książki / ANTOLOGIE

Węgierskie lato

Bohdan Zadura

Endre Ady

Gyula Illyés

Gyula Juhász

István Kovács

János Pilinszky

László Benjámin

László Csiki

László Nagy

Lőrinc Szabó

Mihály Babits

Ottó Orbán

Péter Kántor

Zsófia Balla

Fragmenty książki Węgierskie lato. Przekłady z poetów węgierskich przygotowanej przez Bohdana Zadurę, wydanej w Biurze Literackim 18 marca 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

János Pilinszky

Pod zimowym niebem

Tama­so­wi Chol­no­ky­emu

Nad moją gło­wą lodo­wy
żar gwiaz­dy prze­gar­nia­ją,
okrut­ne nie­bo napie­ra,
na ścia­nę mnie rzu­ca­jąc.

I nie­pew­no­ści mi smu­tek
z sie­ro­cych ust wycie­ka.
Ubra­nie sobie zapla­mię.
To było mat­ki mle­ko?

Jak kamień jestem, cokol­wiek
przyj­dzie, byle­by przy­szło,
posłusz­ny będę i cichy,
upad­nę cał­kiem nisko.

Nie mogę dłu­żej się łudzić;
nikt mi nie poda dło­ni,
cier­pie­nie żad­ne nie zba­wi,
bóg żaden nie obro­ni.

Nie może być strasz­liw­sze­go,
prost­sze­go nic sądzo­ne:
biblij­ne potwo­ry wol­no
rusza­ją w moją stro­nę.


László Nagy

Herb miasta

Ponie­waż psz­czo­ły brzę­czą nad mię­sem,
ścier­wi­ce, mru­cząc, jedzą wino­gro­na;
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.

Ponie­waż przy jaskra­wych stra­ga­nach
i pod kopu­ła­mi w paty­nie
tylu jest prze­kup­niów,
aż recho­cze zie­mia,
ponie­waż prze­zna­cze­nie też ich słu­cha;
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.

Ponie­waż czar­ne­go żagla
już tak bar­dzo Bala­to­no­wi brak,
góry i lasy sosno­we
ze świ­stem huczą psal­my za bia­łych
umar­łych, za zmar­łych woń,
a dru­zgo­cą­cy nas Bako­ny
dość nie ma nigdy naszej tuła­czej miło­ści;
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.

Ponie­waż wie­ża gołę­bia,
a gołąb guano skal­ne gniaz­da
swo­je­go znie­na­wi­dził,
zaś dzwo­ny sza­le­jąc od ciszy,
zadźwię­czeć chcą, nawet gdy pło­ną,
niby wosko­wy kwiat
maje­sta­tycz­ne dzwo­ny się sto­pią,
po gorą­cych kamie­niach spły­nie
i po ścia­nach dyzen­te­ria brą­zu -
i aby gołąb już nigdy sfru­nąć nie mógł;
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.

Ponie­waż mąka wago­nów
nie chce prze­isto­czyć się w gorz­ki chleb,
dla­te­go pociąg przy­wie­zie
czar­ne rany,
ponie­waż mle­ko nie chce
bez koń­ca zamie­niać się w wodę,
dla­te­go nagle krwa­wić zaczną
zakła­dy mle­czar­skie – a na pla­cach
ster­ty desek uło­żo­nych jak wafle,
łup­ko­we płyt­ki, rury wszyst­kie
koło nie­ba poła­mie na proch,
wszyst­ko tu bowiem się sprze­ci­wia;
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.

Nadej­dzie czar­ny żoł­nierz,
olbrzym – nie­to­perz czar­no­ak­sa­mit­ny,
o skrzy­dłach z mięk­kich mru­czą­cych kopuł,
sadząc susy na ogrom­nych
wrot­kach, przy­mo­co­wa­nych do nóg
w czar­nych wło­cha­tych kosma­tych spodniach,
spły­nie, spły­nie na mia­sto, oślep­nie­my,
oślep­nie kalen­darz i histo­ria -
miło­ści moje, dłu­ga grzy­wa,
zasło­na zło­ta waszych bio­der
w garst­kę popio­łu się skur­czy
i ja, znaw­ca pie­kieł, ja sam,
zała­mię ręce, zdu­mio­ny;
nigdy bym nie uwie­rzył,
nigdy bym nie uwie­rzył;
że wy, dzie­wi­ce, przy zim­nym orę­żu
czu­wa­cie w swo­ich łożach, o nigdy:
że wam, szcze­nia­kom, nagle wypad­ną
mlecz­ne zęby i strasz­ne, per­ło­we
kwia­ty kon­wa­lii zakwit­ną na bru­ku -
nowy herb mia­sta będzie spo­rzą­dzo­ny,
pole prze­kre­ślo­ne już osta­tecz­nie
z orna­men­ta­mi dymu i wes­tchnie­nia,
bowiem nadej­dzie czar­ny żoł­nierz,
nadej­dzie czar­ny żoł­nierz.


