Oclone przyjemności
dzwieki / WYDARZENIA Bogusław Kierc Krzysztof Jaworski Tadeusz PióroZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejFragmenty książki Krzysztofa Jaworskiego Warzywniak i inne opowiadania, wydanej w Biurze Literackim 20 lipca 2009 roku.
Stało nas trzech, bo była dopiero szósta: ja, Gruby Rysiek i ten spod ósemki, który nie wiadomo jak miał na imię, więc wszyscy nazywali go tym spod ósemki. Do zeszłego lata stało nas czterech, bo dochodził jeszcze Smutny Franek ze swoim psem Mrówką, ale odkąd Mrówka zdechła, Smutny Franek nie miał pretekstu, żeby tak wcześnie wychodzić z domu, a normalnie żona go nie wypuszczała. Wypuszczała go dopiero o 9:00, ale już o 9:05 wszyscy pod warzywniakiem mieli go dosyć, bo od roku nie gadał o niczym innym, jak tylko o kupnie psa.
Była szósta, a nasz warzywniak otwierali dopiero o siódmej, ale i tak był to najwcześniej otwierany warzywniak w promieniu paru osiedli. Stanowiło to nasz mały powód do dumy. Każde osiedle musi mieć taki mały powód do dumy, gdyż integruje to lokalną społeczność. Tak przynajmniej stwierdziła Tleniona z kablówy w reportażu o osiedlach, jaki lokalna telewizja kablowa nadała w lokalnym wydaniu wiadomości kablowych. Widziałem ten reportaż chyba z tysiąc razy, bo pokazywali w nim nasz warzywniak, ale potem odcięli mi kabel, bo przestałem płacić abonament. Przed odcięciem zdążyłem się jeszcze dowiedzieć, że na sąsiednim osiedlu byli na przykład dumni ze swojej nowo wybudowanej szkoły elementarnej, która potrafiła pomieścić tyle klas elementarnych, że zabrakło im liter w alfabecie łacińskim i musieli powymyślać nowe. A w każdej klasie było tylu uczniów elementarnych, że zabrakło dla nich ławek w salach, coś po 45 uczniów na salę, i nie było takiej siły, żeby wepchać tam jeszcze więcej ławek. No, ale to nie to samo, co warzywniak otwierany o siódmej, najwcześniej na osiedlu.
Najwcześniej, nie najwcześniej, ale do siódmej została jeszcze cała godzina. W związku z tym ja, Gruby Rysiek i ten spod ósemki postanowiliśmy zapalić. Z tego palenia zrobiła się 6:30.
– Faje mi wyszły – powiedział Gruby Rysiek o 6:45. Mnie też wyszły. I temu spod ósemki też.
O 6:51 pod tylne drzwi warzywniaka zajechał dostawczak, z którego wysiadła właścicielka warzywniaka i jej młodociane pomocnice Dwie Jolki. Jolka z cycem i Jolka z większym cycem. Pomocnice były zatrudnione w naszym warzywniaku od niedawna. Oprócz sprzedawania miały za zadanie zwabiać klientów swoimi czterema cycami: dwoma większymi i dwoma jeszcze większymi.
- Pani Krystyno – rzucił uwodzicielsko do właścicielki warzywniaka Gruby Rysiek – co za punktualność.
– Dzień dobry, panie Ryszardzie – uśmiechnęła się właścicielka warzywniaka, otwierając kłódkę wejściową.
– Co dzień piękniejsza – kontynuował Gruby Rysiek, licząc na sprzedaż bez kaucji.
– Z pana to jest dopiero – zarumieniła się właścicielka warzywniaka i wepchnęła do wnętrza Dwie Jolki.
Punktualnie o 7:00 otworzyły się drzwi warzywniaka i weszliśmy do warzywniaka.
– Co będzie? – zapytała Jolka z cycem przebrana w przepisowy fartuch rozpierany potężnymi cycami. Jolka z większym cycem sortowała na zapleczu zupy w proszku i pakowała kurze jaja w torebki po 5 i 10 sztuk. Fartuch w tym miejscu to jej się ledwo dopinał.
– Dla mnie jedno – powiedział Gruby Rysiek.
– Dla mnie też jedno – powiedziałem ja.
– I dla mnie – powiedział ten spod ósemki, który był małomówny.
– Trzy na miejscu? – upewniła się Jolka z cycem, gdyż zdarzały się nieporozumienia.
– Na miejscu – potwierdził Gruby Rysiek.
– Proszę sobie otworzyć – powiedziała Jolka z cycem i podała trzy piwa, jedno dla mnie, jedno dla Grubego Ryśka i jedno dla tego spod ósemki.
Otwieracz był przywiązany sznurkiem do lady. Gruby Rysiek otworzył piwa i grzecznie wrzucił kapsle do pudełka na kapsle, stojącego obok otwieracza.
