Krystyna Miłobędzka i Andrzej Falkiewicz
Oglądam listy, które państwo otrzymali od Tymoteusza Karpowicza. Nie pisał na maszynie?
K.M.: Tylko Marylka, jego żona, pisała na maszynie, on pisał ręcznie. Im późniejsze lata, tym listów jest mniej. Częściej do siebie telefonowaliśmy. Od 2000 roku, gdy odwiedził nas po raz pierwszy w Puszczykowie, już właściwie nie pisaliśmy.
Kiedy ta znajomość zaczęła być tak intensywna?
K.M.: Od czasu jego wyjazdu, choć korespondencja toczyła się z różnymi przerwami, raz na parę miesięcy, a czasami na pół roku. A potem znów się odzywaliśmy: „Dlaczego Państwo nie piszą?”, „Dlaczego Pan nie pisze?”. Na „ty” przeszliśmy podczas jego ostatniej bytności. Po śmierci Maryli Tymek już nie telefonował. Siedział na górze w pokoju, telefon miał w kuchni na dole.
Czy wiedział, że pojawili się w Polsce jego wyznawcy?
A.F.: Pisałem do Karpowicza tylekroć, ilekroć mogłem mu o tym napisać. Namawialiśmy go przez całe lata, żeby wracał. A jak wreszcie Polska stała się wolna, naciskaliśmy, żeby koniecznie przyjechał.
K.M.: W Chicago były jego zapisy, papiery, wycinki. Cały świat tekstów. Jak to spakować? Wszystko zostawić? Wsiąść do samolotu? To nie on! Radziliśmy mu część zostawić na uniwersytecie stanowym, w którym przez lata wykładał polską literaturę, że przecież znajdzie się ktoś, kto po nie przyjedzie. Zawsze bał się o rękopisy. Odsuwał tę decyzję.
Cyceron rozumiał list jako rozmowę nieobecnych przyjaciół. Państwa listy są świadectwem intensywnej przyjaźni.
A.F.: Pierwszy list Karpowicza, jaki dotarł do nas z zagranicy, ma datę „marzec 1975 roku” i zaczyna się tak: „Drodzy Państwo, wygląda na to, że nie wszystkie moje listy dochodzą do moich znajomych i przyjaciół z Polski”. Następny wysłał w maju 1975 z Monachium. Później listy przychodziły już z Chicago. „Drogi Panie Tymoteuszu, oczywiście, jak Pan proponuje, napiszę przedmowę mówiącą między innymi o niegotowości zbioru, braku autorskiej pieczęci…”. Inny list, znów mój: „Na rok 88, dobry rok, dwa razy 44, zaklepuję okienko wydawnicze dla autorskiej wersji Rozwiązywania przestrzeni. W ostateczności może być inny termin, ale trzeba go wciągnąć do planu, bo u nas wciąż gospodarujemy planowo”. O, a tutaj list Karpowicza z 7 października 1988: „Kochani Przyjaciele, zawsze jest coś ze świeckiej komunii, kiedy przychodzi list od Państwa”.
Czy on często pytał o pani i państwa pisanie?
K.M.: Posłałam Karpowiczowi Przed wierszem, mój wówczas kompletny zbiór wierszy, dopiero wtedy, gdy poprosił o wszystko, co napisałam, bo przygotowywał wówczas szkic o moich tekstach. Nie chciałam, żeby zajmował się jakimiś innymi rzeczami, jeżeli sam ma pisać. Cały czas mówiłam: „Pan – pan ma robić swoje”. Wtedy wysłałam wszystkie recenzje w strasznym pośpiechu, pocztą lotniczą, broń Boże morzem… I w szkicu „Metafora otwarta” dobrze mnie trafił. On innym ludziom poświęcał bardzo dużo uwagi. Choćby do Mirka Spychalskiego, który był w 1989 roku w Nowym Jorku, telefonował z prawdziwym zainteresowaniem. Mirek i Jarek Szoda pojechali, by porozmawiać z Karpowiczami. Nakręcili też jedyny film o nich. A przecież do ich domu przyjeżdżało sporo ludzi z Polski, choćby podczas organizowanych przez niego sesji. Ale sesja się odbyła, a rozmowa z Karpowiczem, komplet zdjęć, nakręcenie filmu jakoś się nie zdarzyły. To dziwna dziura. A po sesjach zostawały Karpowiczowi długi, które spłacał z własnej pensji. Gdy widzieliśmy się ostatni raz, mówił, że najważniejsze, by skończył pisać o Norwidzie. Pytał także, czy warto jeszcze po latach wracać do starych, niedokończonych wierszy. Miał je sfiszkowane. Mówiliśmy mu, że oczywiście, że tak.
A.F.: (cały czas przegląda listy) Tu rozmowa listowa Tymka z tobą o twojej twórczości: „Dość wyraźnie określiła Pani swoje powinowactwa we współczesnej poezji polskiej. Chciałbym, by spojrzała Pani na awangardową tradycję poezji XX wieku: futuryzm, imaginizm, nadrealizm, poezja konkretna z jej wysiłkiem odnowy poetyckiego słowa, i określiła miejsce inspirująco żywe i odpychająco martwe, w tym, co jest, co będzie Pani”. Odpowiedź Miłobędzkiej: „Podziwiam dadaistów, wyrafinowane dzieci, za tworzenie własnych chwilowych języków, za zdanie się na przypadek, na widzimisię, za synchroniczne odczuwanie świata, brak związków przyczynowych. Podziwiam też poezję konkretną tworzącą przedmioty ze słów, za postępowanie ze słowami jak z przedmiotami, rozbijanie ich na kawałki. I dada, i poezja konkretna coś robią z językiem, ze słowami, a nie tylko zestawiają obok siebie gotowe klisze”.
K.M.: To pokazuje, jak odpowiedzialnie Tymek zabierał się do każdego tekstu. Pisał też o poecie Zdzisławie Marku z Australii, który żeglował do pobliskich wysp. Bardzo go cenił, nawet mi trudno dociec, co go tak uderzało w tej twórczości. Karpowicz napisał wtedy esej o wyspach poezji.