Ottó Orbán

Poeta opisuje swoje rzemiosło

lite­ra­tu­ra jako przed­miot lite­ra­tu­ry
jeśli zasta­no­wić się głę­biej
to tyl­ko sklep por­no

w czer­wo­nym bur­de­lo­wym oświe­tle­niu
takie przy­rzą­dy że mózg sta­je
podwój­ne nawia­sy powiedz­my
a w środ­ku
w peł­ni auto­ma­tycz­ny
prze­no­śny samo­wy­zwa­la­ją­cy się
nadmu­chu­ją­cy się kie­dy trze­ba
tań­czą­cy taniec brzu­cha a przy tym gospo­dar­ny
poemat o zna­cze­niu słów

znie­chę­ca mnie ten dusz­ny prze­mysł
wiersz w moich oczach
to część życia
a jego przed­miot to zamknię­ta w bez­kre­sie
sta­ła nie­pew­ność
czło­wiek dnia powsze­dnie­go
ele­men­tar­na cząst­ka wszech­świa­ta
sam wszech­świat

mię­dzy dwo­ma przy­tu­la­ją­cy­mi się cia­ła­mi mię­dzy­gwiezd­na prze­strzeń
wiatr tar­ga kęp­ki prze­ni­ka­ją­cych się neu­ro­nów
i auto­por­tret sta­je się wize­run­kiem świa­ta
jakimś pasa­że­rem wysia­da­ją­cym z auto­bu­su czę­ścią życia
w nie­skoń­czo­nej ciem­no­ści otwie­ra­ją­cym się
tyl­ko na chwi­lę jasnym oknem
za któ­rym drżąc z roz­ko­szy piesz­czą się
jak nie­na­sy­ce­ni kochan­ko­wie
tak i nie


László Csiki

Zima

Dro­ga moja, Lisa­beth, kupi­łem kłód­kę
i zamknę panią w swo­im ser­cu,
tyl­ko pro­szę zacho­wy­wać się przy­zwo­icie,
bo kil­ka kla­wi­szy już się oblu­zo­wa­ło,
a w lewej komo­rze „chro­bo­cze tajem­ni­czy robak”.
Kłód­kę kupi­łem na tar­gu sta­ro­ci, od Rosjan­ki,
takiej moc­nej baby, nazwa­łem ją
Jeli­za­wie­ta Miko­ła­jew­na Moskow­ska­ja Vod­ka,
i zaraz zamkną­łem w ser­cu, już choć­by przez wzgląd na wzru­sza­ją­ce imię.
Teraz roz­grze­wa moją krew. Mały cie­le­sny pie­cyk!
Dro­ga moja Lisa­beth, pro­szę nie myśleć, że jestem lubież­ni­kiem,
jed­nak będzie pani mia­ła w moim ser­cu jesz­cze jed­ne­go towa­rzy­sza,
to Węgier, mło­dy lek­ko­duch, ścien­ny anioł,
na któ­re­go sta­rzy kraw­cy, mena­dże­ro­wie
wkła­da­ją rekla­mo­wą bie­li­znę, ład­nie się uśmie­cha,
na imię ma Zło­ty Pająk albo Elżu­nia.
Po co to wszyst­ko? Prze­cież pani wie, że zbli­ża się Boże Naro­dze­nie,
i kie­dy tacy jak ja ocze­ku­ją rado­ści tyl­ko od listo­no­sza,
bio­rą w nie­wo­lę kil­ka dro­gich osób i wpa­da­ją na pomysł,
żeby potrzą­sa­ły od środ­ka kra­tą ich ser­ca,
słu­żąc do wytłu­ma­cze­nia róż­nych rze­czy,
nie tyl­ko tachy­kar­dii… Kie­dy to robię,
a taki wie­śniak jak ja ma w sobie spo­ro tego,
cza­sa­mi aż z oka popły­nie pani łza.
Do kolej­ne­go spo­tka­nia zamy­kam piw­ni­cę na kłód­kę,
trzy­mam tam to, co poza panią jest dla mnie naj­waż­niej­sze,
kar­to­fle na zimę i cebu­lę, dro­ga moja Lisa­beth.