– Możemy wypić w środku, pani Krystyno? – zapytał Gruby Rysiek.
– Dobrze, ale tylko po jednym w środku, bo mi się później klienci skarżą.
– A my też klienci, pani Krystyno, a się nie skarżymy – rzucił żart Gruby Rysiek.
– Oj, oj, panie Ryszardzie, pan to jest naprawdę – zachichotała właścicielka warzywniaka.
– Jak to miło porozmawiać z kimś inteligentnym – powiedział Gruby Rysiek.
– Mówi pan? – zachichotała właścicielka warzywniaka.
Nie słuchałem, co mówią, gdyż koniecznie musiałem wprowadzić do organizmu. Wprowadzam. Wprowadzam. Wprowadzam. Wprowadziłem. Była 7:03.
– Aleś się przypiął – Gruby Rysiek pokręcił głową, kiedy odstawiłem butelkę na blat.
Ten spod ósemki też się przypiął i też odstawił na blat. Tylko Gruby Rysiek się nie przypiął, a to z powodu flirtu, co postanowił błyskawicznie nadrobić. I się przypiął. Podziękowaliśmy grzecznie i poprosiliśmy o następne.
– Ale to już na zewnątrz – powiedziała właścicielka warzywniaka. – Dobrze?
– Oczywiście, że na zewnątrz – przytaknął Gruby Rysiek, ale nam trochę zeszło z wychodzeniem, gdyż Gruby Rysiek ma gadane.
Właśnie śmialiśmy się i żartowali w najlepsze, kiedy o 8:00 weszła do warzywniaka po zakupy Psychiczna z naszego osiedla. Psychicznej nikt na naszym osiedlu nie lubił. Właściwie Psychiczna była całkiem normalna, tylko trzymała w domu dwóch psychicznych synów z pierwszego małżeństwa, którzy całymi dniami walili młotkami tak, że słychać było na całym osiedlu. Walili w co popadnie, ale Psychiczna utrzymywała, że naprawiają sobie okulary, chodzą bowiem w okularach, gdyż mają słaby wzrok, odziedziczony po ojcu, którego nie znali, a to kawał sukinsyna był, gdyż zostawił matkę z dwójką małych dzieci i tyle go widzieli, i podobno pracuje gdzieś na tirach, gdyż jakoby został tirowcem, lecz kto go tam może wiedzieć, sukinsyna, wzrok miał bowiem słaby.
Psychiczna kupiła bułki, mleko i ser żółty krojony na mniejsze kawałki, gdyż jej się nie przelewało. Postała, postała, pogapiła się z zazdrością na ser żółty krojony na większe kawałki, zapłaciła i wyszła. My też wyszliśmy, bo po czterech piwach świat wygląda zupełnie inaczej niż po zero piwach i warto mu się trochę poprzyglądać.
Stanęliśmy jak zwykle pod ścianą północną warzywniaka, licząc od wejścia głównego, gdyż było to nasze ulubione miejsce. Młodzież szkolna przedmaturalna gromadziła się na przykład przy ścianie zachodniej. Przy ścianie wschodniej gromadził się wszelki drobiazg podwórkowy, żeby grzebać się w błocie. Po piątym piwie Gruby Rysiek stwierdził, że musi się odlać i poszedł się odlać, na ścianę południową, gdzie odlewali się wszyscy. Młodzież szkolna płci żeńskiej odlewała się w śmietniku za warzywniakiem. Wszystkie ściany naszego warzywniaka były pomalowane na żółto: wschodnia, zachodnia, północna i południowa.
Gruby Rysiek poszedł się odlać na południe.
Lał i lał.
Tleniona z kablówy powinna zrobić reportaż o tym, jak długo może lać Gruby Rysiek po piątym piwie, ale pewnie nigdy to jej do tego tlenionego łba nie przyjdzie. A gdyby nawet przyszło, to i tak bym tego nie zobaczył, bo kablówę dalej miałem nie opłaconą i nie zanosiło się, żebym opłacił. Przynajmniej nie po to, żeby patrzeć- jak Tleniona ciągnie kabla, to znaczy – prowadzi program.
Piękny jest nasz warzywniak, na tle ogólnym osiedla, z jego doskonałym matematycznie kształtem kwadratu i ścianami z falowanej blachy pomalowanymi na żółto. Piękne są trzepak i śmietnik. Chociaż śmietnik mniej, bo strasznie od niego śmierdzi szczochami.
O 9:00 z północy nadszedł Smutny Franek. Przemknął obok w milczeniu i zniknął we wnętrzu warzywniaka, skąd można było usłyszeć jego smutny głos.
- Poproszę cztery bułki i mleko – powiedział Smutny Franek. ‑I jedno na miejscu – dodał.