Był urodzonym eseistą. Dostrzegał to każdy, kto przeczytał fragment jego pracy „Sztuka jako ryzyko” albo „Sztukę niemożliwą”. Walter Hilsbecher w „Eseju o eseju” wiązał esej z odwagą i ryzykiem oraz pokusą ogarnięcia całości: „Absolut to nieustanna pokusa eseisty” – to przecież o Karpowiczu. Kiedyś wspominał mi pan, że miał ochotę namówić Karpowicza na długą rozmowę, którą by panowie spisali. Warto było dla niej starać się o wizę i udać się przez Wielką Wodę do Chicago, do Dębowego Parku. Ale krótko przed rozmową Karpowicz przysłał listę zagadnień filozoficznych, naukowych. A nie na takim modelu rozmowy panu zależało.
A.F.: Bałem się wyszpanowanej rozmowy w cztery oczy. Napisałem mu to w liście, który był reakcją na jego list z zagadnieniami do rozmowy: „Drogi Panie Tymoteuszu, wygląda na to, że ‘tematów do rozmów w Dębowym Parku nam nie zabraknie’. Wiem, że nie zabraknie, ale nie chcę się znaleźć w sytuacji studenta na egzaminie lub amerykańskiego profesora udzielającego wywiadu w telewizji. O cokolwiek go spytali, mówi z przekonaniem: ‘Tak, to bardzo dobre pytanie’. Po czym gorączkowo szuka strzępu myśli, kojarzy słowa w nadziei, że znajdzie coś, co – zwłaszcza dla laików – będzie mogło ujść za odpowiedź. Pańskie pytania są zdradliwe i do łatwych nie należą. Nie byłbym w stanie odpowiadać na żywo nad kręcącymi się szpulami magnetofonu. Proponuję, żebyśmy najpierw porozmawiali listownie, nie tyle ‘wyznaczyli pole’, co oczyścili przedpole naszej rozmowy i stopniowo doszli do tego, o czym dwóch starszych panów od kilkudziesięciu lat parających się piórem mogłoby porozmawiać w Dębowym Parku twarzą w twarz. Podyskutujmy o filozofii, fizyce, teatrze – zgoda, to będzie na pewno ciekawe. Ale bądźmy też świadomi faktu, że nasze życie i nasze dzieło także filozofują za nas i bez nas, i zazwyczaj przynoszą takie odpowiedzi, jakich między sobą w akademickich dyskusjach nie znajdujemy, odpowiedzi, które przesądzają to, co w dyskursie musi być nierozstrzygnięte. Po te odpowiedzi warto mi przekroczyć wielką wodę i spotkać się w cztery oczy z Tymoteuszem Karpowiczem. Jeśli o mnie chodzi, jest Pan jednym z niewielu twórców zasługujących na takie zabiegi i taką podróż”.
I dalej ten mój list: „Wspólne nam jest ściganie potencjalności rzeczywistości. Zgadzam się z tym. To Pana i mój podstawowy wybór. I czy w ogóle wybór? Czy opcja tak elementarna zależy od naszego wyboru? W myśleniu często myliłem się. Praca krytyka to raczej pomyłki niż ugładzone, bezsporne dokonania. Podobnie jak Pan niechętnie stawałem w szeregu z największymi. Wolałem raczej znajdować się sam na czubku ostrza. Wiem, że świat, byt, każda cząstka bytu są wielomożliwe, do wszystkiego zdolne. Jako myślącemu nic mi zatem nie zostawało do zrobienia, jak myląc się, na pewno myląc, wypróbowywać możliwości świata. Dotykamy tu delikatnej sprawy, imperializmu pewnych dziedzin kultury. Każda chce zawłaszczyć całą rację, uczynić siebie ostatnią instancją. Tego, czego nie ma w aktualnej nauce, nie ma w świecie. I biada nam zabobonnym. Morderczego i palącego imperializmu religii doświadczano niegdyś. W czasach Faulknera i pierwszej połowie XX wieku doświadczano także. Dalekie echo tamtego imperializmu odnajduję w Pana liście. Ale miałem mówić o sobie. Czyli o imperializmie filozofii – wleźć na tak wysoką górę, by nie dostrzec tych spraw, które są dla ludzi ważne. Bo w gruncie rzeczy chodzi nie tyle o przekonanie bliźnich, ile o podziw innych filozofów. Zawsze najlepiej sprzedawali się ci artyści, którzy swe balsamy przygotowywali według już dawno wypróbowanych recept. Filozofia i nauka się uartystyczniają. Dziś jest łatwiej myśleć niż kilkadziesiąt lat temu. To są dobre czasy dla buszujących w zbożu i w bibliotekach”.
Z jakiego czasu pochodzi ten pana list do Karpowicza, kiedy miała się odbyć ta rozmowa dwóch rabinów?
A.F.: Lata 1995–1998, w tym przedziale. Wymarzyłem sobie właśnie, że to będzie taka rozmowa. Spotkało się dwóch rabinów, usiadło naprzeciw siebie i siedziało w milczeniu. A uczniowie i wyznawcy na to patrzyli. W końcu spytali: „Dlaczego nic nie mówicie?”. „Bo on wie wszystko i ja wiem wszystko. To o czym będziemy mówić?”. A Karpowiczowie już się na mój przylot szykowali. Maryla pytała, co jadam. Więc było trochę przykro…
O sztuce niemożliwej pisał pan polemiki z Tymoteuszem Karpowiczem. Jego niemożliwe było pana możliwym.
A.F.: Słowo „potencjalność” najlepiej oddaje mój stan ducha i status świata. Nie ma rzeczy nowych, niebyłych, ale są dla nas rzeczy nieznane. Według Tymka liczą się tylko rzeczy nieznane, czyli niemożliwe – ale udowadniał, że jednak możliwe, bo uprawiał poezję niemożliwą i ją drukował.
Pana znajomość z Karpowiczem zaczęła się od teatru.
A.F.: Byłem od niego młodszy, ale szukał u mnie uznania dla swoich dramatów. Tworzył dramaturgię bez świata, uderzała mnie niemożliwość wyobrażenia sobie tego, co te dramaty miały wskazać. Pudełkowy model teatru to uczucie dezintegracji jeszcze potęgował.
Frank Kujawinski
Jestem Amerykaninem. Z Tymoteuszem Karpowiczem łączyła mnie nowa przestrzeń, oddalająca go fizycznie i psychicznie od Polski. Tłumaczenie jego wierszy na angielski to akt kreacji, egzystowaliśmy w językowym królestwie poza polską przeszłością, z której Karpowicz się wydostał. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Karpowicz głęboko angażował się w sprawy dotyczące Polski, nadal uważał je za podstawowe, istotne.
