­cji sar­do­nicz­nej, nostal­gicz­nej, wresz­cie gorz­ko-iro­nicz­nej.14 Pod tym wzglę­dem Życie na Korei jest książ­ką wyjąt­ko­wo opty­mi­stycz­ną.

I wresz­cie „Wild Water King­dom” – wiersz naj­bliż­szy nie­tz­sche­ań­skie­mu ide­ało­wi wie­dzy rado­snej: „[…] pięk­ny poda­rek dla śmie­chu i od śmie­chu, w pew­nym sen­sie, też”. Obraz zjeż­dżal­ni wod­nych, gdzie jest „[…] cią­gły prze­ciąg wody/ pęd i w zasa­dzie brak grun­tu pod sto­pa­mi”, prze­kształ­ca się w zwa­rio­wa­ną fan­ta­zję „[…] hiper­bol, para­bol, sinu­so­id roz­ko­szy” i „[…] spi­ral śmie­chu”. Wszyst­ko w tym wier­szu jest rucho­me, nie­okre­ślo­ne, wszyst­ko odwra­ca się pod­szew­ką do góry, wywra­ca na opak, prze­wra­ca na boki – to już nie jest „acen­trycz­ny labi­rynt”, raczej radość cha­osu i śmiech przy­pad­ko­wo­ści: „[…] kłaść się i spa­dać, lecieć z nóg ze śmie­chem, kłaść się/ ze śmie­chu i pędzić z zawrot­ną prędkością/ pod­krę­ca­ną przez śmiech”.

Osta­tecz­na for­mu­ła afir­ma­cji poja­wia się pod sam koniec wier­sza. Jej warun­kiem jest moment tra­gicz­ny:

   Boisz się, maleń­ka? W nocy
te zjeż­dżal­nie drżą w błę­kit­nym bla­sku
wody pod czar­nym nie­bem, a my odla­tu­je­my
z odwró­co­nych łuków tęczy jak­by z nega­ty­wów
nie­do­świe­tlo­nych uczuć

Prze­zna­cze­nie? Tak, bo Sosnow­ski doda­je po chwi­li: „nie­uchron­nie”. To peł­nia tra­gi­zmu. Teraz moż­na zamknąć for­mu­łę: „I tak jest dobrze”. Doświad­cze­nie, o któ­rym mówi Sosnow­ski, jest trud­ne do przy­ję­cia. Oba­wiam się, że w tym miej­scu głos musi zadrżeć. Czy tra­gizm życia odsło­nił nam samo życie? Czy boha­ter Życia na Korei stał się jed­nym z wła­sną egzy­sten­cją, czy też nadal spła­ca dłu­gi, tyl­ko że w innej walu­cie?

4

Na począt­ku niniej­sze­go szki­cu przy­wo­ła­łem nazwi­ska Elio­ta i Poun­da. Moż­na by sądzić – cho­ciaż­by na pod­sta­wie moich dotych­cza­so­wych ana­liz – iż wier­sze Sosnow­skie­go wpi­su­ją się w poety­kę moder­ni­stycz­ną, poety­kę „ułam­ków i ruin”, powsta­łą na grun­cie pew­nej wizji czło­wie­ka i świa­ta. Pro­blem pod­mio­tu lirycz­ne­go i postu­lat poezji bez­oso­bo­wej, frag­men­ta­ry­za­cja dys­kur­su odzwier­cie­dla­ją­ca dez­in­te­gra­cję nowo­cze­sne­go świa­ta, odwo­ła­nie do tra­dy­cji poprzez grę cyta­ta­mi i alu­zja­mi, obni­że­nie reje­stru poetyc­kie­go, ele­men­ty paro­dii i pasti­szu – wszyst­ko to odnaj­dzie­my u auto­ra Sezo­nu na Helu i Stan­cji.