Smutny Franek wyszedł do nas, w jednej ręce ściskał wymiętą reklamówkę z napisem „Wesołych świąt”, a w drugiej butelkę, której zawartość wprowadził do organizmu.
– Muszę sobie kupić psa – zaczął, kiedy wprowadził. Jezu, zaczęło się, pomyślałem.
– Też suczkę – kontynuował Smutny Franek. – Nazwę ją Mrówka.
O 9:05, ku naszej ogólnej radości, pod warzywniak przyszedł Młody i cieszyliśmy się, bo Młody ma zawsze tyle do powiedzenia, że skutecznie neutralizuje wrodzony pesymizm Smutnego Franka. Ale Młody miał dzisiaj pecha. Ledwie postał z pół piwa, kiedy podeszła do niego żona z dzieckiem w wózku.
Żona Młodego podeszła machając wózkiem dziecinnym, w którym prężyła się najnowsza latorośl Młodego, zwana przez niego zawadiacko bachorem.
– To ja tu się dziećmi zajmuję, a ty z kolegami wystajesz pod warzywniakiem? ‑spieniła się Żona Młodego. – I to ma być związek partnerski? – zawarczała.
Młody o mało nie zakrztusił się z wrażenia.
O związkach partnerskich Żona Młodego zaczerpnęła wiedzę z tanich gazet o związkach partnerskich. Gazety były tak tanie, że na ich zakup mogło sobie pozwolić każde małżeństwo, nawet żyjące z zasiłku dla bezrobotnych. I wszystkie miały kolorowe ilustracje.
– Poczekaj, aż wrócimy do domu – ostrzegła Żona Młodego. – Popilnuj – podstawiła Młodemu wózek z bachorem i weszła do warzywniaka.
– Poproszę „Kobietę na wysokich obcasach”, „Kobietą elegancką”, „Kobietę na gorąco” i lakier do paznokci – usłyszeliśmy ze środka.
– Nie ma „Kobiety na gorąco”, jeszcze nie dowieźli – to był głos Jolki z większym cycem. Widocznie wymieniły się za ladą z Jolką z cycem, która teraz na zapleczu pakowała jajka w szare torebki po 5 i 10 sztuk. – Niech pani weźmie „Kobietę i sztukę”, fajna próbka szamponu jest – doradziła Jolka z większym cycem.
Gruby Rysiek skończył lać i nadszedł z południa. Dopiął rozporek, przywitał się i zagadnął Młodego.
– Który to z kolei? – wskazał głową na potomka w wózku. Młody zastanowił się.
– Piąty – powiedział.
– Trudno za tobą nadążyć – powiedział Gruby Rysiek. – Mnożysz się jak królik. Śmiechom nie było końca. Śmiał się nawet Młody, któremu akurat nie powinno być do śmiechu.
– Strasznie podobny – kontynuował Gruby Rysiek i nachylił się nad wózkiem latorośli.
– Do kogo? – zainteresował się Młody.
– Do tego kierowcy z dostawczaka, co tu jeździ. Śmiechom nie było końca. Nie śmiał się tylko Młody, a bachor Młodego zaczął ryczeć, jakby przeczuwał, że jego dzieciństwo może nie należeć do udanych, i nie mam tu tylko na myśli uczęszczania do 45-osobowej klasy elementarnej.
– Nawet cię na sekundę z dzieckiem samego zostawić nie można – warknęła Żona Młodego, wychodząc z gazetami pod pachą, a w każdej z nich były opisane proste zasady związku partnerskiego wraz z kolorowymi ilustracjami. – Zbieraj się do domu. Żona Młodego ruszyła przed siebie trzepiąc wózkiem, a bachor Młodego wył jak alarm samochodowy.
– Idę, idę – powiedział Młody. Wycelował denkiem od butelki w niebo i dokończył pół piwa. – Ja to mam dzisiaj pecha – powiedział Młody i pogalopował za żoną, nawet nie odebrał kaucji za butelkę.
Pusta butelka stojąca na ziemi zwabiła pod warzywniak Dziadka Władka, zwanego Emeryturką, który od jakiegoś już czasu musiał czaić się w pobliżu i czekać na okazję.
– Można? – zapytał Dziadek Emeryturka, i zanim któryś z nas się połapał, porwał butelkę. Łapczywie wyssał z dna resztki piany i mlaskał zadowolony. Dziadek Emeryturka nie miał już tej głowy co dawniej, więc wystarczało mu wysysanie z dna butelek. Zresztą pieniędzy też nie miał. Przeważnie stał pod drzwiami warzywniaka i czekał, aż któryś z nas pójdzie po nowe piwo i prosił wtedy o możliwość wyssania resztek. Jak miał dobry dzień, to z takiego wysysania mógł nieźle pożyć. Potem poddany zgubnemu działaniu alkoholu zasypiał na zasranej psim gównem trawie obok studzienki kanalizacyjnej, skąd zabierał go do domu jego wnusio, z którego Dziadek Emeryturka był bardzo dumny.