Często pytał mnie po zajęciach, po naszych dyskusjach literackich lub po pracy nad tłumaczeniami, czy czerpałem intelektualną satysfakcję ze spotkania z nim. Ta jego wątpliwość formowała podstawę naszej znajomości. Fundamentem więzi było ćwiczenie intelektu – jądra jego poezji. Ponieważ znam wielu autorów, których cytował (a czytał po francusku i łacinie tak biegle jak po polsku) i mogłem podążać za meandrycznym tokiem jego myślenia, łączące nas więzi stawały się z czasem coraz silniejsze i naprawdę przyjacielskie. Mimo że byłem Amerykaninem żyjącym w Chicago, poza polskim wymiarem czasu, zbliżałem się do źródeł europejskiej, zachodniej cywilizacji.
Trzeci filar naszej relacji to język. Zacząłem czytać wiersze Karpowicza z tomu Trudny las podczas pobytu w Poznaniu (1975–1977). Miałem do nich dostęp w bibliotece Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Mój prywatny gust grał w tej materii przeogromną rolę. Przeczytałem tomy polskich poetów, wielu mnie urzekło, często dostrzegałem w ich wierszach torturę językową. Uderzyła mnie ich potrzeba, by mówić słowami, które nieomal rozdzierają język. Może przemoc powojennego świata, sprawa żelaznej kurtyny miały wpływ na to, że polscy pisarze musieli zniszczyć porządek, by wyrazić prawdę ich doświadczenia. Czytałem Różewicza i Herberta, z młodszego pokolenia Barańczaka, Krynickiego, Bierezina, Zagajewskiego i przybliżałem się do językowych prawd, o które z sukcesem walczyli. Dzięki nim odnalazłem moją drogę do Trudnego lasu Karpowicza. Przygotowałem brudnopisy tłumaczeń jego wierszy. Wróciłem z nimi do Chicago, gdzie wtedy uczył. Zostałem wprowadzony do świata nowszych wierszy Tymka, kiedy zostałem jego studentem na University Illinois w Chicago. To językowe pokrewieństwo budowało trzeci filar naszej relacji. Kombinacja trzech ogniw – amerykańskości, intelektualizmu, języka – uformowała podstawę mojej pozycji jako studenta, tłumacza i przyjaciela. Nie wierzę, że bez tych trzech elementów byłby możliwy nasz długoletni kontakt.
Karpowicz jako nauczyciel
Karpowicz nie miał żyłki nauczycielskiej. Mówię to zarówno jako jego student, jak i nauczyciel akademicki. Często powtarzał tę samą frazę, że uczy tylko dlatego, że to pozwala mu na życiową równowagę, że zdecydował się na uczenie pod przymusem, z silnym wewnętrznym oporem. Rzeczywiście, wcielona w jego poezję niezdolność do wyjaśniania myśli, idei i wizji w prostych terminach powodowała w nim, jak sądzę, wielkie cierpienie. Do takiego stopnia, że porzucił nadzieję na efektywne nauczanie.
Jednego wieczoru na zajęciach omawialiśmy wiersz Bolesława Leśmiana „Strumień”. Leśmian kreował wyobraźniową rzekę, rzekę-do-tego-czasu-nieistniejącą, która teraz, dzięki jego kreacji, urodziła się w myśli i płynęła niemal tak namacalnie jak Wisła płynie przez Warszawę. To Karpowicz najwyżej cenił – zdolność kreacji. Dlatego wybrał Leśmiana na obiekt studiów, dysertacji i wreszcie książki Poezja niemożliwa. Pozwolił mi na napisanie krótkiej interpretacji wiersza. Mimo czynionych przeze mnie błędów gramatycznych, zachęcał mnie do kontynuowania poszukiwań właściwego słowa. To symbolizowało naszą relację. Podobnie jak on, znałem i rozumiałem zdolność poezji do kreowania nowej wiedzy. Takie chwile rzadko zdarzały się na jego zajęciach. Czuł się zobligowany, by przedstawić listę nazwisk, ukazać związki biograficzne. Myślał, że przekazanie szczegółów historii literatury to część jego powinności. Z przygotowanych podczas letniej przerwy notatek czytał nam na zajęciach nazwiska, daty, miejsca, wymieniał dzieła, przytaczał cytaty. Rzadko odchodził od tych szczegółów. Rozumiał uczenie jako etyczne zobligowanie, chciał asystować, być politycznie albo społecznie aktywnym. Myślał, że uczy kosztem jego własnej pracy albo rozwoju własnej osobowości. Jestem pewien, że godziny, które spędził na przygotowywaniu zajęć, uważał za stracone, że czynił to tylko z obowiązku. Jego prawdziwy dom znajdował się w języku: dom-więzienie języka – napisał amerykański krytyk Fredric Jameson. Karpowicz usiłował w swoich wierszach uwolnić się z tego więzienia. Nauczanie nie dawało mu intelektualnej satysfakcji i stanowiło wątpliwą strawę duchową.
Jego stosunek do zdobywania wiedzy przekładał się na stosunek do studentów. Skoro chciał poznawczej eksploracji, oczekiwał tego samego od nich. Ale często byli niezdolni do takiego zadośćuczynienia. Karpowicz poświęcał się dla studentów. Wiedział, że dzieli się z nimi swoim intelektualnym powołaniem. Atakował niewiedzę. Jednak jego studenci najczęściej nie robili nawet przymiarek, by rozumieć subtelności jego myślenia, nie chcieli rozwijać wiedzy dzięki poezji. I tak Karpowicz zredukował siebie do dostarczyciela podstawowych biograficznych i literackich faktów, występował przed studentami raczej jako historyk literatury niż kreator. Jeden z jego uniwersyteckich kolegów powiedział mi kiedyś, że Karpowicz zmarnował się na uniwersytecie. Pielgrzymował w kierunku niewiadomego, niezbadanego świata, więc czas spędzony na nauczaniu odwracał go od ukochanej aktywności pisania.
Poezja
To z poetyckiego dzieła czerpał poczucie przeznaczenia i sensu. Nie jestem pewien, co przywiodło go do ołtarza poezji: te inicjalne sznureczki poetyckiego przeznaczenia należą do osobistej historii Tymka, do której nie miałem wstępu. Moja wiedza o Karpowiczu gromadzi się od czasu, gdy go spotkałem. By egzystować jako człowiek, by egzystować w ogóle, musiał spełniać się jako poeta. To, zdaje mi się, wyjaśnia zarówno jego wewnętrzną siłę przez długie lata, jak i jego umieranie pod koniec życia. Zmarł samotnie, ponieważ nie mógł już dłużej być poetą.