Przy tym wszyst­kim jed­nak nie spo­sób mówić o moder­ni­zmie Sosnow­skie­go, nie da się przy­pi­sać go do tra­dy­cji zapo­cząt­ko­wa­nej przez Elio­ta, Poun­da, Wil­liam­sa czy Ste­ven­sa. „Wild Water King­dom” to wiersz o afir­ma­cji, ale zara­zem wiersz będą­cy afir­ma­cją, afir­mu­ją­cy sie­bie, zda­ją­cy się na przy­pa­dek i nie­ocze­ki­wa­ne zwro­ty obra­zo­wa­nia i argu­men­ta­cji. Zwro­ty są lokal­ne, a obec­na w nich iro­nia pod­wa­ża pra­wo­moc­ność całe­go wywo­du. Kie­dy na począt­ku Sosnow­ski pisze: „[…] tu nie ma zaha­mo­wań”, to nie tyl­ko nie wie­my, kto mówi (Sosnow­ski? pod­miot lirycz­ny? powszech­nie uzna­wa­ny slo­gan?), ale i nie bar­dzo potra­fi­my pora­dzić sobie z wydźwię­kiem tego sfor­mu­ło­wa­nia – czy cho­dzi o opis sta­nu rze­czy, o przy­kład nic nie mówią­ce­go slo­ga­nu, czy też może jest to stwier­dze­nie iro­nicz­ne, któ­re pod­wa­ża cały nastę­pu­ją­cy po nim dys­kurs o afir­ma­cji? Takich „odzy­wek” jest w tomie znacz­nie wię­cej. Moż­na powie­dzieć, że osła­bia­ją one siłę argu­men­ta­cji – zarzut ten był­by jed­nak waż­ny tyl­ko pod warun­kiem, że poecie zale­ży na prze­pro­wa­dze­niu jakiejś argu­men­ta­cji. Stra­te­gia iro­nicz­ne­go roz­sa­dza­nia wywo­du wier­sza oka­zu­je się jed­nym z waż­niej­szych chwy­tów Sosnow­skie­go. Nie jest to iro­nia na usłu­gach argu­men­ta­cji (jak u Elio­ta), lecz iro­nia luzu­ją­ca wszel­ką argu­men­ta­cję. Sosnow­ski poka­zu­je wyczer­py­wa­nie się języ­ka, jego roz­kru­sza­nie się na coraz drob­niej­sze i coraz bar­dziej wydrą­żo­ne cząst­ki. Tak napraw­dę to język sam zapa­da się pod wła­snym cię­ża­rem, tak jak­by nie był w sta­nie znieść rze­czy­wi­sto­ści.

Dosko­na­łym przy­kła­dem takie­go iro­nicz­ne­go roz­bi­cia dys­kur­su jest „Esej o chmu­rach”. Na pozór wiersz ten zbli­ża się do kla­sycz­nych reali­za­cji moder­ni­stycz­nych. Jed­nak w trak­cie lek­tu­ry od same­go począt­ku odno­si się rów­nież wra­że­nie sabo­ta­żu takich mode­li i kom­pro­mi­to­wa­nia (się) wszel­kiej poety­ki czy for­my arty­stycz­nej. Już choć­by sam tytuł. Esej o chmu­rach? Cze­go miał­by dowieść taki esej? Co kry­je się za sym­bo­li­ką chmur? Czy „chmu­ry” mają tu to samo lub podob­ne zna­cze­nie, co Elio­tow­ska „zie­mia jało­wa”? Takie pyta­nia nie zapro­wa­dzą nas dale­ko. Amor­ficz­ność i dowol­ność pogo­dy nie dają się ująć w żad­ne ramy – podob­nie bez­tro­ska, z jaką Sosnow­ski mno­ży punk­ty widze­nia i ewen­tu­al­ne punk­ty wyj­ścia czy doj­ścia. Moż­na powie­dzieć, że tema­tem wier­sza są „chmu­ry”, ale już każ­da następ­na kon­sta­ta­cja będzie fał­szy­wa, gdyż opa­trzy „chmu­ry” sen­sem, któ­re­go prze­cież – jako przy­pad­ko­we zja­wi­sko atmos­fe­rycz­ne – nie posia­da­ją. W rezul­ta­cie pozo­sta­je nam puste stwier­dze­nie, tak jak­by­śmy powie­dzie­li, że tema­tem wier­sza jest wła­śnie jego temat. Chmu­ry

nie są kon­klu­zją kon­klu­zji, ale cią­giem wra­żeń,
inspi­ra­cja, medium, efekt łączą się w jed­nym obra­zie
w chwi­lo­wym bez­ru­chu, w arbi­tral­nych ramach,
któ­re wystar­czy odjąć, by chmu­ry ruszy­ły na prze­łaj
i roz­nio­sły ten świat.