– Nie było tu mojego wnusia? – zapytał Dziadek Emeryturka.
– Nie było i nie będzie – odpowiedział Smutny Franek. Ten to naprawdę potrafi człowieka zdołować.
– E, na pewno zaraz przyjedzie – powiedział wesoło Dziadek Emeryturka.
I nie pomylił się. Z północnego wschodu nadjechał wnusio i z piskiem opon zaparkował beemkę obok warzywniaka. Wnusio wyłączył magnetofon z przebojami muzycznymi nastawionymi na full, wysiadł, piknął alarmem, poprawił dres i telefon komórkowy mu wypadł z kieszeni. Nie zrażony Wnusio otrzepał telefon z piasku i uśmiechnięty podszedł pod warzywniak. Odkąd na naszym osiedlu pozakładali na asfalt ograniczniki szybkości, żeby się nie można było ścigać po osiedlu, Wnusio był zmuszony ścigać się znacznie wolniej. To go frustrowało, więc był sfrustrowany. Uśmiechał się nieczęsto, tego dnia jednak się uśmiechał.
– Co, Dziadek, piwo ci postawić? – zagadnął Wnusio i przywitał się ze wszystkimi. Dziadunio Emeryturka zaczął się ślinić.
– No – wyślinił.
– No to se zarób, yhe yhe yhe – zaśmiał się Wnusio i wszedł do warzywniaka.
– Mój wnusio ma klasę ‑powiedział Dziadek Emeryturka, dumny z wnusia.
– Dwa browary i czipsy bekonowe, te większe – zamówił Wnusio.
– Co to za życie bez psa – rzekł ponuro Smutny Franek, machnął zrezygnowany ręką i już miał wracać do domu, gdzie jak zwykle czekała żona z awanturą, kiedy z zachodu podszedł do nas umundurowany organ sprawowania władzy.
– Hmm, hmm – zagadnął umundurowany organ.
– Coś nie teges? – zapytał Gruby Rysiek.
– Nie, dlaczego? – speszył się organ. – Wszystko teges – powiedział.
Odkąd zniesiono zakaz picia piwa pod sklepem, bo się lokatorzy skarżyli, że w klatkach schodowych śmierdzi moczem, umundurowany organ mógł nam po prostu skoczyć.
– No to co jest? – dopytywał się Gruby Rysiek.
– Nie zauważyli panowie ostatnio niczego podejrzanego? – organ ściskał pod pachą jakąś paczkę.
– Jak bardzo podejrzanego? – zapytał Gruby Rysiek.
Z warzywniaka wyszedł Wnusio, pociągnął łyk z drugiej butelki, bo jedną zdążył wypić już w sklepie, beknął i rozdarł czipsy bekonowe.
– Po naszym osiedlu grasuje zboczeniec – powiedział organ.
Sznurówa siedział w kącie ciemnej piwnicy i bezpowrotnie niszczył swoje komórki mózgowe, wdychając opary kleju z plastikowej torebki. Jego mózg przypominał w tej chwili rozmiękczone pudło kartonowe rozjechane na szosie przez ciągnik siodłowy. Ciągnik siodłowy jest niepozorny tylko z nazwy. W rzeczywistości taki ciągnik siodłowy przypomina ciężarowy samochód i został przystosowany do ciągnięcia naczep na duże odległości (na przykład cystern z benzyną). O ciągnikach siodłowych Sznurówa dowiedział się na warsztatach w szkole, mimo iż nie interesował się motoryzacją. Wiedza to potęga.
Plastikowa torba z klejem poruszała się wraz z jego przyspieszonym oddechem, zupełnie jakby był Sznurówa popromiennym mutantem, któremu wyrosło zewnętrzne płuco, niezbędne do przeżycia w trudnych warunkach ponuklearnej zagłady, albo chłopcem z księżyca, który odwiedził ziemię w poszukiwaniu inteligentnych form życia, lecz z nikim nie zdążył nawiązać kontaktu, bo wylądował w piwnicy i nawąchał się kleju prosto z torebki. Gdyby tylko Sznurówa mógł zobaczyć swój mózg rozjeżdżany przez naczepę z cysterną! Niestety, aktualnie Sznurówa widział tygrysa, który dostojnie przechadzał się po piwnicy. Zwierzę było tak olbrzymie, że ledwo mieściło się w wąskich korytarzach. Nagle zaprzestało wędrówki. Sznurówa poczuł na policzkach tygrysi oddech, spojrzał w górę i mrużąc powieki, obserwował majestatyczną paszczę pełną błyszczących kłów, ostrych jak brzytwy.