Na ścianie w pokoju uniwersyteckim, na prawo od biurka, vis-à-vis krzesła dla kogoś, kto do niego przychodził, Tymek umieścił cytat z Karola Irzykowskiego (widoczny zarówno dla niego, jak i dla gościa): „Mów prawdę, poeto”. Karpowicz – świadek tego cytatu – poezję traktował jak drogę do prawdy, i w jego własnym dziele, i w dziełach innych, Norwida, Przybosia i Leśmiana. Nie tylko do prawdy społecznej, politycznej, estetycznej, ale Prawdy, która nadbudowywała i podbudowywała ludzką egzystencję, twórczej Prawdy, esencji tego, co ludzkie. Często cytował łacińską sentencję Terencjusza: „Homo sum: humani nihil a me alienum puto”. Jego poezja wypływała ze źródła tego, co ludzkie.
Ponieważ unikał form i dogmatów ekspresji religijnej, miał tyle siły, by przyjąć wagę moralności. Nie mógł zależeć od ekspresji innych ani od moralnych wyroków przekazywanych przez hierarchię; uniósł na własnych barkach jarzmo moralnej analizy i wyroku. A ponieważ czuł, rozumiał, dostrzegał w zachowaniu ludzi nawet niuanse dobra i zła, jego moralna psyche cierpiała z powodu ludzkiego fiaska. Wszystko to wydaje mi się ważne, bo przybliża jego poezję, pracę ze słowami, która nie była jak przepisywanie tradycyjnej prawdy, jak aforyzmy, wskazówki. Musiał uciekać w dziwne i nieznane formy opasany tylko własnymi moralnymi normami i z bronią języka. Odwagę miał za motywację, zaś wiedzę za cel. Uważał siebie za pielgrzyma do nowych poznawczych lądów. Na chwilę zostawił na boku poezję, by zrobić wycieczkę w filozofię (prezentując tekst na jednej z sesji Anny-Teresy Tymienieckiej, „Analecta Husserliana”). Jądro jego poszukiwań to nieistniejący język poznania.
Poezja Karpowicza nie jest trudna, jeśli rozpozna się ją jako nowy wysiłek mówienia, nowy, więc prymitywny – jak zwykle w początkach ludzkiej ekspresji, sprzeniewierzający się gramatycznym i myślowym szablonom przeszłości. Karpowicz rozciągał język, by wydobyć nowe. Estetyka i moralność – dwa ostrza jego językowych nożyczek – cięły tkaninę starego. Oczywiście, Karpowicz wędrował i wypełniał luki przestrzenią albo innymi poznawczymi konceptami: to uciekał, to powracał i rezygnował, zdarzały mu się falstarty albo zabrnięcia w ślepe uliczki, cul-de-sac (zwał wczesne wiersze mumiami i nie pozwalał do nich wracać). Znalazł właściwą drogę do Odwróconego światła, Rozwiązywania przestrzeni i do imponującego cyklu W drodze do Troi. W tych utworach konstrukcja zaczęła pozwalać mu na wolność – później stała się moralną ekspresją, modlitwą nowej estetyki. Podczas gdy jego wcześniejsze wiersze są kruche, niczym architektura, późniejsze dzieła są głębsze, niczym miąższ. Karpowicz-poeta dojrzewał jak wytrawne wino, przybywał do źródła wędrówki. W tym momencie jego życia Maryla zachorowała, musiała porzucić pracę i zaangażować myśli i energię w walkę z rakiem. A Karpowicz – człowiek, poeta – wkroczył w ten konflikt z przeświadczeniem, że zwyciężą nad rakiem tylko wtedy, gdy stoczą całkowitą walkę. Dążył do wyleczenia żony z taką determinacją i zaciętością, że naznaczyły one jego poetyckie poszukiwania.
Jan Stolarczyk
Przez siedem lat mieszkał pan w domu Karpowiczów z pięknym ogrodem przy ulicy Krzyckiej. Inaczej niż inni znał ich pan, bo był pan złączony wspólnotą przez obecność w ich domu.
W roku 1993 kombinowałem, jak przewieźć kozę, kapustę i wilka na drugą stronę rzeki, czyli gdzie chwilowo szukać dachu, kiedy sprzedam mieszkanie własnościowe, aby rozpocząć budowę domu. Pan Karpowicz niespodzianie wykupił parter willi, w której był już właścicielem piętra, i pytał o dobrego gospodarza. Może znam kogoś, a może sam zechcę? No, to było jak spadek z Ameryki. Mogłem teraz sprzedać mieszkanie i zacząć budowę.
A dom na Krzyckiej to obszerna suterena, parter, piętro, dwupoziomowy strych, pięć tarasów i 14 arów ogrodu. Część mebli i sprzętów domowych pan Tymek zaprojektował i wykonał sam. Precyzyjnie, prawą ręką! Kreował swoje środowisko, panował nad nim.
Ten chłopski syn na naturę patrzył praktycznym okiem. Do dziś żałuję dorodnej kosodrzewiny, którą ściął siekierą w 2001 roku, tuż przed odlotem do Chicago: „Zakwasza glebę”.
Kiedyś pani Maria, małżonka poety, patrząc na moje malownicze kołki i paliki, na których wspierały się pomidory, powiedziała: „Tymek by się pewnie rozpłakał, gdyby to zobaczył”. Kołki, jak to kołki, nie trzymały się linii prostej, były wyższe i niższe. Pan Tymek dobierał wyłącznie proste, tej samej grubości, wbijał je na tę samą głębokość, w stałej odległości od siebie. Symetria, oś, linia prosta, żadnej przypadkowości! Czy tak daleko stąd do jego wierszy?
W suterenie mieścił się warsztat, a w nim były wszelkie klamoty, które rzemieślnikowi (poniekąd słusznie) mogły się przydać. Miał mnóstwo różnorodnych narzędzi, znał się dobrze na fachowych robotach. W jednym z pokojów sutereny znajdowała się część biblioteki i archiwum, z których uporządkowaniem zmagałem się przez kilka miesięcy. Pewnego wiosennego popołudnia wśród sterty makulatury, gazet z lat 60. odnalazłem tu gruby zeszyt z młodzieńczymi rękopisami wierszy z okresu wojny.