O „Ese­ju o chmu­rach” Sosnow­ski mówi nastę­pu­ją­co: „Myślę, że jest to tekst iro­nicz­ny; tekst, któ­ry iro­nicz­nie trak­tu­je temat wła­snej ese­jo­wa­to­ści i dydak­tycz­no­ści… W wier­szu mówi się o nie­uchwyt­no­ści wszyst­kie­go, o rze­czy­wi­sto­ści jako czymś mgła­wi­co­wym, czymś na kształt obło­ków. Ale to wszyst­ko jest zbyt łatwe, zbyt pro­sto­dusz­nie wypo­wie­dzia­ne. I wiersz zda­je sobie spra­wę z tej pro­sto­dusz­no­ści, wyśmie­wa ją, bawi się tema­tem”.15 To nie są stwier­dze­nia moder­ni­sty. Jeże­li Eliot czy Pound utrud­nia­li odbiór poezji, kom­pli­ko­wa­li tok wywo­du, roz­bi­ja­li tkan­kę tek­stu, iro­ni­zo­wa­li – to zawsze były to środ­ki słu­żą­ce do prze­ka­zu jakichś tre­ści. Nie chcę przez to powie­dzieć, że wier­sze Sosnow­skie­go są wyłącz­nie ćwi­cze­nia­mi sty­li­stycz­ny­mi. Sądzę, że poecie cho­dzi przede wszyst­kim o poten­cjał języ­ka. Czy moż­na w języ­ku oddać doświad­cze­nie… tak jak odda­je się dług? Odpo­wiedź moder­ni­stów jest pozy­tyw­na, choć obwa­ro­wa­na wie­lo­ma zastrze­że­nia­mi. Autor Życia na Korei zda­je się sądzić, że naj­cie­kaw­sze zaczy­na się wte­dy, gdy język ule­ga wyczer­pa­niu i zapa­da się w sobie. Stąd owa „iro­nicz­ność”: kwe­stio­no­wa­nie wła­snych argu­men­tów, podejrz­li­wość wobec wła­sne­go języ­ka, pisa­nie wier­szy, któ­re tłu­ma­czą, zdra­dza­ją, paro­diu­ją same sie­bie. Czy­tel­nik nie jest w sta­nie uchwy­cić żad­nej nici prze­wod­niej, każ­dy praw­dzi­wy bądź zmy­ślo­ny grunt usu­wa mu się spod stóp. Zawrót gło­wy? Oczysz­cze­nie pola? Ciem­na noc duszy? Prze­ko­ra? Reje­stra­cja serii przy­pad­ko­wych kom­bi­na­cji? Pyta­nia są zapro­sze­niem do kolej­nej lek­tu­ry.

Czyż­by zatem Sosnow­ski był poetą anty-moder­ni­stycz­nym? Czyż­by jego pro­jekt był w zało­że­niu znie­sie­niem „meto­dy” moder­ni­stycz­nej i zastą­pie­niem jej sza­leń­stwem cha­osu i przy­pad­ko­wo­ści? Nie. W sza­leń­stwie jest zawsze jakaś meto­da, choć­by ukry­ta, nie­świa­do­ma bądź pod­świa­do­ma. Sza­leń­stwo jest też jakąś stra­te­gią prze­trwa­nia. Jest zna­czą­ce, a zatem prze­sła­nia nam to, co poza języ­kiem. W przy­wo­ły­wa­nym tu już szki­cu „O poezji flow i chart” Sosnow­ski ujmie to nastę­pu­ją­co: „Ist­nie­ją jak­by trzy meto­dy: moż­na ‘powie­dzieć’, że coś jest tym albo tam­tym, moż­na powie­dzieć, że coś nie jest ani tym, ani tam­tym, ale wciąż jest w prze­strze­ni moż­li­wej wypo­wie­dzi, i moż­na mówić bez­u­stan­nie, wyzby­wa­jąc się punk­tów odnie­sie­nia – ja, miej­sca, świa­ta – mimo woli pozo­sta­wia­jąc mar­gi­nes ciszy, gdzie kry­je się to, co nie­wy­po­wia­dal­ne. Trans­gre­sja, ban­kruc­two, ruina, nie­uchron­ne przy tak wiel­kiej roz­rzut­no­ści, mogą mieć w tym trze­cim przy­pad­ku sens pożą­da­ne­go ogo­ło­ce­nia: trze­ba zgu­bić się w języ­ku i dłu­go w nim się błą­kać prze­mie­rza­jąc go we wszyst­kich kie­run­kach, trze­ba powie­rzyć się języ­ko­wi i dać się nieść w stro­nę tyleż nie­moż­li­we­go, co nie­uchron­ne­go wyci­sze­nia” (powier­nic­two – może to jed­no z pięk­niej­szych okre­śleń poezji?).16

