książki / PROZA

Warzywniak i inne opowiadania

Krzysztof Jaworski

Fragmenty książki Krzysztofa Jaworskiego Warzywniak i inne opowiadania, wydanej w Biurze Literackim 20 lipca 2009 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Warzywniak, 360°

Sta­ło nas trzech, bo była dopie­ro szó­sta: ja, Gru­by Rysiek i ten spod ósem­ki, któ­ry nie wia­do­mo jak miał na imię, więc wszy­scy nazy­wa­li go tym spod ósem­ki. Do zeszłe­go lata sta­ło nas czte­rech, bo docho­dził jesz­cze Smut­ny Fra­nek ze swo­im psem Mrów­ką, ale odkąd Mrów­ka zde­chła, Smut­ny Fra­nek nie miał pre­tek­stu, żeby tak wcze­śnie wycho­dzić z domu, a nor­mal­nie żona go nie wypusz­cza­ła. Wypusz­cza­ła go dopie­ro o 9:00, ale już o 9:05 wszy­scy pod warzyw­nia­kiem mie­li go dosyć, bo od roku nie gadał o niczym innym, jak tyl­ko o kup­nie psa.

Była szó­sta, a nasz warzyw­niak otwie­ra­li dopie­ro o siód­mej, ale i tak był to naj­wcze­śniej otwie­ra­ny warzyw­niak w pro­mie­niu paru osie­dli. Sta­no­wi­ło to nasz mały powód do dumy. Każ­de osie­dle musi mieć taki mały powód do dumy, gdyż inte­gru­je to lokal­ną spo­łecz­ność. Tak przy­naj­mniej stwier­dzi­ła Tle­nio­na z kabló­wy w repor­ta­żu o osie­dlach, jaki lokal­na tele­wi­zja kablo­wa nada­ła w lokal­nym wyda­niu wia­do­mo­ści kablo­wych. Widzia­łem ten repor­taż chy­ba z tysiąc razy, bo poka­zy­wa­li w nim nasz warzyw­niak, ale potem odcię­li mi kabel, bo prze­sta­łem pła­cić abo­na­ment. Przed odcię­ciem zdą­ży­łem się jesz­cze dowie­dzieć, że na sąsied­nim osie­dlu byli na przy­kład dum­ni ze swo­jej nowo wybu­do­wa­nej szko­ły ele­men­tar­nej, któ­ra potra­fi­ła pomie­ścić tyle klas ele­men­tar­nych, że zabra­kło im liter w alfa­be­cie łaciń­skim i musie­li powy­my­ślać nowe. A w każ­dej kla­sie było tylu uczniów ele­men­tar­nych, że zabra­kło dla nich ławek w salach, coś po 45 uczniów na salę, i nie było takiej siły, żeby wepchać tam jesz­cze wię­cej ławek. No, ale to nie to samo, co warzyw­niak otwie­ra­ny o siód­mej, naj­wcze­śniej na osie­dlu.

Naj­wcze­śniej, nie naj­wcze­śniej, ale do siód­mej zosta­ła jesz­cze cała godzi­na. W związ­ku z tym ja, Gru­by Rysiek i ten spod ósem­ki posta­no­wi­li­śmy zapa­lić. Z tego pale­nia zro­bi­ła się 6:30.
– Faje mi wyszły – powie­dział Gru­by Rysiek o 6:45. Mnie też wyszły. I temu spod ósem­ki też.
O 6:51 pod tyl­ne drzwi warzyw­nia­ka zaje­chał dostaw­czak, z któ­re­go wysia­dła wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka i jej mło­do­cia­ne pomoc­ni­ce Dwie Jol­ki. Jol­ka z cycem i Jol­ka z więk­szym cycem. Pomoc­ni­ce były zatrud­nio­ne w naszym warzyw­nia­ku od nie­daw­na. Oprócz sprze­da­wa­nia mia­ły za zada­nie zwa­biać klien­tów swo­imi czte­re­ma cyca­mi: dwo­ma więk­szy­mi i dwo­ma jesz­cze więk­szy­mi.

- Pani Kry­sty­no – rzu­cił uwo­dzi­ciel­sko do wła­ści­ciel­ki warzyw­nia­ka Gru­by Rysiek – co za punk­tu­al­ność.
– Dzień dobry, panie Ryszar­dzie – uśmiech­nę­ła się wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka, otwie­ra­jąc kłód­kę wej­ścio­wą.
– Co dzień pięk­niej­sza – kon­ty­nu­ował Gru­by Rysiek, licząc na sprze­daż bez kau­cji.
– Z pana to jest dopie­ro – zaru­mie­ni­ła się wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka i wepchnę­ła do wnę­trza Dwie Jol­ki.
Punk­tu­al­nie o 7:00 otwo­rzy­ły się drzwi warzyw­nia­ka i weszli­śmy do warzyw­nia­ka.
– Co będzie? – zapy­ta­ła Jol­ka z cycem prze­bra­na w prze­pi­so­wy far­tuch roz­pie­ra­ny potęż­ny­mi cyca­mi. Jol­ka z więk­szym cycem sor­to­wa­ła na zaple­czu zupy w prosz­ku i pako­wa­ła kurze jaja w toreb­ki po 5 i 10 sztuk. Far­tuch w tym miej­scu to jej się led­wo dopi­nał.
– Dla mnie jed­no – powie­dział Gru­by Rysiek.
– Dla mnie też jed­no – powie­dzia­łem ja.
– I dla mnie – powie­dział ten spod ósem­ki, któ­ry był mało­mów­ny.
– Trzy na miej­scu? – upew­ni­ła się Jol­ka z cycem, gdyż zda­rza­ły się nie­po­ro­zu­mie­nia.
– Na miej­scu – potwier­dził Gru­by Rysiek.
– Pro­szę sobie otwo­rzyć – powie­dzia­ła Jol­ka z cycem i poda­ła trzy piwa, jed­no dla mnie, jed­no dla Gru­be­go Ryś­ka i jed­no dla tego spod ósem­ki.
Otwie­racz był przy­wią­za­ny sznur­kiem do lady. Gru­by Rysiek otwo­rzył piwa i grzecz­nie wrzu­cił kap­sle do pudeł­ka na kap­sle, sto­ją­ce­go obok otwie­ra­cza.
– Może­my wypić w środ­ku, pani Kry­sty­no? – zapy­tał Gru­by Rysiek.
– Dobrze, ale tyl­ko po jed­nym w środ­ku, bo mi się póź­niej klien­ci skar­żą.
– A my też klien­ci, pani Kry­sty­no, a się nie skar­ży­my – rzu­cił żart Gru­by Rysiek.
– Oj, oj, panie Ryszar­dzie, pan to jest napraw­dę – zachi­cho­ta­ła wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka.
– Jak to miło poroz­ma­wiać z kimś inte­li­gent­nym – powie­dział Gru­by Rysiek.
– Mówi pan? – zachi­cho­ta­ła wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka.
Nie słu­cha­łem, co mówią, gdyż koniecz­nie musia­łem wpro­wa­dzić do orga­ni­zmu. Wpro­wa­dzam. Wpro­wa­dzam. Wpro­wa­dzam. Wpro­wa­dzi­łem. Była 7:03.
– Aleś się przy­piął – Gru­by Rysiek pokrę­cił gło­wą, kie­dy odsta­wi­łem butel­kę na blat.
Ten spod ósem­ki też się przy­piął i też odsta­wił na blat. Tyl­ko Gru­by Rysiek się nie przy­piął, a to z powo­du flir­tu, co posta­no­wił bły­ska­wicz­nie nad­ro­bić. I się przy­piął. Podzię­ko­wa­li­śmy grzecz­nie i popro­si­li­śmy o następ­ne.
– Ale to już na zewnątrz – powie­dzia­ła wła­ści­ciel­ka warzyw­nia­ka. – Dobrze?
– Oczy­wi­ście, że na zewnątrz – przy­tak­nął Gru­by Rysiek, ale nam tro­chę zeszło z wycho­dze­niem, gdyż Gru­by Rysiek ma gada­ne.