Żyłem w opuszczonym mateczniku poety: spałem w jego łóżku, czytałem i pisałem przy jego biurku, używałem rzeczy, które on wykonał, bądź sam ich używał. W dzieciństwie wychowywałem się w poniemieckim domu, pośród służebnych mi przedmiotów, zostawionych przez obcych ludzi. Znów, po latach, miałem to poczucie towarzyszącego mi cienia, czyjejś dotkliwej nie-obecności.
Po siedmiu latach wyprowadziłem się z Krzyckiej do swojego domu, ale zobowiązałem się opiekować schedą państwa Karpowiczów. Teraz mieszkam w odległości półtora kilometra. Często przychodzę, siadam w ogrodzie albo w gabinecie, poczytam, popatrzę na ogród. Tu najpełniej jestem u siebie.
Czy Karpowicz opowiadał panu o czasach wileńskich?
Sam nie pytałem, a on nie był skłonny do zwierzeń. Korciło mnie pytanie o wiele spraw, np. o prawdziwą okoliczność utraty lewej dłoni, o rodzinę i szkołę, współpracę z AK, pierwszą żonę, z którą przyjechał do Polski w 1946 roku… Sam Karpowicz podawał dwie wersje utraty dłoni: 1) w sieczkarni, 2) odcięły ją płozy sań przejeżdżającego dziedzica. Ta druga wydaje mi się być pochodną skrywanego głębokiego poczucia krzywdy dzieciństwa, jego prywatnym mitem pańszczyźnianym. Niekiedy konfabulował, z urazów tworzył potrzebny mu psychologicznie obraz siebie jako człowieka pokrzywdzonego, odrzuconego.
Opowiadał mi kiedyś, że był łobuzem zawsze skorym do psot, np. w Wilnie na targu pod rozłożyste spódnice siedzących przekupek wrzucał głośno wybuchające korki.
Jesienią 2000 roku zapytałem, czy Wrocław i ten dom są dla niego miejscami, o których może powiedzieć „moje”. Usłyszałem: „Od czasu, jak wygnali mnie z Wilna, jest mi zupełnie obojętne, gdzie mieszkam”. Nie przywiązywał się do miejsc zamieszkania, a jednocześnie potrzebował domu z ogrodem i skrzętnie gospodarzył. Może w ten sposób ujawniała się jego chłopska potrzeba skrawka ziemi („ziemi pojętej ornie”, jak napisał Przyboś, też chłop) i swego „miejsca w istnieniu”? Przymierzem z konkretem natury równoważył abstrakcję myślenia? Śladów tego dopatrywałbym się w takich określeniach, jak „trudny las” czy „kamienna muzyka”.
Wydarzenia z dzieciństwa na pewno wytworzyły w nim silną wolę.
Musiał przełamać swoją słabość, sprostać zdrowym mężczyznom. Wiedział, że jego dociekliwy umysł i niesprawna ręka eliminują go z wiejskiej gromady, że na wsi czeka go ciężkie życie. Uczył się wieczorowo, miał sobie wiadomy wysoki cel.
Opowiem pani pewną historię z wiosny 2000 roku. Pan Tymek przyleciał (po 27 latach) z Chicago. Kilkanaście godzin w podróży, popołudniowy upał. Zabrałem go z wrocławskiego lotniska. Nie spodobało mu się, że w ogrodzie wyrosła bujna łąka, że nie koszę trawy. Odpoczął może godzinę i upomniał się o kosę. Sprawdził ostrze, a że było tępawe, zdjął z kosiska i na tzw. babce wyklepał. Założył je, przygarnął kikutem kosisko, prawą ręką złapał uchwyt i pociągnął po trawie. Dał mi w kość! Skończył kosić po ciemku i powiedział: „Teraz podlewamy grządki”. Na swoich włościach wprowadzał gospodarskie porządki. Wszystko robił gruntownie, systemowo – silna wola upartego Litwina.
Potrzebował ziemi, był zmysłowy.
Ale nie spontaniczny, stąd pozbawiony był odruchowego poczucia humoru. Dzieciństwo i młodość spędzone w bujnej naturze – sfera zmysłowości – są jednym z tropów jego umiłowania Leśmiana. Właśnie Leśmian, Norwid, Przyboś, Rilke to jego najobfitsze dorzecza; badając je, rozpoznawał głębiej siebie samego. Kontynuował tradycję polskiej poezji awangardowej w zupełnie własnej transkrypcji. To kierunek rozwoju jego sztuki i napór ciemniejszej strony psyche, uważam, wymusiły na nim wyjazd z kraju. PRL była dlań mocno dokuczliwa, ale presja polityczna jakby przepełniła „czarę goryczy”. Wydaje mi się, że Karpowicz zbyt jednoznacznie wskazuje na uwarunkowania polityczne swej emigracji. Wyjechał, bo się zapętlił życiowo i artystycznie, potrzebował ziemi dziewiczej dla nowego samookreślenia, bo był egzystencjalnym (dumnym i kornym zarazem) pielgrzymem-wygnańcem zdobywającym (kreującym) „niemożliwe” (nowe) terytoria życia i sztuki.
Mówił pan już, jak ważny był dla niego wysiłek fizyczny. Wielu ludzi wspomina jego nadzwyczajną wytrwałość fizyczną i niebywałą siłę woli.
W Polsce odbywał liczne i trudne wędrówki po górach. Na Krzyckiej zostały buty turystyczne, plecak, drobny sprzęt, mapy, przewodniki, beret baskijski. To był pielgrzym i poeta doctus. Potrzeba pokonywania przestrzeni, trudu była w nim bardzo silna. Zbierał punkty na górskie odznaki turystyczne. W archiwum jest kilka jego i pani Marii książeczek górskich. Oboje zdobyli odznaki GOT (Górska Odznaka Turystyczna) wszystkich stopni. Mając siedemdziesiąt dziewięć lat (2000 r.) poszedł ze mną na Śnieżkę. Najpierw szliśmy żółtym szlakiem z Wilczej Poręby, dalej czerwonym, wzdłuż Łomniczki. On tę wycieczkę wymyślił, chciał powtórzyć jedną z dawnych wypraw. Szedł jak czołg. Plecak mu ciążył, trampki otarły stopy, stawał co jakiś czas, brał kilka głębokich oddechów i ruszał dalej. Na szczycie wielką rozkosz sprawił mu rozległy widok, ukrywał wzruszenie. Podczas tej wędrówki Karpowicz powiedział: „Musimy pojechać w moje kochane Bieszczady”. Obiecałem, że gdy wróci do Polski, to przejdziemy Połoninę Caryńską i Wetlińską. W rozmowach telefonicznych wracał do tego tematu, dopóki jeszcze odbierał telefony. Po śmierci Marii zapadł się w sobie, telefonów nie przyjmował, a jeśli już, to mówił cicho i monosylabami, krótko.