- O, k‑kurwa – wymamrotał ze strachu.
W tym momencie tygrys popatrzył na niego z dezaprobatą i przemówił głosem Jezusa:
– Czemu to robisz? – zapytał Jezus.
– Co? – Sznurówa zastygł w religijnym osłupieniu.
– Sznurówa – powiedział Jezus. – Mówię do ciebie.
– Tak? – wyszeptał zmartwiały Sznurówa.
– Tobie morda niedługo przyrośnie do tej torebki.
– Słucham? – upewnił się Sznurówa.
W tym momencie Jezus najwyraźniej stracił cierpliwość, bo wykonał szybki ruch stopą.
– Jezu! – zawył z bólu Sznurówa i odzyskał przytomność. Nad nim stał Kwadrat i kopał go w kolano.
– C‑co jest? – przestraszył się Sznurówa. – Do-dozorczyni idzie? – łapał oddech jak ryba gupik ścigana motorówką po sklepie zoologicznym.
– Wal się na ryj – skrzywił się Kwadrat. – Siedzisz tu cały dzień! Kwadrat złapał Sznurówę za kołnierz i postawił na nogi. Niezbyt zainteresowany całym tym zamieszaniem Świnia jak najspokojniej stanął przy oknie zabitym dyktą i przypalił kolejnego papierosa. Kwadrat tymczasem najwyraźniej zainteresował się piwnicą. Wrodzona chłopcu ciekawość świata, ta siła poznawcza wiecznie pchająca rodzaj ludzki ku podróżom, wynalazkom, naukowemu ryzyku, czyli ogólnie rzecz ujmując, ku postępowi, a być może po prostu nadmiar medykamentów, które Kwadrat łykał na treningach, powodowała, że był bardzo ciekawym świata młodzieńcem.
– Ale tu śmierdzi – pociągnął nosem z obrzydzenia.
– Co? – Sznurówa nadal widać nie odzyskał władzy w żadnej ze swoich półkul. – Chce-chcecie powąchać? – zapytał, usiłując skoncentrować wzrok w jednym punkcie przynajmniej na piętnaście sekund, ale bez rezultatu.
W tym momencie Kwadrat wyważył drzwi jednej z piwnicznych komórek i wsadził do środka swoją ciekawą świata głowę.
– Kurwa, co za syf tu trzymają – ocenił ze znawstwem i na dowód rozbił kilka słoików z konfiturami, których rząd dostrzegł na drewnianej półce pokrytej pajęczyną.
– Kwadrat, co robisz? T‑to moja piwnica! – wyjąkał z pretensją Sznurówa.
– Pojebało cię? – oburzył się Kwadrat – To nawet nie twoja klatka. Przecież ty tu nie mieszkasz!
– A, rzeczywiście – przypomniał sobie Sznurówa, który nigdy nie wąchał kleju w swojej klatce, bo się bał dozorczyni. A dozorczyni wiedziała jedno: „ludzie brudzom” i doprawdy trudno było polemizować z tą wiedzą.
– Ale te ludzie brudzom! – mawiała zwykle dozorczyni oparta o szczotkę do zamiatania, konwersując ze sklepową albo kioskarką w przerwie na zamiatanie.
– Święte słowa – mawiały wówczas sklepowa albo kioskarka w przerwie na sprzedawanie.
– Już druga miotła! Tak się włosie zużywa! – pałała świętym oburzeniem dozorczyni.
„No, druga, na osiem lat”, myślały sklepowa albo kioskarka, ale głośno dodawały ze współczuciem:
– Bo pani za dokładna jest.
– Szkoda zdrowia.
– A ten mój stary jak brudzi! – pieniła się dozorczyni. Oprócz dozorczyni Sznurówa bał się też ojca. Ojciec schodził czasami do piwnicy po ziemniaki, kiedy mu matka kazała. Ale prawda była taka, że nie dochodził nawet do piwnicznych drzwi. Zaraz po wyjściu z mieszkania skręcał za róg, przebiegał przez podwórko, zamykał się w garażu i dłubał przy swoim wartburgu, tak że mu tylko nogi spod karoserii wystawały, a o wiaderku z ziemniakami można było pomarzyć. Ojciec Sznurówy był wojskowym.
- Wypierdalamy stąd – zarządził Kwadrat, któremu piwnica najwyraźniej nie przypadła do gustu, i na odchodnym kopnął rower bez jednego koła, który przewrócił się z hukiem na puste gliniane doniczki, roztrzaskując je w drobny mak.
– Zaczekajcie, muszę się odlać – krzyknął za przyjaciółmi Świnia. Na próżno. Kwadrat i popychany przez niego Sznurówa zniknęli na szczycie schodów, więc samotny Świnia zaczął pospiesznie oddawać mocz w kącie piwnicy. Już miał skończyć, żeby ich dogonić, kiedy w ostatniej chwili zawahał się. A może jeszcze zrobi kupę? Tak na zapas.