Wła­śnie śmia­li­śmy się i żar­to­wa­li w naj­lep­sze, kie­dy o 8:00 weszła do warzyw­nia­ka po zaku­py Psy­chicz­na z nasze­go osie­dla. Psy­chicz­nej nikt na naszym osie­dlu nie lubił. Wła­ści­wie Psy­chicz­na była cał­kiem nor­mal­na, tyl­ko trzy­ma­ła w domu dwóch psy­chicz­nych synów z pierw­sze­go mał­żeń­stwa, któ­rzy cały­mi dnia­mi wali­li młot­ka­mi tak, że sły­chać było na całym osie­dlu. Wali­li w co popad­nie, ale Psy­chicz­na utrzy­my­wa­ła, że napra­wia­ją sobie oku­la­ry, cho­dzą bowiem w oku­la­rach, gdyż mają sła­by wzrok, odzie­dzi­czo­ny po ojcu, któ­re­go nie zna­li, a to kawał sukin­sy­na był, gdyż zosta­wił mat­kę z dwój­ką małych dzie­ci i tyle go widzie­li, i podob­no pra­cu­je gdzieś na tirach, gdyż jako­by został tirow­cem, lecz kto go tam może wie­dzieć, sukin­sy­na, wzrok miał bowiem sła­by.

Psy­chicz­na kupi­ła buł­ki, mle­ko i ser żół­ty kro­jo­ny na mniej­sze kawał­ki, gdyż jej się nie prze­le­wa­ło. Posta­ła, posta­ła, poga­pi­ła się z zazdro­ścią na ser żół­ty kro­jo­ny na więk­sze kawał­ki, zapła­ci­ła i wyszła. My też wyszli­śmy, bo po czte­rech piwach świat wyglą­da zupeł­nie ina­czej niż po zero piwach i war­to mu się tro­chę poprzy­glą­dać.

Sta­nę­li­śmy jak zwy­kle pod ścia­ną pół­noc­ną warzyw­nia­ka, licząc od wej­ścia głów­ne­go, gdyż było to nasze ulu­bio­ne miej­sce. Mło­dzież szkol­na przed­ma­tu­ral­na gro­ma­dzi­ła się na przy­kład przy ścia­nie zachod­niej. Przy ścia­nie wschod­niej gro­ma­dził się wszel­ki dro­biazg podwór­ko­wy, żeby grze­bać się w bło­cie. Po pią­tym piwie Gru­by Rysiek stwier­dził, że musi się odlać i poszedł się odlać, na ścia­nę połu­dnio­wą, gdzie odle­wa­li się wszy­scy. Mło­dzież szkol­na płci żeń­skiej odle­wa­ła się w śmiet­ni­ku za warzyw­nia­kiem. Wszyst­kie ścia­ny nasze­go warzyw­nia­ka były poma­lo­wa­ne na żół­to: wschod­nia, zachod­nia, pół­noc­na i połu­dnio­wa.
Gru­by Rysiek poszedł się odlać na połu­dnie.
Lał i lał.
Tle­nio­na z kabló­wy powin­na zro­bić repor­taż o tym, jak dłu­go może lać Gru­by Rysiek po pią­tym piwie, ale pew­nie nigdy to jej do tego tle­nio­ne­go łba nie przyj­dzie. A gdy­by nawet przy­szło, to i tak bym tego nie zoba­czył, bo kabló­wę dalej mia­łem nie opła­co­ną i nie zano­si­ło się, żebym opła­cił. Przy­naj­mniej nie po to, żeby patrzeć- jak Tle­nio­na cią­gnie kabla, to zna­czy – pro­wa­dzi pro­gram.

Pięk­ny jest nasz warzyw­niak, na tle ogól­nym osie­dla, z jego dosko­na­łym mate­ma­tycz­nie kształ­tem kwa­dra­tu i ścia­na­mi z falo­wa­nej bla­chy poma­lo­wa­ny­mi na żół­to. Pięk­ne są trze­pak i śmiet­nik. Cho­ciaż śmiet­nik mniej, bo strasz­nie od nie­go śmier­dzi szczo­cha­mi.

O 9:00 z pół­no­cy nad­szedł Smut­ny Fra­nek. Prze­mknął obok w mil­cze­niu i znik­nął we wnę­trzu warzyw­nia­ka, skąd moż­na było usły­szeć jego smut­ny głos.