Świadectwem literackim jego turystycznej pasji są dwa utwory prozatorskie drukowane w zbiorze Opowiadania turystyczne (Warszawa 1966). W roku 1963 i 1964 otrzymał za nie dwukrotnie I miejsce w konkursie „Światowida”. Pan Tymek miał własne teorie odżywiania się, ubierania: dbał równo o ciało i umysł.
Nie mogę nie poprosić o całą prawdę o „cudzie pod Śnieżką”…
W maju 2000 roku zapytałem pana Tymka i Tadeusza Różewicza, czy mają ochotę się spotkać. Obie wysokie strony skwitowały propozycję uśmiechem. No cóż, to odległe planety poezji – do spotkania we Wrocławiu nie doszło. W czasie naszej wycieczki na Śnieżkę (31.06–1.07) Różewicz przebywał w Karpaczu. Z Wilczej Poręby wędrowaliśmy kilka godzin w górę trudnym dla starszej osoby szlakiem, a następnego dnia schodziliśmy niebieskim z powrotem do Karpacza. Po śniadaniu pan Tymek jak kot przeciągał się w słońcu na deskach stołu przed schroniskiem „Samotnia”, zeszliśmy nad staw. Potem wróciliśmy do schroniska. Schodzimy z plecakami, otwieram drzwi, a tam stoi… Tadeusz Różewicz.
Słowo honoru, że nie ustawiałem tego spotkania „góry z górą” pod Śnieżką. Cóż, obaj zgodnie stwierdzili, że to moja kombinacja. Tadeusz Różewicz do dziś jest o tym przekonany. A to był niesłychany zbieg okoliczności, czyli „cud pod Śnieżką”. Różewicz miał jechać do źródeł Łaby, ale się rozmyślił, czy też zapomniał wziąć paszport, więc przyjechał pospacerować nad Małym Stawem. Gdybyśmy wyszli ze schroniska kilka minut wcześniej, „cud” by się nie zdarzył.
Dlaczego tak długo Karpowicz zwlekał z publikacją Słojów zadrzewnych?
O nowy tom Karpowicza starałem się od 1988 roku. Pisałem listy, dzwoniłem, przekonywałem, cierpliwie czekałem. Dzieło wciąż dążyło ku (nie)skończoności.
Po dziesięciu latach odbieram jeden z telefonów. Powolny głos pana Tymka zapowiada przylot do Wrocławia pani Maryli: ze Słojami zadrzewnymi. Od razu zastrzega, że nie ma przekonania, czy dobrze robi, bo rzecz nie jest dopracowana, nie przemyślał jeszcze nowych odkryć biochemii itd. Znam te śpiewy historyczne pana Tymka. Perfekcjonista, pedant, który nie może zerwać pępowiny z dziełem. Pan Tymek przedstawił własną koncepcję graficzną tego oryginalnego tomu, którą uzupełniłem. Papier powinien być lepszej klasy, ale brakło pieniędzy. Po latach kruszeje, druk wyblakł.
Muszę uczciwie uzupełnić, że zabierająca bezlitośnie wolny czas praca akademicka, przygotowanie sesji przybosiowskiej, wielkie kłopoty obojga ze zdrowiem i pracą pani Maryli ograniczyły swobodę twórczą do minimum. Dlatego na książkę czekałem całe dziesięciolecie.
Ten zamach na Wszystko nie łączył się u twórcy poezji niemożliwej z zarozumialstwem?
Nie, ten samotnik ufał sobie, ale nie był zadufany. Rzecz jasna wysokie wyobrażenie o sobie i swej sztuce miał, ale nigdy nie usłyszałem od Karpowicza (i nie przeczytałem w jego książkach) nic, co zarozumialstwem by trąciło. Ten ostatni wielki modernista konsekwentnie grał o Wszystko – w życiu i sztuce. Dość obcy dzisiejszemu światu był ten „Tymek”… pięknie zakręcony człowiek, którego ludzie ranili, ale go do nich ciągnęło, okazywał im dobroć, pomoc.
Jest pan przekonany, że gdyby po śmierci żony wrócił do Wrocławia, żyłby do tej pory?
Wierzyłem w to niezachwianie, ale kiedy bliżej poznałem ostatni rok jego życia, zwątpiłem. Sam fakt przekonania go do powrotu byłby już znakiem woli życia. Po śmierci pani Maryli ta wola w Karpowiczu szybko gasła. Gdy Andrzej Falkiewicz któregoś dnia dodzwonił się do niego – telefon miał pan Tymek w kuchni na parterze, a przebywał prawie stale na piętrze – i spytał: „Tymek, co robisz?”, usłyszał: „Trwam”. Czekał, aż resztka energii zetli się w nim. Myślałem: tu we Wrocławiu bylibyśmy za blisko, by pozwolić mu tylko na trwanie. Przekonalibyśmy go, jak wiele znaczy dla młodych poetów, licznych czytelników, jeździlibyśmy z nim w góry, uprawiałby ogród… Ale co tu gdybać. Stało się.
A zresztą, czy zechciałby wrócić? Dałby się przekonać? Zawiódł się głęboko brakiem krytycznej recepcji Słojów zadrzewnych. Spodziewał się poważnej dyskusji, a otrzymał kilka recenzji. Uprzedzałem go, że w Polsce nie czas na tak zasadnicze debaty o poezji i sztuce jak przed laty – aktualne sprawy polityczne wyczerpują emocje, uwaga skupiona jest na przetrwaniu. Nie dostał Nike, choć Słoje zadrzewne znalazły się w finale tej nagrody. Polska też go zawiodła: mętna intelektualnie i politycznie, socjalnie rozłożona. To przekonanie o marnym kraju – nałożone na przemyślane dawno sądy i na uprzedzenia – z uporem podtrzymywał. Lubił cierpieć, a zarazem pragnął ludzkiego ciepła i oznak szacunku. Pamiętam, z jakim podnieceniem w 2000 roku przygotowywał się na uroczystość z okazji 1000-lecia miasta na wrocławskim rynku. Cieszyło go, a nawet był dumny, że prezydent osobiście go zaprosił, że posadzono go w pierwszych rzędach, doceniono jego obecność.
Skąd zatem brał się ambiwalentny stosunek Karpowicza do Wrocławia?