Kiedyś zapytano mnie, co sądzę o pisarzach.
Pisarze to chuje – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Dlaczego pan tak uważa? – oburzono się.
Bo sam jestem pisarzem – powiedziałem.
Obrazili się i przestali pytać.
Mówię wam, w życiu nie ma niczego gorszego niż mówienie prawdy. Mówienie prawdy na temat pisarstwa, kiedy twoją widownię stanowią pisarze.
I tak dobrze, że nie zapytali, co sądzę o literaturze.
– Jesteś trudnym człowiekiem – powiedziała wtedy moja żona.
– Jestem trudnym człowiekiem. Trudno.
A Jezus z Nazaretu nie był trudny?
Wiele postaci historycznych lubiło porównywać się do Jezusa z Nazaretu. Na przykład Adolf Hitler. Nie dość, że porównywał się do Jezusa z Nazaretu, to jeszcze był święcie przekonany co do tego, że czuwa nad nim Boża Opatrzność. Jego współpracownik, pisarz Józef Goebbels, zadebiutował sztuką teatralną pod tytułem Judasz. Goebbels był o tyle ciekawym pisarzem, że po raz pierwszy odbył stosunek seksualny w wieku lat 33 z sekretarką Olgą Forster (dokładnie 6 XII 1930 roku, 2 razy – skrupulatnych zapisów dokonywał w swoim dzienniczku). Następnie puknął Magdę Goebbels (primo voto Quandt, swoją przyszłą żonę). Pukał ją 9 razy między 14 II a 26 III 1931 roku, po czym przestał liczyć. Niezbadane są ścieżki, którymi podąża umysł pisarza. Ale wracajmy do tematu: Hitler jako dziecko był tłusty i przeżarty.
Jeść ci się zachciało. Jakiś nerwowy ten twój głód, pewnie niedługo wpadniesz w bulimię. Żresz po prostu bez opamiętania. Już wyglądasz jak nadmuchany, morda cała napuchnięta, ledwo ci oczy widać. No, ale kiedy chcesz sobie zrobić coś do żarcia, to robisz. Twoje pieprzone prawo. Zasrana materia musi zmienić się w zasraną energię. Żebyś miał siłę wymyślać te swoje porąbane historie, ty cholernie uzdolniony grubasie.
Niestety, w domu nie ma nic do jedzenia, w lodówce resztki sera i słoik garam masala, do połowy pełny lub w połowie pusty, zależy, czy jesteś optymistą, czy pesymistą. Za to dzwoni telefon. Cholerny telefon. Odczekujesz zwyczajowe 15 dzwonków i nasłuchujesz, czy przestanie dzwonić. Nie przestaje. Więc idziesz odebrać połączenie.
– Tu najwyższy pomocnik – mówi najwyższy pomocnik. – Jesteś tam? – pyta najwyższy pomocnik.
– Jestem – mówisz. – Pewnie, że jestem.
A gdzie masz niby być? Czyżby wszyscy uznali, że w końcu ci do reszty odbiło i ganiasz teraz po lesie z telefonem w ręku, szukając drzewa, na którym mógłbyś się powiesić na pasku od spodni?
– Dzwonię, bo… – mówi najwyższy pomocnik.
– Słucham? – mówisz, bo połączenie zanika. Teraz dociera do ciebie, że najwyższy pomocnik zadzwonił na telefon komórkowy, a nie na stacjonarny. A więc rzeczywiście jest przekonany, że przemieszczasz się teraz w przestrzeni lub czasie z tym paskiem od spodni w jednej i z telefonem komórkowym w drugiej ręce (jeśli coś takiego jak czas i przestrzeń w ogóle istnieją). Kiedyś na przykład nosiłem pasek od spodni i szelki jednocześnie. Wydawało mi się to całkiem normalne. Wszyscy mieli mnie za psychicznego, a ja widocznie jestem po prostu pesymistą.
– Jesteś tam? – pyta najwyższy pomocnik.
– Jestem w domu – mówisz. – Zadzwoń na domowy, będę cię lepiej słyszał.
– Dobra – mówi najwyższy pomocnik i przerywa połączenie.
No to ty:
1. Wyłączasz telefon komórkowy.
2. Czekasz na sygnał telefonu stacjonarnego.
3. Wyłączasz telefon stacjonarny.
– Niech się pierdoli – myślisz sobie. – Będzie ci tu, kurwa, przeszkadzał. Jakiś pomocnik jebany – klniesz i bluzgasz, bo zachwiany został akt twórczy, została rozbita spójność aktu tworzenia, jego jednorodność, homogamia kreacji, stąd złość i agresja. No bo czy Bogu Wszechmogącemu ktoś przeszkadzał w akcie twórczym? Czy, powiedzmy, trzeciego dnia stworzenia zadzwonił do niego telefon i jakiś głos powiedział:
– Dzień dobry, czy to dział socjalny?