- Popro­szę czte­ry buł­ki i mle­ko – powie­dział Smut­ny Fra­nek. ‑I jed­no na miej­scu – dodał.
Smut­ny Fra­nek wyszedł do nas, w jed­nej ręce ści­skał wymię­tą rekla­mów­kę z napi­sem „Weso­łych świąt”, a w dru­giej butel­kę, któ­rej zawar­tość wpro­wa­dził do orga­ni­zmu.
– Muszę sobie kupić psa – zaczął, kie­dy wpro­wa­dził. Jezu, zaczę­ło się, pomy­śla­łem.
– Też sucz­kę – kon­ty­nu­ował Smut­ny Fra­nek. – Nazwę ją Mrów­ka.
O 9:05, ku naszej ogól­nej rado­ści, pod warzyw­niak przy­szedł Mło­dy i cie­szy­li­śmy się, bo Mło­dy ma zawsze tyle do powie­dze­nia, że sku­tecz­nie neu­tra­li­zu­je wro­dzo­ny pesy­mizm Smut­ne­go Fran­ka. Ale Mło­dy miał dzi­siaj pecha. Led­wie postał z pół piwa, kie­dy pode­szła do nie­go żona z dziec­kiem w wóz­ku.
Żona Mło­de­go pode­szła macha­jąc wóz­kiem dzie­cin­nym, w któ­rym prę­ży­ła się naj­now­sza lato­rośl Mło­de­go, zwa­na przez nie­go zawa­diac­ko bacho­rem.
– To ja tu się dzieć­mi zaj­mu­ję, a ty z kole­ga­mi wysta­jesz pod warzyw­nia­kiem? ‑spie­ni­ła się Żona Mło­de­go. – I to ma być zwią­zek part­ner­ski? – zawar­cza­ła.
Mło­dy o mało nie zakrztu­sił się z wra­że­nia.
O związ­kach part­ner­skich Żona Mło­de­go zaczerp­nę­ła wie­dzę z tanich gazet o związ­kach part­ner­skich. Gaze­ty były tak tanie, że na ich zakup mogło sobie pozwo­lić każ­de mał­żeń­stwo, nawet żyją­ce z zasił­ku dla bez­ro­bot­nych. I wszyst­kie mia­ły kolo­ro­we ilu­stra­cje.
– Pocze­kaj, aż wró­ci­my do domu – ostrze­gła Żona Mło­de­go. – Popil­nuj – pod­sta­wi­ła Mło­de­mu wózek z bacho­rem i weszła do warzyw­nia­ka.
– Popro­szę „Kobie­tę na wyso­kich obca­sach”, „Kobie­tą ele­ganc­ką”, „Kobie­tę na gorą­co” i lakier do paznok­ci – usły­sze­li­śmy ze środ­ka.
– Nie ma „Kobie­ty na gorą­co”, jesz­cze nie dowieź­li – to był głos Jol­ki z więk­szym cycem. Widocz­nie wymie­ni­ły się za ladą z Jol­ką z cycem, któ­ra teraz na zaple­czu pako­wa­ła jaj­ka w sza­re toreb­ki po 5 i 10 sztuk. – Niech pani weź­mie „Kobie­tę i sztu­kę”, faj­na prób­ka szam­po­nu jest – dora­dzi­ła Jol­ka z więk­szym cycem.
Gru­by Rysiek skoń­czył lać i nad­szedł z połu­dnia. Dopiął roz­po­rek, przy­wi­tał się i zagad­nął Mło­de­go.
– Któ­ry to z kolei? – wska­zał gło­wą na potom­ka w wóz­ku. Mło­dy zasta­no­wił się.
– Pią­ty – powie­dział.
– Trud­no za tobą nadą­żyć – powie­dział Gru­by Rysiek. – Mno­żysz się jak kró­lik. Śmie­chom nie było koń­ca. Śmiał się nawet Mło­dy, któ­re­mu aku­rat nie powin­no być do śmie­chu.
– Strasz­nie podob­ny – kon­ty­nu­ował Gru­by Rysiek i nachy­lił się nad wóz­kiem lato­ro­śli.
– Do kogo? – zain­te­re­so­wał się Mło­dy.
– Do tego kie­row­cy z dostaw­cza­ka, co tu jeź­dzi. Śmie­chom nie było koń­ca. Nie śmiał się tyl­ko Mło­dy, a bachor Mło­de­go zaczął ryczeć, jak­by prze­czu­wał, że jego dzie­ciń­stwo może nie nale­żeć do uda­nych, i nie mam tu tyl­ko na myśli uczęsz­cza­nia do 45-oso­bo­wej kla­sy ele­men­tar­nej.
– Nawet cię na sekun­dę z dziec­kiem same­go zosta­wić nie moż­na – wark­nę­ła Żona Mło­de­go, wycho­dząc z gaze­ta­mi pod pachą, a w każ­dej z nich były opi­sa­ne pro­ste zasa­dy związ­ku part­ner­skie­go wraz z kolo­ro­wy­mi ilu­stra­cja­mi. – Zbie­raj się do domu. Żona Mło­de­go ruszy­ła przed sie­bie trze­piąc wóz­kiem, a bachor Mło­de­go wył jak alarm samo­cho­do­wy.
– Idę, idę – powie­dział Mło­dy. Wyce­lo­wał den­kiem od butel­ki w nie­bo i dokoń­czył pół piwa. – Ja to mam dzi­siaj pecha – powie­dział Mło­dy i poga­lo­po­wał za żoną, nawet nie ode­brał kau­cji za butel­kę.
Pusta butel­ka sto­ją­ca na zie­mi zwa­bi­ła pod warzyw­niak Dziad­ka Wład­ka, zwa­ne­go Eme­ry­tur­ką, któ­ry od jakie­goś już cza­su musiał cza­ić się w pobli­żu i cze­kać na oka­zję.
– Moż­na? – zapy­tał Dzia­dek Eme­ry­tur­ka, i zanim któ­ryś z nas się poła­pał, porwał butel­kę. Łap­czy­wie wyssał z dna reszt­ki pia­ny i mla­skał zado­wo­lo­ny. Dzia­dek Eme­ry­tur­ka nie miał już tej gło­wy co daw­niej, więc wystar­cza­ło mu wysy­sa­nie z dna bute­lek. Zresz­tą pie­nię­dzy też nie miał. Prze­waż­nie stał pod drzwia­mi warzyw­nia­ka i cze­kał, aż któ­ryś z nas pój­dzie po nowe piwo i pro­sił wte­dy o moż­li­wość wyssa­nia resz­tek. Jak miał dobry dzień, to z takie­go wysy­sa­nia mógł nie­źle pożyć. Potem pod­da­ny zgub­ne­mu dzia­ła­niu alko­ho­lu zasy­piał na zasra­nej psim gów­nem tra­wie obok stu­dzien­ki kana­li­za­cyj­nej, skąd zabie­rał go do domu jego wnu­sio, z któ­re­go Dzia­dek Eme­ry­tur­ka był bar­dzo dum­ny.
– Nie było tu moje­go wnu­sia? – zapy­tał Dzia­dek Eme­ry­tur­ka.
– Nie było i nie będzie – odpo­wie­dział Smut­ny Fra­nek. Ten to napraw­dę potra­fi czło­wie­ka zdo­ło­wać.
– E, na pew­no zaraz przy­je­dzie – powie­dział weso­ło Dzia­dek Eme­ry­tur­ka.
I nie pomy­lił się. Z pół­noc­ne­go wscho­du nad­je­chał wnu­sio i z piskiem opon zapar­ko­wał beem­kę obok warzyw­nia­ka. Wnu­sio wyłą­czył magne­to­fon z prze­bo­ja­mi muzycz­ny­mi nasta­wio­ny­mi na full, wysiadł, pik­nął alar­mem, popra­wił dres i tele­fon komór­ko­wy mu wypadł z kie­sze­ni. Nie zra­żo­ny Wnu­sio otrze­pał tele­fon z pia­sku i uśmiech­nię­ty pod­szedł pod warzyw­niak. Odkąd na naszym osie­dlu poza­kła­da­li na asfalt ogra­nicz­ni­ki szyb­ko­ści, żeby się nie moż­na było ści­gać po osie­dlu, Wnu­sio był zmu­szo­ny ści­gać się znacz­nie wol­niej. To go fru­stro­wa­ło, więc był sfru­stro­wa­ny. Uśmie­chał się nie­czę­sto, tego dnia jed­nak się uśmie­chał.
– Co, Dzia­dek, piwo ci posta­wić? – zagad­nął Wnu­sio i przy­wi­tał się ze wszyst­ki­mi. Dzia­du­nio Eme­ry­tur­ka zaczął się śli­nić.
– No – wyśli­nił.
– No to se zarób, yhe yhe yhe – zaśmiał się Wnu­sio i wszedł do warzyw­nia­ka.
– Mój wnu­sio ma kla­sę ‑powie­dział Dzia­dek Eme­ry­tur­ka, dum­ny z wnu­sia.
– Dwa bro­wa­ry i czip­sy beko­no­we, te więk­sze – zamó­wił Wnu­sio.
– Co to za życie bez psa – rzekł ponu­ro Smut­ny Fra­nek, mach­nął zre­zy­gno­wa­ny ręką i już miał wra­cać do domu, gdzie jak zwy­kle cze­ka­ła żona z awan­tu­rą, kie­dy z zacho­du pod­szedł do nas umun­du­ro­wa­ny organ spra­wo­wa­nia wła­dzy.
– Hmm, hmm – zagad­nął umun­du­ro­wa­ny organ.
– Coś nie teges? – zapy­tał Gru­by Rysiek.
– Nie, dla­cze­go? – spe­szył się organ. – Wszyst­ko teges – powie­dział.
Odkąd znie­sio­no zakaz picia piwa pod skle­pem, bo się loka­to­rzy skar­ży­li, że w klat­kach scho­do­wych śmier­dzi moczem, umun­du­ro­wa­ny organ mógł nam po pro­stu sko­czyć.
– No to co jest? – dopy­ty­wał się Gru­by Rysiek.
– Nie zauwa­ży­li pano­wie ostat­nio nicze­go podej­rza­ne­go? – organ ści­skał pod pachą jakąś pacz­kę.
– Jak bar­dzo podej­rza­ne­go? – zapy­tał Gru­by Rysiek.
Z warzyw­nia­ka wyszedł Wnu­sio, pocią­gnął łyk z dru­giej butel­ki, bo jed­ną zdą­żył wypić już w skle­pie, bek­nął i roz­darł czip­sy beko­no­we.
– Po naszym osie­dlu gra­su­je zbo­cze­niec – powie­dział organ.