István Kovács

Lato

Powo­li prze­mi­ja lato.
Jesz­cze tro­chę i prze­brzmią syre­ny minut.
A my burz­li­wie okla­sku­je­my koma­ry,
chwy­ta­my się
za ramio­na, pokle­pu­je­my po wła­snych ple­cach
jak ci, co się wita­ją pod­czas przy­ja­ciel­skich wizyt.
I tego lata wiel­kie pla­ny sta­ły się
kana­ło­wy­mi szczu­ra­mi
„jutra – ale – jutra – z pew­no­ścią”:
Noca­mi prze­my­ka­ją przez nasze ner­wy.
A woda nadziei?
jak przed rokiem…
jesz­cze bar­dziej taka,
cho­ciaż czyst­sza niż za rok.
Jej fale nie­wy­ło­wy­wal­nie roz­ry­wa­ją nie­bo,
roz­rzu­ca­ją nadmu­chi­wa­ne popier­sia kąpią­cych się:
w ich ustach drum­la z rybie­go szkie­le­tu
odce­dza ciszę.
W bez­list­nych alta­nach
taniec niby later­na magi­ca.
Na miej­scu powa­lo­nych drzew
nagro­bek, posąg…
Na miej­scu powa­lo­nych drzew
my sto­imy.
W dziu­pli nasze­go zie­wa­nia
gnieź­dzi się pil­ny dzię­cioł:
jego twier­dza wbi­je się w nasz mózg.
Gapi­my się w nią,
ryt­micz­nie szczę­ka­jąc zęba­mi.
Pora­żo­ne uda­rem sło­necz­nym jaskół­ki
zgłu­pia­ły od naszych wes­tchnień:
nie­stru­dzo­ne lecą zyg­za­kiem przed nami,
szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wień naszej bez­sil­no­ści,
chwy­ta­jąc nasze chwi­le.


Endre Ady

Do Paryża wczoraj przyszła jesień

Do Pary­ża wśli­znę­ła się Jesień
Przez Saint Michel cicho mknę­ła, nagła,
W upa­le, pod mil­czą­cy­mi liść­mi,
I na mnie wpa­dła.

Sze­dłem wła­śnie w kie­run­ku Sekwa­ny,
I chrust pio­se­nek pło­nął mi w duszy:
Dymi­ły, dziw­ne, smut­ne, w pur­pu­rze,
Że umrzeć muszę.

Zła­pa­ła Jesień mnie, coś szep­ta­ła,
I przez Saint Michel prze­bie­gło drże­nie,
Wiu, wiu: zabaw­ne fru­wa­ły liście
Pośród kamie­nic.

Sekun­da: Lato nic nie spo­strze­gło,
A już wybie­gła z mia­sta z chi­cho­tem.
Że była, wie­dzą jęczą­ce liście
I ja wiem o tym.


Zsófia Balla

Wieczór

Dobrze było­by, gdy­byś mnie uko­ły­sał,
powie­dzia­ła­bym ci to, co tyl­ko Bogu mówię.
Tro­chę pew­nie bym cię zasmu­ci­ła,
dowie­dział­byś się, że ktoś już mi umarł.

Patrzył­byś, jak zasy­piam,
że się wte­dy nie śmie­ję,
mesz­ku, co moją bluz­kę
pora­sta, sły­szał­byś szme­rek.

Gła­dził­byś moje wło­sy,
zanu­rzył w nich dłoń swo­ją,
wraz z moim snem wpły­nął­by
chłód lek­ki do poko­ju.

Mgła się włó­czy z wywie­szo­nym języ­kiem,
gałąź się wście­kle koły­sze na dwo­rze,
w mięk­ką kup­kę mil­cze­nie się zbi­ja,
jak na sukien­ce pra­co­wi­te mole.


Mihály Babits

Modlitwa Jonasza

Nie­wier­ne już mi moje sło­wa są
lub ja się sta­łem jako rze­ka, co
roz­la­na nie wie, gdzie brzeg zna­leźć znów,
i tak swych próż­nych dźwi­gam brze­mię słów
jak nurt, co błą­dząc, nie­sie tu i tam
zerwa­ne gro­ble i frag­men­ty tam.
Oby Pan memu poto­ko­wi tak
znów dał kory­to, aby pew­ny szlak
niósł mnie ku morzu, by na szczy­tach mych
wier­szy stał prze­zeń odmie­rzo­ny rym
i aby była z wszyst­kich moich ksiąg
ta świę­ta Biblia poety­ką mą.
Ja, com jak Jonasz się kie­dyś ukry­wał,
jak Jonasz w Rybie, com potem prze­by­wał
w ciem­no­ściach żywych i głu­chych, nie dnie
trzy, a mie­sią­ce, lata, wie­ki, obym
zanim odwiecz­ny mnie spo­tka Wie­lo­ryb,
nim w szczę­kach zgi­nę Wie­lo­ry­ba tego
na wie­ki wie­ków, a bar­dziej śle­pe­go,
głos daw­ny zna­lazł i sło­wa swe skła­dał
w bez­błęd­ny sze­reg, jak on pod­po­wia­da,
bym mówić śmia­ło mógł z mej krta­ni cho­rej,
i by nie zbra­kło mi sił przed wie­czo­rem
lub pokąd moce Nie­ba i Nini­wy
pozwo­lą mówić i być pośród żywych.