A zatem nie tyle anty-moder­nizm, co raczej cią­głe, nigdy nie usta­ją­ce kwe­stio­no­wa­nie języ­ka nowo­cze­sno­ści, a w isto­cie kwe­stio­no­wa­nie zna­cze­nia i pra­wo­moc­no­ści każ­de­go języ­ka. „Kwe­stio­no­wa­nie” nie jest tutaj syno­ni­mem „odrzu­ce­nia”. Co praw­da sło­wo „anar­chia” da się zasto­so­wać do tych wier­szy, ale pod warun­kiem, że rozu­mie­my je jako an-arche, nie­obec­ność zasa­dy porząd­ku­ją­cej czy źró­dła. Nie cho­dzi o wolę znisz­cze­nia, lecz o narzu­ca­ją­cą się potrze­bę prze­my­śle­nia wła­sne­go miej­sca w świe­cie i war­to­ści języ­ka (języ­ków), za pomo­cą któ­rych mówi­my o sobie i rze­czy­wi­sto­ści. Była­by to zatem poezja zawie­szo­na pomię­dzy meto­dą (czy­li wszyst­ki­mi pro­ce­du­ra­mi zakła­da­ją­cy­mi dostęp­ność do sen­su, źró­dła i isto­ty rze­czy, pro­ce­du­ra­mi porząd­ku­ją­cy­mi, odsła­nia­ją­cy­mi i sta­bi­li­zu­ją­cy­mi) a sza­leń­stwem (momen­tem róż­ni­cy, zerwa­nia łącz­no­ści, repe­ty­cji i defor­ma­cji odda­la­ją­cych na zawsze bez­po­śred­nią obec­ność i zna­cze­nie, dekom­po­zy­cji i dyse­mi­na­cji sen­su). Przy tym zawie­sze­nie to nie ma cha­rak­te­ru sta­łe­go – cho­dzi raczej o sta­łą oscy­la­cję, balan­so­wa­nie na gra­ni­cy porząd­ku i cha­osu, sen­su i sza­leń­stwa, escha­to­lo­gii i przy­pad­ku, powa­gi i iro­nii, tonu apo­ka­lip­tycz­ne­go i nie­fra­so­bli­we­go. Nie moż­na tej poezji przy­pi­sać ani do moder­ni­zmu, ani do ewen­tu­al­ne­go anty­mo­der­ni­zmu, a prze­cież jest ona wpi­sa­na w prze­strzeń przez nie zakre­śla­ną. Więk­szość wier­szy Sosnow­skie­go (na pew­no wszyst­kie dłu­gie wier­sze) cha­rak­te­ry­zu­je się oso­bli­wym dyna­mi­zmem, pole­ga­ją­cym na jed­no­cze­snym sta­bi­li­zo­wa­niu i kwe­stio­no­wa­niu wła­snej for­my i wła­sne­go języ­ka. Cho­dzi o samo-napę­dza­ją­cy się para­doks skry­ty w języ­ku, rów­nież w tym języ­ku, za pomo­cą któ­re­go tłu­ma­czę sobie swo­ją egzy­sten­cję – odrzu­ce­nie teo­re­tycz­nych i abs­trak­cyj­nych pre­ten­sji moder­ni­zmu jest już w punk­cie wyj­ścia rodza­jem naj­sze­rzej poję­tej teo­rii, któ­ra (uży­wa­jąc tutaj wymow­ne­go obra­zu z tek­stu Artau­da) paso­ży­tu­je na świa­do­mo­ści i nie pozwa­la jej na peł­ną toż­sa­mość ze świa­tem. Świa­do­mość jest już zawsze pęk­nię­tą prze­strze­nią, czymś na kra­wę­dzi życia abso­lut­ne­go – uwol­nio­ne­go od języ­ka – i abso­lut­ne­go sza­leń­stwa.