Pierwsza miłość opowiadanie dla dziennikarzy

Sznu­ró­wa sie­dział w kącie ciem­nej piw­ni­cy i bez­pow­rot­nie nisz­czył swo­je komór­ki mózgo­we, wdy­cha­jąc opa­ry kle­ju z pla­sti­ko­wej toreb­ki. Jego mózg przy­po­mi­nał w tej chwi­li roz­mięk­czo­ne pudło kar­to­no­we roz­je­cha­ne na szo­sie przez cią­gnik sio­dło­wy. Cią­gnik sio­dło­wy jest nie­po­zor­ny tyl­ko z nazwy. W rze­czy­wi­sto­ści taki cią­gnik sio­dło­wy przy­po­mi­na cię­ża­ro­wy samo­chód i został przy­sto­so­wa­ny do cią­gnię­cia naczep na duże odle­gło­ści (na przy­kład cystern z ben­zy­ną). O cią­gni­kach sio­dło­wych Sznu­ró­wa dowie­dział się na warsz­ta­tach w szko­le, mimo iż nie inte­re­so­wał się moto­ry­za­cją. Wie­dza to potę­ga.

Pla­sti­ko­wa tor­ba z kle­jem poru­sza­ła się wraz z jego przy­spie­szo­nym odde­chem, zupeł­nie jak­by był Sznu­ró­wa popro­mien­nym mutan­tem, któ­re­mu wyro­sło zewnętrz­ne płu­co, nie­zbęd­ne do prze­ży­cia w trud­nych warun­kach ponu­kle­ar­nej zagła­dy, albo chłop­cem z księ­ży­ca, któ­ry odwie­dził zie­mię w poszu­ki­wa­niu inte­li­gent­nych form życia, lecz z nikim nie zdą­żył nawią­zać kon­tak­tu, bo wylą­do­wał w piw­ni­cy i nawą­chał się kle­ju pro­sto z toreb­ki. Gdy­by tyl­ko Sznu­ró­wa mógł zoba­czyć swój mózg roz­jeż­dża­ny przez nacze­pę z cyster­ną! Nie­ste­ty, aktu­al­nie Sznu­ró­wa widział tygry­sa, któ­ry dostoj­nie prze­cha­dzał się po piw­ni­cy. Zwie­rzę było tak olbrzy­mie, że led­wo mie­ści­ło się w wąskich kory­ta­rzach. Nagle zaprze­sta­ło wędrów­ki. Sznu­ró­wa poczuł na policz­kach tygry­si oddech, spoj­rzał w górę i mru­żąc powie­ki, obser­wo­wał maje­sta­tycz­ną pasz­czę peł­ną błysz­czą­cych kłów, ostrych jak brzy­twy.