– Nie – mówi Bóg – mieszkanie prywatne.
– A nie zna pan przypadkiem numeru do działu socjalnego?
– Nie – mówi Bóg. – Proszę zajrzeć do książki telefonicznej.
– Ale w książce jest tylko ten numer.
– No to się zmienił.
– A nie zna pan nowego?
– Nie, do cholery! Proszę zadzwonić na informację!
– Przepraszam – mówi urażony głos.
Bóg kręci głową, wraca do pracy, ale po chwili znowu:
– Dział socjalny?
I tak w kółko. Sto razy dziennie. No to mamy teraz raka mózgu, guzy odbytu i tyle innego świństwa, że od samego wymieniania można się zesrać ze strachu. A wszystko przez ten pieprzony dział socjalny, zupełnie jakby nie można było zajrzeć do książki telefonicznej albo zadzwonić na informację!
Ciśnienie ci skacze. No to wracasz do kuchni, otworzyć sobie kukurydzę w puszce, wygrzebaną spod rolek papieru toaletowego z szafki za kiblem. Właściwie nie nazywasz jej szafką za kiblem, ze względu na nieestetyczne skojarzenia, tylko mówisz, starasz się mówić, spiżarnia. Ładna mi spiżarnia. Dziura w ścianie 30 x 30 cm, zagracona zardzewiałymi śrubokrętami, zwietrzałym smarem, niepotrzebnymi dłutami do drewna i piramidą rolek papieru toaletowego. W dodatku wszystko zalatuje kiblem. Sedesem, poprawiasz się w myśli. Zalatuje sedesem. Zalatuje, ponieważ klapa sedesowa wraz z deską sedesową nie są opuszczone na muszlę klozetową. Opuszczasz deskę i klapę. Przez podniesioną klapę sedesu wylatuje z pomieszczenia dobra energia, przypominasz sobie pouczenia żony, która zagraca spiżarnię zardzewiałymi śrubokrętami, gdyż lubi majsterkować. Jej dziadek był stolarzem. Cały twój popieprzony los – nienawidzisz śrubokrętów i babrania się w smarach, a twoja żona lubi majsterkować, wkręca śrubki w ścianę, zbija stołki kuchenne, naprawia kontakty. Teraz dodatkowo interesuje się feng szui, starożytną sztuką urządzania pomieszczeń, i w miarę skromnych możliwości zaopatruje wnętrza, w których przebywasz, w pozytywną energię. I robi to z miłości do ciebie, ty niewdzięczny fiucie!
Energia-srergia, mruczysz, bo skaleczyłeś się właśnie zardzewiałym dłutem do drewna. Ssiesz zakrwawiony palec. Po chwili krew przestaje płynąć, bo skaleczenie nie jest głębokie. Tak oto wszedłeś w posiadanie puszki kukurydzy. Z firmy, którą lubisz. Jest masa firm, których nie lubisz. Jesteś znawcą kukurydzy w puszce. Jesteś w połowie puszki (a możesz zjeść całą), (to samo z groszkiem konserwowym w puszce), (groszku konserwowego nie znalazłeś), (widocznie zjadłeś go wcześniej), (ale kiedy wcześniej?), kiedy rozlega się dzwonek do drzwi wejściowych. Masz ci los, klniesz pod nosem i człapiesz do drzwi, z widelcem w gębie, zerkając na pusty monitor i na mrugający kursor edytora tekstu. Oczywiście oprogramowanie masz nielegalne.
– Kto tam? – pytasz przy drzwiach.
– Poczta. Listonosz – mówi listonosz.
Otwierasz drzwi i wchodzi listonosz. Kosmita z planety Cygnus-Delta. W XXXIV wieku zaczęto ich masowo zatrudniać jako listonoszy. Można powiedzieć, że stworzyli coś w rodzaju syndykatu. Roznoszenie listów, przesyłanie paczek, listy polecone, firmy kurierskie. Opanowali rynek.
– Co to jest? – pytasz, zerkając na przesyłkę. Listonosz wręcza ci druk za pobraniem.
– A na czyje to nazwisko? – pytasz i rozpoznajesz w rubryce odbiorcy imię żony. – Cholera, nigdy cię nie uprzedzi, że coś zamawia. – Trzeba będzie zapłacić? – krzywisz się.
– Tak – mówi listonosz. – Już panu mówię. Dokładnie 111 transemisyjnych serpensów energetycznych – czyta z wypełnionego blankietu listonosz.