A więc poezja przej­ścia, trans­gre­sji, otwar­tej rany. Jakie miej­sce wyzna­czy­li­by­śmy tutaj czy­tel­ni­ko­wi? To chy­ba jed­no z bar­dziej intry­gu­ją­cych pytań, któ­re wyła­nia­ją się w trak­cie lek­tu­ry Życia na Korei.


[1] Cytu­ję za: J. Espey, Ezra Poun­d’s „Mau­ber­ley”: A Stu­dy in Com­po­si­tion, Ber­ke­ley 1955, s. 55.
[2] „O przy­go­dach pew­ne­go języ­ka. Z Andrze­jem Sosnow­skim roz­ma­wia Hie­ro­nim Szczur”, „Deka­da Lite­rac­ka” nr 1–2/1998, s. 3.
[3] Z dzie­więt­na­stu wier­szy zamiesz­czo­nych w tomie „Esej o chmu­rach”, „Wiersz dla Bec­ky Lublin­sky” i „Trzy wier­sze z bli­skiej Pół­no­cy” zaj­mu­ją ponad poło­wę książ­ki – do nich też odno­szę wyra­że­nie „dłu­gie wier­sze”.
[4] Cz. Miłosz, Ogród nauk, Lublin 1991, s. 141.
[5] A. Sosnow­ski, „O poezji flow i chart”, „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie”, nr 3/1994, s. 109.
[6] Ibid.
[7] M. Macie­jew­ski, „Sytu­acje języ­ka, sytu­acje pod­mio­tu – o twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go”, w: Śla­da­mi czło­wie­ka książ­ko­we­go. Stu­dia o lite­ra­tu­rze pol­skiej XX wie­ku, red. T. Mizar­kie­wicz, Poznań 1997, s. 108.
[8] Jeden ze spo­so­bów roz­wi­nię­cia tej idei zasu­ge­ro­wa­łem w krót­kim tek­ście „Andrzej Sosnow­ski: być albo nie być i być”, „Kre­sy” nr 2/1997
[9] M. Macie­jew­ski, „Sytu­acje…”, op. cit., s. 108.
[10] „Chy­bił, tra­fił – w roz­mo­wie z Jac­kiem Guto­ro­wem krót­kie frag­men­ty wier­szy pol­skich poetów (po 1945 r.) oma­wia Andrzej Sosnow­ski”, „Pro Arte” nr 12/1999, s. 3.
[11] Być może Miło­szo­wi cho­dzi nie tyle o „głos”, co raczej o „styl”. „Głos” to kate­go­ria zwią­za­na z nadaw­cą i jako taka wpro­wa­dza, co zauwa­ża Sosnow­ski, wątek auten­tycz­no­ści. Pisząc o pro­zie dwu­dzie­sto­wiecz­nej Miłosz zauwa­ża na przy­kład, iż jej głos został usta­wio­ny przez Gom­bro­wi­cza w Dzien­ni­kach. Uwa­ga o tyle dziw­na, że prze­cież naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­ną cechą Dzien­ni­ków jest wie­lo­gło­so­wość i zakwe­stio­no­wa­nie toż­sa­mo­ści pod­mio­tu mówią­ce­go. Miłosz myśli tu zapew­ne o gło­sie jako kate­go­rii zwią­za­nej z poety­ką wypo­wie­dzi i spo­so­bem eks­pre­sji języ­ko­wej. Pro­blem pole­ga na tym, że taka kate­go­ria nie upo­waż­nia do prze­pro­wa­dze­nia roz­dzia­łu na „styl dobrze usta­wio­ny” i „styl zma­nie­ro­wa­ny”; już sam w sobie styl impli­ku­je pewien wybór i pew­ną per­spek­ty­wę, tę zaś okre­śla­ją wybo­ry este­tycz­ne, a nie świa­to­po­gląd czy impe­ra­ty­wy praw­dy bądź dokład­no­ści.
[12] „Trop w trop. Z Andrze­jem Sosnow­skim roz­ma­wia Jacek Guto­row”, „Stro­ny” 5–6/1997, s. 42.
[13] G. Deleu­ze, Nie­tz­sche i filo­zo­fia, tłum. B. Bana­siak, War­sza­wa 1993, s. 42.
[14] Trzy przy­kła­dy. Z frag­men­tu „Koniec wie­ku” (Sezon na Helu): „[…] robi się fan­ta­stycz­ny dzień i pora prze­cie­rać oczy w smut­nych kawiar­niach, w fabry­kach snów, w małych dom­kach na wsi”. Z „Wier­sza dla J.S.” (Stan­cje): „[…] przed nami coraz mniej pięk­nych i trud­nych zdań”. Z wier­sza zaczy­na­ją­ce­go się od słów „I pew­ne­go pięk­ne­go dnia […]” (Zoom) – sło­wa ostat­nie: „będzie­my sie­dzieć aż <>”.
[15] „Trop w trop…”, op. cit., s. 45.
[16] A. Sosnow­ski, „O poezji…”, op. cit. s. 107–108.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania

Spóźnieni śpiewacy

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Jac­ka Deh­ne­la, Julii Har­twig i Jac­ka Guto­ro­wa pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Inne Państwa

dzwieki / WYDARZENIA Dariusz Sośnicki Jacek Gutorow Julia Fiedorczuk

Zapis całe­go spo­tka­nia z udzia­łem Julii Fie­dor­czuk, Jac­ka Guto­ro­wa i Dariu­sza Sośnic­kie­go pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Nocna zmiana

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Simo­na Armi­ta­ge­’a, Gly­na Maxwel­la, Jac­ka Guto­ro­wa, Jerze­go Jar­nie­wi­cza i Paw­ła Mar­cin­kie­wi­cza w trak­cie festi­wa­lu Port Legni­ca 2003.

Więcej

X i Ruchome święta

dzwieki / WYDARZENIA Jacek Gutorow Tomasz Majeran

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go Jac­ka Guto­ro­wa i Toma­sza Maje­ra­na pod­czas Por­tu Legni­ca 2001.

Więcej

Pozytywki i marienbadki

nagrania / między wierszami Różni autorzy

O twór­czo­ści Andrze­ja Sosnow­skie­go wypo­wia­da­ją się Woj­ciech Bono­wicz, Jacek Guto­row, Anna Kału­ża, Joan­na Orska, Piotr Śli­wiń­ski, Kamil Zając.

Więcej

Nieumówione spotkania albo jak czytałem Heaneya po polsku

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Esej Jac­ka Guto­ro­wa na temat poezji Seamu­sa Heaneya, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Język to zjawisko widmowe

wywiady / o pisaniu Jacek Gutorow Simon Armitage

Roz­mo­wa Jac­ka Guto­ro­wa z Simo­nem Armitage’em, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej

Niezmordowany obserwator

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Spóź­nio­ny śpie­wak Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa w prze­kła­dzie Julii Har­twig, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim w 5 stycz­nia 2009 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 10 kwiet­nia 2019 roku.

Więcej

Trudna kontynuacja

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Po tęczy Andrze­ja Sosnow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 17 wrze­śnia 2007 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 12 lute­go 2018 roku.

Więcej

Hymn do życia

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa książ­ki Nad rze­ką Esther Kin­sky w tłu­ma­cze­niu Sła­wy Lisiec­kiej, wyda­nej przez Biu­ro Lite­rac­kie 25 wrze­śnia 2017 roku.

Więcej

Lodowiec

recenzje / KOMENTARZE Jacek Gutorow

Komen­tarz Jac­ka Guto­ro­wa do książ­ki Z tam­tej stro­ny ciszy Bole­sła­wa Leśmia­na, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 listo­pa­da 2012 roku.

Więcej

Zimne, wykalkulowane wiersze

dzwieki / RECYTACJE Jacek Gutorow

Wiersz z tomu Inne tem­po, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Inne pań­stwa” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2009.