- O, k‑kurwa – wymam­ro­tał ze stra­chu.
W tym momen­cie tygrys popa­trzył na nie­go z dez­apro­ba­tą i prze­mó­wił gło­sem Jezu­sa:
– Cze­mu to robisz? – zapy­tał Jezus.
– Co? – Sznu­ró­wa zastygł w reli­gij­nym osłu­pie­niu.
– Sznu­ró­wa – powie­dział Jezus. – Mówię do cie­bie.
– Tak? – wyszep­tał zmar­twia­ły Sznu­ró­wa.
– Tobie mor­da nie­dłu­go przy­ro­śnie do tej toreb­ki.
– Słu­cham? – upew­nił się Sznu­ró­wa.
W tym momen­cie Jezus naj­wy­raź­niej stra­cił cier­pli­wość, bo wyko­nał szyb­ki ruch sto­pą.
– Jezu! – zawył z bólu Sznu­ró­wa i odzy­skał przy­tom­ność. Nad nim stał Kwa­drat i kopał go w kola­no.
– C‑co jest? – prze­stra­szył się Sznu­ró­wa. – Do-dozor­czy­ni idzie? – łapał oddech jak ryba gupik ści­ga­na moto­rów­ką po skle­pie zoo­lo­gicz­nym.
– Wal się na ryj – skrzy­wił się Kwa­drat. – Sie­dzisz tu cały dzień! Kwa­drat zła­pał Sznu­ró­wę za koł­nierz i posta­wił na nogi. Nie­zbyt zain­te­re­so­wa­ny całym tym zamie­sza­niem Świ­nia jak naj­spo­koj­niej sta­nął przy oknie zabi­tym dyk­tą i przy­pa­lił kolej­ne­go papie­ro­sa. Kwa­drat tym­cza­sem naj­wy­raź­niej zain­te­re­so­wał się piw­ni­cą. Wro­dzo­na chłop­cu cie­ka­wość świa­ta, ta siła poznaw­cza wiecz­nie pcha­ją­ca rodzaj ludz­ki ku podró­żom, wyna­laz­kom, nauko­we­mu ryzy­ku, czy­li ogól­nie rzecz ujmu­jąc, ku postę­po­wi, a być może po pro­stu nad­miar medy­ka­men­tów, któ­re Kwa­drat łykał na tre­nin­gach, powo­do­wa­ła, że był bar­dzo cie­ka­wym świa­ta mło­dzień­cem.
– Ale tu śmier­dzi – pocią­gnął nosem z obrzy­dze­nia.
– Co? – Sznu­ró­wa nadal widać nie odzy­skał wła­dzy w żad­nej ze swo­ich pół­kul. – Chce-chce­cie pową­chać? – zapy­tał, usi­łu­jąc skon­cen­tro­wać wzrok w jed­nym punk­cie przy­naj­mniej na pięt­na­ście sekund, ale bez rezul­ta­tu.
W tym momen­cie Kwa­drat wywa­żył drzwi jed­nej z piw­nicz­nych komó­rek i wsa­dził do środ­ka swo­ją cie­ka­wą świa­ta gło­wę.
– Kur­wa, co za syf tu trzy­ma­ją – oce­nił ze znaw­stwem i na dowód roz­bił kil­ka sło­ików z kon­fi­tu­ra­mi, któ­rych rząd dostrzegł na drew­nia­nej pół­ce pokry­tej paję­czy­ną.
– Kwa­drat, co robisz? T‑to moja piw­ni­ca! – wyją­kał z pre­ten­sją Sznu­ró­wa.
– Poje­ba­ło cię? – obu­rzył się Kwa­drat – To nawet nie two­ja klat­ka. Prze­cież ty tu nie miesz­kasz!
– A, rze­czy­wi­ście – przy­po­mniał sobie Sznu­ró­wa, któ­ry nigdy nie wąchał kle­ju w swo­jej klat­ce, bo się bał dozor­czy­ni. A dozor­czy­ni wie­dzia­ła jed­no: „ludzie bru­dzom” i dopraw­dy trud­no było pole­mi­zo­wać z tą wie­dzą.
– Ale te ludzie bru­dzom! – mawia­ła zwy­kle dozor­czy­ni opar­ta o szczot­kę do zamia­ta­nia, kon­wer­su­jąc ze skle­po­wą albo kio­skar­ką w prze­rwie na zamia­ta­nie.
– Świę­te sło­wa – mawia­ły wów­czas skle­po­wa albo kio­skar­ka w prze­rwie na sprze­da­wa­nie.
– Już dru­ga mio­tła! Tak się wło­sie zuży­wa! – pała­ła świę­tym obu­rze­niem dozor­czy­ni.
„No, dru­ga, na osiem lat”, myśla­ły skle­po­wa albo kio­skar­ka, ale gło­śno doda­wa­ły ze współ­czu­ciem:
– Bo pani za dokład­na jest.
– Szko­da zdro­wia.
– A ten mój sta­ry jak bru­dzi! – pie­ni­ła się dozor­czy­ni. Oprócz dozor­czy­ni Sznu­ró­wa bał się też ojca. Ojciec scho­dził cza­sa­mi do piw­ni­cy po ziem­nia­ki, kie­dy mu mat­ka kaza­ła. Ale praw­da była taka, że nie docho­dził nawet do piw­nicz­nych drzwi. Zaraz po wyj­ściu z miesz­ka­nia skrę­cał za róg, prze­bie­gał przez podwór­ko, zamy­kał się w gara­żu i dłu­bał przy swo­im wart­bur­gu, tak że mu tyl­ko nogi spod karo­se­rii wysta­wa­ły, a o wia­der­ku z ziem­nia­ka­mi moż­na było poma­rzyć. Ojciec Sznu­ró­wy był woj­sko­wym.

- Wypier­da­la­my stąd – zarzą­dził Kwa­drat, któ­re­mu piw­ni­ca naj­wy­raź­niej nie przy­pa­dła do gustu, i na odchod­nym kop­nął rower bez jed­ne­go koła, któ­ry prze­wró­cił się z hukiem na puste gli­nia­ne donicz­ki, roz­trza­sku­jąc je w drob­ny mak.
– Zacze­kaj­cie, muszę się odlać – krzyk­nął za przy­ja­ciół­mi Świ­nia. Na próż­no. Kwa­drat i popy­cha­ny przez nie­go Sznu­ró­wa znik­nę­li na szczy­cie scho­dów, więc samot­ny Świ­nia zaczął pospiesz­nie odda­wać mocz w kącie piw­ni­cy. Już miał skoń­czyć, żeby ich dogo­nić, kie­dy w ostat­niej chwi­li zawa­hał się. A może jesz­cze zro­bi kupę? Tak na zapas.