Uznał, że mimo wszystko miasto nie przyjęło go tak, jak na to zasługiwał, że nie znalazłby tu dla siebie miejsca. Reakcją z jego strony było dumne odepchnięcie.
Sądzę, że po wielu latach pobytu w Chicago trudno byłoby mu ponownie zadomowić się we Wrocławiu. Zresztą od dawna szył sobie los Norwida. Wierzył w swój mit politycznego wygnańca, nosił w sobie krzywdę losu. Pamiętajmy jednak, że był człowiekiem starym i wyczerpanym fizycznie, latami pielęgnował śmiertelnie chorą żonę, sam przebył kilka operacji.
Ludzie zazwyczaj mówią więcej niż powinni. On mówił mało. Był w nim lęk istnienia, jakiś rys niechęci do życia, który dzielił z Leonem Szwedem – zamieszkałym we Wrocławiu przyjacielem, pisarzem litewsko-polskim. Na sprzeczności to wszystko jest ufundowane, jak paradoksy, które tak cenił.
Zapomnienie długo mu towarzyszyło. Jeszcze kilka lat temu w wielu antykwariatach szukałam Karpowicza, dostawałam Kasprowicza.
Dziś, jeśli pisarza nie ma na rynku księgarskim czy na giełdzie mediów, to jakby nie istniał. Po wydaniu Słojów zadrzewnych Karpowicz „przemówił” do młodych literaturoznawców i poetów. Nikt inny nie przedstawił im z takim rozmachem kreatorskim skrojonego dzieła, o takim potencjale intelektualnej wyobraźni. Z niego mogli czerpać energię, uwiódł ich precyzją, gęstą od znaczeń frazą. Choć Odwrócone światło i Słoje zadrzewne można również uznać za genialną porażkę artysty, który zbyt wiele oczekuje od sztuki. Ale on, Wielki Syntetyk języka, nowator, dążył do niemożliwych celów. Właśnie za ten straceńczy poryw warto Karpowicza kochać.
Noc nadchodzi. Dnieje
fragment wspomnień Franka Kujawinskiego
Jestem Amerykaninem. Z Tymoteuszem Karpowiczem łączyła mnie nowa przestrzeń, oddalająca go fizycznie i psychicznie od Polski. Tłumaczenie jego wierszy na angielski to akt kreacji, egzystowaliśmy w językowym królestwie poza polską przeszłością, z której Karpowicz się wydostał. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Karpowicz głęboko angażował się w sprawy dotyczące Polski, nadal uważał je za podstawowe, istotne.
Często pytał mnie po zajęciach, po naszych dyskusjach literackich lub po pracy nad tłumaczeniami, czy czerpałem intelektualną satysfakcję ze spotkania z nim. Ta jego wątpliwość formowała podstawę naszej znajomości. Fundamentem więzi było ćwiczenie intelektu – jądra jego poezji. Ponieważ znam wielu autorów, których cytował (a czytał po francusku i łacinie tak biegle jak po polsku) i mogłem podążać za meandrycznym tokiem jego myślenia, łączące nas więzi stawały się z czasem coraz silniejsze i naprawdę przyjacielskie. Mimo że byłem Amerykaninem żyjącym w Chicago, poza polskim wymiarem czasu, zbliżałem się do źródeł europejskiej, zachodniej cywilizacji.
Trzeci filar naszej relacji to język. Zacząłem czytać wiersze Karpowicza z tomu Trudny las podczas pobytu w Poznaniu (1975–1977). Miałem do nich dostęp w bibliotece Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Mój prywatny gust grał w tej materii przeogromną rolę. Przeczytałem tomy polskich poetów, wielu mnie urzekło, często dostrzegałem w ich wierszach torturę językową. Uderzyła mnie ich potrzeba, by mówić słowami, które nieomal rozdzierają język. Może przemoc powojennego świata, sprawa żelaznej kurtyny miały wpływ na to, że polscy pisarze musieli zniszczyć porządek, by wyrazić prawdę ich doświadczenia. Czytałem Różewicza i Herberta, z młodszego pokolenia Barańczaka, Krynickiego, Bierezina, Zagajewskiego i przybliżałem się do językowych prawd, o które z sukcesem walczyli. Dzięki nim odnalazłem moją drogę do Trudnego lasu Karpowicza. Przygotowałem brudnopisy tłumaczeń jego wierszy. Wróciłem z nimi do Chicago, gdzie wtedy uczył. Zostałem wprowadzony do świata nowszych wierszy Tymka, kiedy zostałem jego studentem na University Illinois w Chicago. To językowe pokrewieństwo budowało trzeci filar naszej relacji. Kombinacja trzech ogniw – amerykańskości, intelektualizmu, języka – uformowała podstawę mojej pozycji jako studenta, tłumacza i przyjaciela. Nie wierzę, że bez tych trzech elementów byłby możliwy nasz długoletni kontakt.
Karpowicz jako nauczyciel
Karpowicz nie miał żyłki nauczycielskiej. Mówię to zarówno jako jego student, jak i nauczyciel akademicki. Często powtarzał tę samą frazę, że uczy tylko dlatego, że to pozwala mu na życiową równowagę, że zdecydował się na uczenie pod przymusem, z silnym wewnętrznym oporem. Rzeczywiście, wcielona w jego poezję niezdolność do wyjaśniania myśli, idei i wizji w prostych terminach powodowała w nim, jak sądzę, wielkie cierpienie. Do takiego stopnia, że porzucił nadzieję na efektywne nauczanie.