Więcej

Inne tempo

nagrania / między wierszami Jacek Gutorow

Z Jac­kiem Guto­ro­wem o wyda­nej w 2009 roku książ­ce roz­ma­wia­ją Mar­ta Pod­gór­nik i Krzysz­tof Siw­czyk. Fil­mo­wa etiu­da do wier­sza „Cre­ati­ve wri­ting” w reży­se­rii Anny Jadow­skiej.

Więcej

Implozja

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Życie na Korei Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Pierwszy polski Green

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Szkic Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Kocha­jąc Hen­ry­’e­go Gre­ena w prze­kła­dzie Andrze­ja Sosnow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się 27 kwiet­nia 2015 roku nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go.

Więcej

Mały duży apokryf Filipa

recenzje / IMPRESJE Jacek Gutorow

Esej Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Pod słoń­ce było Fili­pa Zawa­dy, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 31 grud­nia 2014 roku.

Więcej

Z rozpędu (nowe wiersze Dariusza Sośnickiego)

recenzje / IMPRESJE Jacek Gutorow

Esej Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Spóź­nio­ny owoc radio­fo­ni­za­cji Dariu­sza Sośnic­kie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 listo­pa­da 2014 roku.

Więcej

O dwóch książkach

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z ksią­żek Kole­jo­we dzie­ci Seamu­sa Heaney­’a oraz Zapi­sy roz­mów. Wywia­dy z poeta­mi bry­tyj­ski­mi Pio­tra Som­me­ra.

Więcej

Poza drzewa, poza języki

recenzje / IMPRESJE Jacek Gutorow

Esej Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Dzie­ła zebra­ne, tom 2 Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza.

Więcej

Laurka dla Edmunda White’a

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Zuch Edmun­da Whi­te­’a.

Więcej

Temat z Tadeusza Pióry (na marginesie tomu „O dwa kroki stąd. 1992- 2011”)

recenzje / NOTKI I OPINIE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki O dwa kro­ki stąd Tade­usza Pió­ry.

Więcej

Notatki o nowej książce Wojtka Bonowicza

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

Więcej

A imię jego nieprzewidywalność

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Radio­wid­mo Agniesz­ki Mira­hi­ny.

Więcej

O wierszach, które stają na palcach. Nad brzegierz rzeki ? instrukcja obsługi.

recenzje / KOMENTARZE Jacek Gutorow

Autor­ski komen­tarz Jac­ka Guto­ro­wa do książ­ki Nad brze­giem rze­ki.

Więcej

To zaangażowanie domaga się zwrotu

wywiady / o książce Jacek Gutorow Paweł Kaczmarski

Roz­mo­wa Paw­ła Kacz­mar­skie­go z Jac­kiem Guto­ro­wem o książ­ce Rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste sta­je się jed­nym cia­łem Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 3 grud­nia 2009 roku.

Więcej

Raz jeszcze, po słowie, w otwartych drzwiach (fragment)

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Maki­jaż Jerze­go Jar­nie­wi­cza.

Więcej

Wiersze bez odpowiedzi

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Pio­sen­ka o zależ­no­ściach i uza­leż­nie­niach Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go.

Więcej

O Firbanku w siedmiu punktach

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Stu­dium tem­pe­ra­men­tu Rolan­da Fir­ban­ka.

Więcej

Podziemia wyobraźni i wrażliwości

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Pań­stwo P. Dariu­sza Sośnic­kie­go.

Więcej

O Wojaczku wielokrotnym

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Bogu­sła­wa Kier­ca, Jac­ka Guto­ro­wa, Jac­ka Łuka­sie­wi­cza, Andrze­ja Zawa­dy.

Więcej

O Bez stempla

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Jac­ka Guto­ro­wa, Ada­ma Wie­de­man­na, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Pio­tra Boga­lec­kie­go.

Więcej

O Małych cieniach wielkich czarnoksiężników

recenzje / NOTKI I OPINIE Bogusław Kierc Jacek Gutorow Karol Maliszewski

Komen­ta­rze Jac­ka Guto­ro­wa, Karo­la Mali­szew­skie­go i Bogu­sła­wa Kier­ca.