Ctrl+Alt+Del

Kie­dyś zapy­ta­no mnie, co sądzę o pisa­rzach.
Pisa­rze to chu­je – odpo­wie­dzia­łem zgod­nie z praw­dą.
Dla­cze­go pan tak uwa­ża? – obu­rzo­no się.
Bo sam jestem pisa­rzem – powie­dzia­łem.
Obra­zi­li się i prze­sta­li pytać.
Mówię wam, w życiu nie ma nicze­go gor­sze­go niż mówie­nie praw­dy. Mówie­nie praw­dy na temat pisar­stwa, kie­dy two­ją widow­nię sta­no­wią pisa­rze.
I tak dobrze, że nie zapy­ta­li, co sądzę o lite­ra­tu­rze.
– Jesteś trud­nym czło­wie­kiem – powie­dzia­ła wte­dy moja żona.
– Jestem trud­nym czło­wie­kiem. Trud­no.
A Jezus z Naza­re­tu nie był trud­ny?
Wie­le posta­ci histo­rycz­nych lubi­ło porów­ny­wać się do Jezu­sa z Naza­re­tu. Na przy­kład Adolf Hitler. Nie dość, że porów­ny­wał się do Jezu­sa z Naza­re­tu, to jesz­cze był świę­cie prze­ko­na­ny co do tego, że czu­wa nad nim Boża Opatrz­ność. Jego współ­pra­cow­nik, pisarz Józef Goeb­bels, zade­biu­to­wał sztu­ką teatral­ną pod tytu­łem Judasz. Goeb­bels był o tyle cie­ka­wym pisa­rzem, że po raz pierw­szy odbył sto­su­nek sek­su­al­ny w wie­ku lat 33 z sekre­tar­ką Olgą For­ster (dokład­nie 6 XII 1930 roku, 2 razy – skru­pu­lat­nych zapi­sów doko­ny­wał w swo­im dzien­nicz­ku). Następ­nie puk­nął Mag­dę Goeb­bels (pri­mo voto Quandt, swo­ją przy­szłą żonę). Pukał ją 9 razy mię­dzy 14 II a 26 III 1931 roku, po czym prze­stał liczyć. Nie­zba­da­ne są ścież­ki, któ­ry­mi podą­ża umysł pisa­rza. Ale wra­caj­my do tema­tu: Hitler jako dziec­ko był tłu­sty i prze­żar­ty.
Jeść ci się zachcia­ło. Jakiś ner­wo­wy ten twój głód, pew­nie nie­dłu­go wpad­niesz w buli­mię. Żresz po pro­stu bez opa­mię­ta­nia. Już wyglą­dasz jak nadmu­cha­ny, mor­da cała napuch­nię­ta, led­wo ci oczy widać. No, ale kie­dy chcesz sobie zro­bić coś do żar­cia, to robisz. Two­je pie­przo­ne pra­wo. Zasra­na mate­ria musi zmie­nić się w zasra­ną ener­gię. Żebyś miał siłę wymy­ślać te swo­je porą­ba­ne histo­rie, ty cho­ler­nie uzdol­nio­ny gru­ba­sie.
Nie­ste­ty, w domu nie ma nic do jedze­nia, w lodów­ce reszt­ki sera i sło­ik garam masa­la, do poło­wy peł­ny lub w poło­wie pusty, zale­ży, czy jesteś opty­mi­stą, czy pesy­mi­stą. Za to dzwo­ni tele­fon. Cho­ler­ny tele­fon. Odcze­ku­jesz zwy­cza­jo­we 15 dzwon­ków i nasłu­chu­jesz, czy prze­sta­nie dzwo­nić. Nie prze­sta­je. Więc idziesz ode­brać połą­cze­nie.
– Tu naj­wyż­szy pomoc­nik – mówi naj­wyż­szy pomoc­nik. – Jesteś tam? – pyta naj­wyż­szy pomoc­nik.
– Jestem – mówisz. – Pew­nie, że jestem.
A gdzie masz niby być? Czyż­by wszy­scy uzna­li, że w koń­cu ci do resz­ty odbi­ło i ganiasz teraz po lesie z tele­fo­nem w ręku, szu­ka­jąc drze­wa, na któ­rym mógł­byś się powie­sić na pasku od spodni?
– Dzwo­nię, bo… – mówi naj­wyż­szy pomoc­nik.
– Słu­cham? – mówisz, bo połą­cze­nie zani­ka. Teraz docie­ra do cie­bie, że naj­wyż­szy pomoc­nik zadzwo­nił na tele­fon komór­ko­wy, a nie na sta­cjo­nar­ny. A więc rze­czy­wi­ście jest prze­ko­na­ny, że prze­miesz­czasz się teraz w prze­strze­ni lub cza­sie z tym paskiem od spodni w jed­nej i z tele­fo­nem komór­ko­wym w dru­giej ręce (jeśli coś takie­go jak czas i prze­strzeń w ogó­le ist­nie­ją). Kie­dyś na przy­kład nosi­łem pasek od spodni i szel­ki jed­no­cze­śnie. Wyda­wa­ło mi się to cał­kiem nor­mal­ne. Wszy­scy mie­li mnie za psy­chicz­ne­go, a ja widocz­nie jestem po pro­stu pesy­mi­stą.
– Jesteś tam? – pyta naj­wyż­szy pomoc­nik.
– Jestem w domu – mówisz. – Zadzwoń na domo­wy, będę cię lepiej sły­szał.
– Dobra – mówi naj­wyż­szy pomoc­nik i prze­ry­wa połą­cze­nie.
No to ty:
1. Wyłą­czasz tele­fon komór­ko­wy.
2. Cze­kasz na sygnał tele­fo­nu sta­cjo­nar­ne­go.
3. Wyłą­czasz tele­fon sta­cjo­nar­ny.
– Niech się pier­do­li – myślisz sobie. – Będzie ci tu, kur­wa, prze­szka­dzał. Jakiś pomoc­nik jeba­ny – klniesz i blu­zgasz, bo zachwia­ny został akt twór­czy, zosta­ła roz­bi­ta spój­ność aktu two­rze­nia, jego jed­no­rod­ność, homo­ga­mia kre­acji, stąd złość i agre­sja. No bo czy Bogu Wszech­mo­gą­ce­mu ktoś prze­szka­dzał w akcie twór­czym? Czy, powiedz­my, trze­cie­go dnia stwo­rze­nia zadzwo­nił do nie­go tele­fon i jakiś głos powie­dział:
– Dzień dobry, czy to dział socjal­ny?
– Nie – mówi Bóg – miesz­ka­nie pry­wat­ne.
– A nie zna pan przy­pad­kiem nume­ru do dzia­łu socjal­ne­go?
– Nie – mówi Bóg. – Pro­szę zaj­rzeć do książ­ki tele­fo­nicz­nej.
– Ale w książ­ce jest tyl­ko ten numer.
– No to się zmie­nił.
– A nie zna pan nowe­go?
– Nie, do cho­le­ry! Pro­szę zadzwo­nić na infor­ma­cję!
– Prze­pra­szam – mówi ura­żo­ny głos.
Bóg krę­ci gło­wą, wra­ca do pra­cy, ale po chwi­li zno­wu:
– Dział socjal­ny?
I tak w kół­ko. Sto razy dzien­nie. No to mamy teraz raka mózgu, guzy odby­tu i tyle inne­go świń­stwa, że od same­go wymie­nia­nia moż­na się zesrać ze stra­chu. A wszyst­ko przez ten pie­przo­ny dział socjal­ny, zupeł­nie jak­by nie moż­na było zaj­rzeć do książ­ki tele­fo­nicz­nej albo zadzwo­nić na infor­ma­cję!