– Kurczę – mówisz – nie wiem, czy mam tyle przy sobie? – sięgasz do portfela, a tam tylko uszkodzona karta kredytowa, którą zapomniałeś zareklamować w banku i kupę innych śmieci, głównie adresy dziwnych osób, których nie z
nasz (po co ty to w ogóle trzymasz?, i to do tego w portfelu?). Zostałeś bez pieniędzy.
– No to zostawię panu awizo – mówi kosmita. – Trzeba się będzie do nas pofatygować.
Moment, przypomniałeś sobie o tajnej przegródce, w której chowasz gotówkę przed żoną. Są pieniądze. Nie trzeba się będzie nigdzie fatygować.
– Proszę, sto dwadzieścia – wręczasz wymięte banknoty i otrzymujesz resztę w bilonie.
Listonosz zbiera się do wyjścia.
– Chwileczkę – mówisz. – Proszę, tu za drogę. – Dajesz mu parę drobniaków. Ledwo starczy na pół butelki hydriańskiego sterwenzera, czy czym tam się upijają ci z Cygnusa-Delta. Ale i tak jest wdzięczny.
– Miłego dnia – uśmiecha się listonosz.
– Miłego dnia – odwzajemniasz uśmiech. Zamykasz drzwi i potrząsasz paczką.
Pewnie biustonosz ze sklepu wysyłkowego. Nienawidzisz biustonoszy ze sklepów wysyłkowych. Albo jakiś inny śmieć ze sklepu wysyłkowego. „Coma Berenices” – czytasz nazwę firmy. Oszuści. Raz zamówiła sobie spódnicę z „Coma Berenices” i przysłali jej zupełnie innego koloru, niż zamawiała. W dodatku materiał wyglądał jak ściera do podłogi. Nie dość, że musiała odesłać na koszt własny, to jeszcze zwrot pieniędzy trwał miesiącami.
– Chuj ze spódnicą – mówisz, jakbyś wyrabiał buty, a nie pisał opowiadania. Tobie to chyba naprawdę sprawia przyjemność. Przyznaj się: urodziłeś się już taki tępy czy doszedłeś do tego latami żmudnych ćwiczeń i wyniszczającego treningu?
Urodzony 27 grudnia 1966 roku w Kielcach. Poeta, prozaik, dramaturg, scenarzysta, historyk literatury. Mieszka w Kielcach.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Darka Foksa, Krzysztofa Jaworskiego, Zbigniewa Macheja i Tomasza Majerana podczas Portu Wrocław 2007.
WięcejPort Wrocław 2009: wypowiedzi Dariusza Nowackiego, Piotra Śliwińskiego, Justyny Sobolewskiej, Piotra Czerniawskiego, Darka Foksa, Krzysztofa Jaworskiego, Bohdana Zadury, Romana Honeta.
WięcejArchiwalne nagranie z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Darka Foksa, Grzegorza Wróblewskiego.
WięcejZ Grzegorzem Wróblewskim o książce Kosmonauci rozmawia Krzysztof Jaworski.
WięcejKomentarz do wiersza z tomu .byłem, który ukazał się nakładem Biura Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejZ Krzysztofem Jaworskim o książce .byłem rozmawia Wojciech Wilczyk.
WięcejKomentarz do fragmentu ostatniej powieści awangardowej zatytułowanej Do szpiku kości.
WięcejZ Krzysztofem Jaworskim o książce Do szpiku kości rozmawia Marcin Baran.
WięcejRecenzja Marcina Jaworskiego z książki Księga zakładek Jacka Gutorowa.
WięcejRozmowa Artura Burszty z Krzysztofem Jaworskim, towarzysząca premierze książki Dusze monet, wydanej w Biurze Literackim 29 stycznia 2007 roku.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Warzywniak i inne opowiadania Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marcina Orlińskiego z książki Krzysztofa Jaworskiego Do szpiku kości, która ukazała się na stronie marcinorlinski.pl.
WięcejEsej Pawła Chmielewskiego towrzyszący premierze książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejRecenzja Tomasza Fijałkowskiego z książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejEsej Zbigniewa Trzaskowskiego towarzyszący premierze książki .byłem Krzysztofa Jaworskiego, która ukazała się nakładem Biurze Literackiego 20 października 2014 roku.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Dusze monet Krzysztofa Jaworskiego
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Drażniące przyjemności (1988–2008) Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Pawła Chmielewskiego z książki Warzywniak i inne opowiadania Krzysztofa Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marka Olszewskiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Łukasza Najdera z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejRecenzja Marcina Sendeckiego z książki Do szpiku kości Krzysztof Jaworskiego.
WięcejKomentarze Grzegorza Hetmana, Anny Kałuży, Karola Maliszewskiego, Wojciecha Wilczyka.
WięcejKomentarze Bohdana Zadury, Marcina Sendeckiego, Bartłomieja Majzla i Tomasza Fijałkowskiego.
Więcej