Więcej

O Po tęczy

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Jac­ka Guto­ro­wa, Paw­ła Mac­kie­wi­cza, Kuby Mikur­dy, Igi Nosz­czyk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej

„Tęczowe” origami

recenzje / NOTKI I OPINIE Jacek Gutorow

Nota Jac­ka Guto­ro­wa o książ­ce Gdzie koniec tęczy nie doty­ka zie­mi Andrze­ja Sosnow­skie­go.

Więcej

Zadura – krytyk i eseista

recenzje / NOTKI I OPINIE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze dwu­to­mo­wej edy­cji Szki­ców, recen­zji, felie­to­nów Boh­da­na Zadu­ry, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 4 czerw­ca 2007 roku.

Więcej

Amerykanie według Sommera

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki O krok od nich Pio­tra Som­me­ra.

Więcej

Znaki wspólnoty

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Recen­zja Jac­ka Guto­ro­wa z książ­ki Peł­ne morze Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

Więcej

O Pełnym morzu

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rza Jac­ka Guto­ro­wa, Jaro­sła­wa Borow­ca, Dariu­sza Sośnic­kie­go, Maria­na Sta­li, Pio­tra Kępiń­skie­go i Kuby Mikur­dy.

Więcej

Medytacja, Ostatni dzień wakacji, Inwokacja

recenzje / KOMENTARZE Jacek Gutorow

Autor­ski komen­tarz Jac­ka Guto­ro­wa do wier­szy z książ­ki Nad brze­giem rze­ki (1990–2010).

Więcej

Portret człowieka nieuformowanego

recenzje / ESEJE Paweł Mackiewicz

Recen­zja Paw­ła Mac­kie­wi­cza z książ­ki Urwa­ny ślad Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

O Urwanym śladzie

recenzje / NOTKI I OPINIE Anna Kałuża Bogusław Kierc Paweł Mackiewicz

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Bogu­sła­wa Kier­ca i Paw­ła Mac­kie­wi­cza.

Więcej

Sześć zakładów o miejsce krytyki (wokół Księgi zakładek Jacka Gutorowa)

recenzje / IMPRESJE Jakub Skurtys

Recen­zja Jaku­ba Skur­ty­sa z ksiaż­ki Księ­ga zakła­dek Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

Czytelnik osobny

recenzje / ESEJE Krzysztof Jaworski

Recen­zja Mar­ci­na Jawor­skie­go z książ­ki Księ­ga zakła­dek Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

Głowa pełna zakładek. Wokół Księgi zakładek Jacka Gutorowa

recenzje / ESEJE Marcin Jurzysta

Recen­zja Mar­ci­na Jurzy­sty z książ­ki Księ­ga zakła­dek Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

Portret człowieka nieuformowanego

recenzje / ESEJE Paweł Mackiewicz

Recen­zja Paw­ła Mac­kie­wi­cza z książ­ki Urwa­ny ślad Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

Sześć głosów o wierszach Jacka Gutorowa

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Zdzi­sła­wa Jasku­ły, Andrze­ja Nowa­ka, Mie­czy­sła­wa Orskie­go, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Ada­ma Wie­de­man­na oraz Kon­ra­da Woj­ty­ły.

Więcej

„Gra w literackość” i „gra w życie”

recenzje / ESEJE Krzysztof Siwczyk

Recen­zja Krzysz­to­fa Siw­czy­ka z książ­ki Inne tem­po Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

O ambicji oraz poezji zasłaniającej widoki

recenzje / ESEJE Jakub Winiarski

Recen­zja Krzysz­to­fa Siw­czy­ka z książ­ki Inne tem­po Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

O Innym tempie

recenzje / NOTKI I OPINIE Jarosław Borowiec Konrad Wojtyła

Komen­ta­rze Sła­wo­mi­ra Kuź­nic­kie­go, Kon­ra­da Woj­ty­ły i Jaro­sła­wa Borow­ca.

Więcej

O Urwanym śladzie

recenzje / NOTKI I OPINIE Anna Kałuża Bogusław Kierc Paweł Mackiewicz

Komen­ta­rze Anny Kału­ży, Bogu­sła­wa Kier­ca i Paw­ła Mac­kie­wi­cza.

Więcej