Ciśnie­nie ci ska­cze. No to wra­casz do kuch­ni, otwo­rzyć sobie kuku­ry­dzę w pusz­ce, wygrze­ba­ną spod rolek papie­ru toa­le­to­we­go z szaf­ki za kiblem. Wła­ści­wie nie nazy­wasz jej szaf­ką za kiblem, ze wzglę­du na nie­este­tycz­ne sko­ja­rze­nia, tyl­ko mówisz, sta­rasz się mówić, spi­żar­nia. Ład­na mi spi­żar­nia. Dziu­ra w ścia­nie 30 x 30 cm, zagra­co­na zardze­wia­ły­mi śru­bo­krę­ta­mi, zwie­trza­łym sma­rem, nie­po­trzeb­ny­mi dłu­ta­mi do drew­na i pira­mi­dą rolek papie­ru toa­le­to­we­go. W dodat­ku wszyst­ko zala­tu­je kiblem. Sede­sem, popra­wiasz się w myśli. Zala­tu­je sede­sem. Zala­tu­je, ponie­waż kla­pa sede­so­wa wraz z deską sede­so­wą nie są opusz­czo­ne na musz­lę klo­ze­to­wą. Opusz­czasz deskę i kla­pę. Przez pod­nie­sio­ną kla­pę sede­su wyla­tu­je z pomiesz­cze­nia dobra ener­gia, przy­po­mi­nasz sobie poucze­nia żony, któ­ra zagra­ca spi­żar­nię zardze­wia­ły­mi śru­bo­krę­ta­mi, gdyż lubi maj­ster­ko­wać. Jej dzia­dek był sto­la­rzem. Cały twój popie­przo­ny los – nie­na­wi­dzisz śru­bo­krę­tów i babra­nia się w sma­rach, a two­ja żona lubi maj­ster­ko­wać, wkrę­ca śrub­ki w ścia­nę, zbi­ja stoł­ki kuchen­ne, napra­wia kon­tak­ty. Teraz dodat­ko­wo inte­re­su­je się feng szui, sta­ro­żyt­ną sztu­ką urzą­dza­nia pomiesz­czeń, i w mia­rę skrom­nych moż­li­wo­ści zaopa­tru­je wnę­trza, w któ­rych prze­by­wasz, w pozy­tyw­ną ener­gię. I robi to z miło­ści do cie­bie, ty nie­wdzięcz­ny fiu­cie!
Ener­gia-srer­gia, mru­czysz, bo ska­le­czy­łeś się wła­śnie zardze­wia­łym dłu­tem do drew­na. Ssiesz zakrwa­wio­ny palec. Po chwi­li krew prze­sta­je pły­nąć, bo ska­le­cze­nie nie jest głę­bo­kie. Tak oto wsze­dłeś w posia­da­nie pusz­ki kuku­ry­dzy. Z fir­my, któ­rą lubisz. Jest masa firm, któ­rych nie lubisz. Jesteś znaw­cą kuku­ry­dzy w pusz­ce. Jesteś w poło­wie pusz­ki (a możesz zjeść całą), (to samo z grosz­kiem kon­ser­wo­wym w pusz­ce), (grosz­ku kon­ser­wo­we­go nie zna­la­złeś), (widocz­nie zja­dłeś go wcze­śniej), (ale kie­dy wcze­śniej?), kie­dy roz­le­ga się dzwo­nek do drzwi wej­ścio­wych. Masz ci los, klniesz pod nosem i czła­piesz do drzwi, z widel­cem w gębie, zer­ka­jąc na pusty moni­tor i na mru­ga­ją­cy kur­sor edy­to­ra tek­stu. Oczy­wi­ście opro­gra­mo­wa­nie masz nie­le­gal­ne.
– Kto tam? – pytasz przy drzwiach.
– Pocz­ta. Listo­nosz – mówi listo­nosz.
Otwie­rasz drzwi i wcho­dzi listo­nosz. Kosmi­ta z pla­ne­ty Cygnus-Del­ta. W XXXIV wie­ku zaczę­to ich maso­wo zatrud­niać jako listo­no­szy. Moż­na powie­dzieć, że stwo­rzy­li coś w rodza­ju syn­dy­ka­tu. Roz­no­sze­nie listów, prze­sy­ła­nie paczek, listy pole­co­ne, fir­my kurier­skie. Opa­no­wa­li rynek.
– Co to jest? – pytasz, zer­ka­jąc na prze­sył­kę. Listo­nosz wrę­cza ci druk za pobra­niem.
– A na czy­je to nazwi­sko? – pytasz i roz­po­zna­jesz w rubry­ce odbior­cy imię żony. – Cho­le­ra, nigdy cię nie uprze­dzi, że coś zama­wia. – Trze­ba będzie zapła­cić? – krzy­wisz się.
– Tak – mówi listo­nosz. – Już panu mówię. Dokład­nie 111 tran­se­mi­syj­nych ser­pen­sów ener­ge­tycz­nych – czy­ta z wypeł­nio­ne­go blan­kie­tu listo­nosz.
– Kur­czę – mówisz – nie wiem, czy mam tyle przy sobie? – się­gasz do port­fe­la, a tam tyl­ko uszko­dzo­na kar­ta kre­dy­to­wa, któ­rą zapo­mnia­łeś zare­kla­mo­wać w ban­ku i kupę innych śmie­ci, głów­nie adre­sy dziw­nych osób, któ­rych nie z
nasz (po co ty to w ogó­le trzy­masz?, i to do tego w port­fe­lu?). Zosta­łeś bez pie­nię­dzy.
– No to zosta­wię panu awi­zo – mówi kosmi­ta. – Trze­ba się będzie do nas pofa­ty­go­wać.
Moment, przy­po­mnia­łeś sobie o taj­nej prze­gród­ce, w któ­rej cho­wasz gotów­kę przed żoną. Są pie­nią­dze. Nie trze­ba się będzie nigdzie faty­go­wać.
– Pro­szę, sto dwa­dzie­ścia – wrę­czasz wymię­te bank­no­ty i otrzy­mu­jesz resz­tę w bilo­nie.
Listo­nosz zbie­ra się do wyj­ścia.
– Chwi­lecz­kę – mówisz. – Pro­szę, tu za dro­gę. – Dajesz mu parę drob­nia­ków. Led­wo star­czy na pół butel­ki hydriań­skie­go ster­wen­ze­ra, czy czym tam się upi­ja­ją ci z Cygnu­sa-Del­ta. Ale i tak jest wdzięcz­ny.
– Miłe­go dnia – uśmie­cha się listo­nosz.
– Miłe­go dnia – odwza­jem­niasz uśmiech. Zamy­kasz drzwi i potrzą­sasz pacz­ką.
Pew­nie biu­sto­nosz ze skle­pu wysył­ko­we­go. Nie­na­wi­dzisz biu­sto­no­szy ze skle­pów wysył­ko­wych. Albo jakiś inny śmieć ze skle­pu wysył­ko­we­go. „Coma Bere­ni­ces” – czy­tasz nazwę fir­my. Oszu­ści. Raz zamó­wi­ła sobie spód­ni­cę z „Coma Bere­ni­ces” i przy­sła­li jej zupeł­nie inne­go kolo­ru, niż zama­wia­ła. W dodat­ku mate­riał wyglą­dał jak ście­ra do pod­ło­gi. Nie dość, że musia­ła ode­słać na koszt wła­sny, to jesz­cze zwrot pie­nię­dzy trwał mie­sią­ca­mi.
– Chuj ze spód­ni­cą – mówisz, jak­byś wyra­biał buty, a nie pisał opo­wia­da­nia. Tobie to chy­ba napraw­dę spra­wia przy­jem­ność. Przy­znaj się: uro­dzi­łeś się już taki tępy czy dosze­dłeś do tego lata­mi żmud­nych ćwi­czeń i wynisz­cza­ją­ce­go tre­nin­gu?