Jednego wieczoru na zajęciach omawialiśmy wiersz Bolesława Leśmiana „Strumień”. Leśmian kreował wyobraźniową rzekę, rzekę-do-tego-czasu-nieistniejącą, która teraz, dzięki jego kreacji, urodziła się w myśli i płynęła niemal tak namacalnie jak Wisła płynie przez Warszawę. To Karpowicz najwyżej cenił – zdolność kreacji. Dlatego wybrał Leśmiana na obiekt studiów, dysertacji i wreszcie książki Poezja niemożliwa. Pozwolił mi na napisanie krótkiej interpretacji wiersza. Mimo czynionych przeze mnie błędów gramatycznych, zachęcał mnie do kontynuowania poszukiwań właściwego słowa. To symbolizowało naszą relację. Podobnie jak on, znałem i rozumiałem zdolność poezji do kreowania nowej wiedzy. Takie chwile rzadko zdarzały się na jego zajęciach. Czuł się zobligowany, by przedstawić listę nazwisk, ukazać związki biograficzne. Myślał, że przekazanie szczegółów historii literatury to część jego powinności. Z przygotowanych podczas letniej przerwy notatek czytał nam na zajęciach nazwiska, daty, miejsca, wymieniał dzieła, przytaczał cytaty. Rzadko odchodził od tych szczegółów. Rozumiał uczenie jako etyczne zobligowanie, chciał asystować, być politycznie albo społecznie aktywnym. Myślał, że uczy kosztem jego własnej pracy albo rozwoju własnej osobowości. Jestem pewien, że godziny, które spędził na przygotowywaniu zajęć, uważał za stracone, że czynił to tylko z obowiązku. Jego prawdziwy dom znajdował się w języku: dom-więzienie języka – napisał amerykański krytyk Fredric Jameson. Karpowicz usiłował w swoich wierszach uwolnić się z tego więzienia. Nauczanie nie dawało mu intelektualnej satysfakcji i stanowiło wątpliwą strawę duchową.
Jego stosunek do zdobywania wiedzy przekładał się na stosunek do studentów. Skoro chciał poznawczej eksploracji, oczekiwał tego samego od nich. Ale często byli niezdolni do takiego zadośćuczynienia. Karpowicz poświęcał się dla studentów. Wiedział, że dzieli się z nimi swoim intelektualnym powołaniem. Atakował niewiedzę. Jednak jego studenci najczęściej nie robili nawet przymiarek, by rozumieć subtelności jego myślenia, nie chcieli rozwijać wiedzy dzięki poezji. I tak Karpowicz zredukował siebie do dostarczyciela podstawowych biograficznych i literackich faktów, występował przed studentami raczej jako historyk literatury niż kreator. Jeden z jego uniwersyteckich kolegów powiedział mi kiedyś, że Karpowicz zmarnował się na uniwersytecie. Pielgrzymował w kierunku niewiadomego, niezbadanego świata, więc czas spędzony na nauczaniu odwracał go od ukochanej aktywności pisania.
Poezja
To z poetyckiego dzieła czerpał poczucie przeznaczenia i sensu. Nie jestem pewien, co przywiodło go do ołtarza poezji: te inicjalne sznureczki poetyckiego przeznaczenia należą do osobistej historii Tymka, do której nie miałem wstępu. Moja wiedza o Karpowiczu gromadzi się od czasu, gdy go spotkałem. By egzystować jako człowiek, by egzystować w ogóle, musiał spełniać się jako poeta. To, zdaje mi się, wyjaśnia zarówno jego wewnętrzną siłę przez długie lata, jak i jego umieranie pod koniec życia. Zmarł samotnie, ponieważ nie mógł już dłużej być poetą.
Na ścianie w pokoju uniwersyteckim, na prawo od biurka, vis-à-vis krzesła dla kogoś, kto do niego przychodził, Tymek umieścił cytat z Karola Irzykowskiego (widoczny zarówno dla niego, jak i dla gościa): „Mów prawdę, poeto”. Karpowicz – świadek tego cytatu – poezję traktował jak drogę do prawdy, i w jego własnym dziele, i w dziełach innych, Norwida, Przybosia i Leśmiana. Nie tylko do prawdy społecznej, politycznej, estetycznej, ale Prawdy, która nadbudowywała i podbudowywała ludzką egzystencję, twórczej Prawdy, esencji tego, co ludzkie. Często cytował łacińską sentencję Terencjusza: „Homo sum: humani nihil a me alienum puto”. Jego poezja wypływała ze źródła tego, co ludzkie.
Ponieważ unikał form i dogmatów ekspresji religijnej, miał tyle siły, by przyjąć wagę moralności. Nie mógł zależeć od ekspresji innych ani od moralnych wyroków przekazywanych przez hierarchię; uniósł na własnych barkach jarzmo moralnej analizy i wyroku. A ponieważ czuł, rozumiał, dostrzegał w zachowaniu ludzi nawet niuanse dobra i zła, jego moralna psyche cierpiała z powodu ludzkiego fiaska. Wszystko to wydaje mi się ważne, bo przybliża jego poezję, pracę ze słowami, która nie była jak przepisywanie tradycyjnej prawdy, jak aforyzmy, wskazówki. Musiał uciekać w dziwne i nieznane formy opasany tylko własnymi moralnymi normami i z bronią języka. Odwagę miał za motywację, zaś wiedzę za cel. Uważał siebie za pielgrzyma do nowych poznawczych lądów. Na chwilę zostawił na boku poezję, by zrobić wycieczkę w filozofię (prezentując tekst na jednej z sesji Anny-Teresy Tymienieckiej, „Analecta Husserliana”). Jądro jego poszukiwań to nieistniejący język poznania.
Poezja Karpowicza nie jest trudna, jeśli rozpozna się ją jako nowy wysiłek mówienia, nowy, więc prymitywny – jak zwykle w początkach ludzkiej ekspresji, sprzeniewierzający się gramatycznym i myślowym szablonom przeszłości. Karpowicz rozciągał język, by wydobyć nowe. Estetyka i moralność – dwa ostrza jego językowych nożyczek – cięły tkaninę starego. Oczywiście, Karpowicz wędrował i wypełniał luki przestrzenią albo innymi poznawczymi konceptami: to uciekał, to powracał i rezygnował, zdarzały mu się falstarty albo zabrnięcia w ślepe uliczki, cul-de-sac (zwał wczesne wiersze mumiami i nie pozwalał do nich wracać). Znalazł właściwą drogę do Odwróconego światła, Rozwiązywania przestrzeni i do imponującego cyklu W drodze do Troi. W tych utworach konstrukcja zaczęła pozwalać mu na wolność – później stała się moralną ekspresją, modlitwą nowej estetyki. Podczas gdy jego wcześniejsze wiersze są kruche, niczym architektura, późniejsze dzieła są głębsze, niczym miąższ. Karpowicz-poeta dojrzewał jak wytrawne wino, przybywał do źródła wędrówki. W tym momencie jego życia Maryla zachorowała, musiała porzucić pracę i zaangażować myśli i energię w walkę z rakiem. A Karpowicz – człowiek, poeta – wkroczył w ten konflikt z przeświadczeniem, że zwyciężą nad rakiem tylko wtedy, gdy stoczą całkowitą walkę. Dążył do wyleczenia żony z taką determinacją i zaciętością, że naznaczyły one jego poetyckie poszukiwania.