O autorze

Krzysztof Jaworski

Urodzony 27 grudnia 1966 roku w Kielcach. Poeta, prozaik, dramaturg, scenarzysta, historyk literatury. Mieszka w Kielcach.

Powiązania

Oclone przyjemności

dzwieki / WYDARZENIA Bogusław Kierc Krzysztof Jaworski Tadeusz Pióro

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Bogu­sła­wa Kier­ca i Tade­usza Pió­ry pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Wiersz polski średniej długości

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Dar­ka Fok­sa, Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Zbi­gnie­wa Mache­ja i Toma­sza Maje­ra­na pod­czas Por­tu Wro­cław 2007.

Więcej

Dyskusja „Barbarzyńcy czy nie. Dwadzieścia lat po przełomie”

nagrania / między wierszami Różni autorzy

Port Wro­cław 2009: wypo­wie­dzi Dariu­sza Nowac­kie­go, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Pio­tra Czer­niaw­skie­go, Dar­ka Fok­sa, Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Boh­da­na Zadu­ry, Roma­na Hone­ta.

Więcej

Barbarzyńcy i nie

nagrania / z fortu do portu Darek Foks Grzegorz Wróblewski Krzysztof Jaworski

Archi­wal­ne nagra­nie z udzia­łem Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, Dar­ka Fok­sa, Grze­go­rza Wró­blew­skie­go.

Więcej

„Wytrwali obserwatorzy przestrzeni kosmicznej”

wywiady / o książce Grzegorz Wróblewski Krzysztof Jaworski

Z Grze­go­rzem Wró­blew­skim o książ­ce Kosmo­nau­ci roz­ma­wia Krzysz­tof Jawor­ski.

Więcej

Komentarz do wiersza „Onkologia, 6:30”

recenzje / KOMENTARZE Krzysztof Jaworski

Komen­tarz do wier­sza z tomu .byłem, któ­ry uka­zał się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 paź­dzier­ni­ka 2014 roku. 

Więcej

‘Chciałem wszystko zakończyć poezją’. Z Krzysztofem Jaworskim rozmawia Wojciech Wilczyk

wywiady / o książce Krzysztof Jaworski Wojciech Wilczyk

Z Krzysz­to­fem Jawor­skim o książ­ce .byłem roz­ma­wia Woj­ciech Wil­czyk.

Więcej

Krzysztof Jaworski o Do szpiku kości

recenzje / KOMENTARZE Krzysztof Jaworski

Komen­tarz do frag­men­tu ostat­niej powie­ści awan­gar­do­wej zaty­tu­ło­wa­nej Do szpi­ku kości.

Więcej

Choroby symboliczne wagi ciężkiej

wywiady / o książce Krzysztof Jaworski Marcin Baran

Z Krzysz­to­fem Jawor­skim o książ­ce Do szpi­ku kości roz­ma­wia Mar­cin Baran.

Więcej

Czytelnik osobny

recenzje / ESEJE Krzysztof Jaworski

Recen­zja Mar­ci­na Jawor­skie­go z książ­ki Księ­ga zakła­dek Jac­ka Guto­ro­wa.

Więcej

Kryptoreklama korespondencyjnego kursu szybkiego czytania

wywiady / o książce Artur Burszta Krzysztof Jaworski

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Krzysz­to­fem Jawor­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Dusze monet, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 29 stycz­nia 2007 roku.

Więcej

Mikrokosmos blokowiska

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Warzyw­niak i inne opo­wia­da­nia Krzysz­to­fa Jawor­skie­go.

Więcej

Zagrywka wobec cierpienia

recenzje / ESEJE Marcin Orliński

Recen­zja Mar­ci­na Orliń­skie­go z książ­ki Krzysz­to­fa Jawor­skie­go Do szpi­ku kości, któ­ra uka­za­ła się na stro­nie marcinorlinski.pl.

Więcej

Klisze

recenzje / IMPRESJE Paweł Chmielewski

Esej Paw­ła Chmie­lew­skie­go tow­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki .byłem Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 paź­dzier­ni­ka 2014 roku.

Więcej

Przeczytałem

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki .byłem Krzysz­to­fa Jawor­skie­go.

Więcej

Biblioteka

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Do szpi­ku kości Krzysz­to­fa Jawor­skie­go.

Więcej

Poza pozorami słów, rzeczy i egzystencji

recenzje / IMPRESJE Zbigniew Trzaskowski

Esej Zbi­gnie­wa Trza­skow­skie­go towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki .byłem Krzysz­to­fa Jawor­skie­go, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­rze Lite­rac­kie­go 20 paź­dzier­ni­ka 2014 roku.

Więcej

Skóra rzeczywistości

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Dusze monet Krzysz­to­fa Jawor­skie­go

Więcej

Poeta ciągłych skojarzeń

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Draż­nią­ce przy­jem­no­ści (1988–2008) Krzysz­to­fa Jawor­skie­go.

Więcej

Mikrokosmos blokowiska

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Warzyw­niak i inne opo­wia­da­nia Krzysz­to­fa Jawor­skie­go.

Więcej

Pieśni doświadczenia

recenzje / ESEJE Marek Olszewski

Recen­zja Mar­ka Olszew­skie­go z książ­ki Do szpi­ku kości Krzysz­tof Jawor­skie­go.

Więcej

Ostatnia powieść awangardowa

recenzje / ESEJE Łukasz Najder

Recen­zja Łuka­sza Naj­de­ra z książ­ki Do szpi­ku kości Krzysz­tof Jawor­skie­go.

Więcej

Złe towarzystwo

recenzje / ESEJE Marcin Sendecki

Recen­zja Mar­ci­na Sen­dec­kie­go z książ­ki Do szpi­ku kości Krzysz­tof Jawor­skie­go.

Więcej

O Drażniących przyjemnościach

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Grze­go­rza Het­ma­na, Anny Kału­ży, Karo­la Mali­szew­skie­go, Woj­cie­cha Wil­czy­ka.

Więcej

O Duszach monet

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Boh­da­na Zadu­ry, Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, Bar­tło­mie­ja Maj­zla i Toma­sza Fijał­kow­skie­go.

Więcej