Péter Kántor

Koniec lata

Zmierz­cha się, fer­men­tu­je w górze Słoń­ce,
bru­nat­nie­ją w wazo­nie bia­łe goź­dzi­ki,
fry­zjer­ka upusz­cza grze­bień,
z ust nie­ostroż­nym star­com wypa­da­ją zęby.

Syczy igła na czar­nej gra­mo­fo­no­wej pły­cie,
wiel­ki niedź­wiedź wkra­cza na podium,
kła­nia się, zwa­la na mały sto­łe­czek,
Lazar Ber­man na for­te­pia­nie gra Rach­ma­ni­no­wa.

Och, cze­mu i ja nie umiem czy­tać tona­cji
grać na for­te­pia­nie, skrzyp­cach, sak­so­fo­nie?
cze­mu? cze­mu? cze­mu? cze­mu?
wzdy­cha­ją bar­ki na wie­czor­nym Duna­ju.

Cze­mu nie umiem nawet jed­ne­go papie­ro­sa wypa­lić
tak by moje płu­ca odczu­ły przy­jem­ność,
ku pożyt­ko­wi ludz­ko­ści i ojczy­zny,
pole­żeć sobie na jakimś mar­mu­ro­wym nabrze­żu!

Pew­na mło­da dama powie­dzia­ła kie­dyś na moście Elż­bie­ty:
Marzy­łam o tym i owym. Sta­ło się. Co będzie teraz?
Cóż może być? Koniec lata.
Bar­ki wzdy­cha­ją: Cze­mu? Cze­mu?


Gyula Juhász

Wesele w Tapé

Kon­tra­bas dud­ni, cóż za ton
Pęk­nię­ty wdzwa­nia w nie­go dzwon,
I do księ­ży­ca pies uja­da,
Kra­ka­nie wron mu odpo­wia­da.

Kobie­tą sta­ła się dziew­czy­na,
Kobie­tę zbi­ją, wle­ją wina,
Wia­do­my los, na żart nie pora,
Tu znój od świ­tu do wie­czo­ra.

Lecz zimą, zimą świat przy­sta­je,
Cze­ka­ją cichych zmierz­chów sta­je,
Niedź­wie­dziem czło­wiek jest, śpi, mru­czy.
Owczar­ki śpią, kon­tra­bas buczy.

Kon­tra­bas dud­ni, księ­życ omdlał,
Wypi­je wino druż­ba do dna,
Uno­si mgła się ku nie­bio­som
I Śmierć po polach idzie, kosząc…


Lőrinc Szabó

Słuchając muzyki Mozarta

„Pogod­nych godzin tyl­ko mie­rzę prze­pły­wa­nie”,
kil­ka słów mówi­ło, pręt żela­zny na ścia­nie
zega­ra sło­necz­ne­go. I ja też czy­ta­łem
inskryp­cję tę łaciń­ską, tak bar­dzo być chcia­łem
owym weso­łym star­cem w głę­bi smut­nej duszy,
co takie mądre kazał ryć lite­ry w głu­pim
kamie­niu… Cho­ciaż, kto wie, czy bły­skiem nie była
prze­lot­nym lub jedy­nie czy się nie zro­dzi­ła
z prze­ko­ry, z intu­icji owa myśl? I we mnie
bywa­ły one kie­dyś… Teraz cie­nie ciem­ne,
od świa­tła cięż­sze, tyl­ko pozo­sta­ły… Trze­ba
ponad chmu­ra­mi schwy­tać wiecz­ne lśnie­nie nie­ba!
zło­ci­stą słoń­ca powódź! jego morze! chwi­le
nie­waż­kie, lot­ne, ciche jak skrzy­dła moty­le,
jak poca­łun­ki słod­ki czar lek­ko­myśl­no­ści,
ją nade wszyst­ko, w któ­rej upo­je­nie gości,
mło­dzień­czą roz­kosz, któ­rej pono­wie­nie póź­ne
żal tyl­ko nie­sie, skar­gi i wymów­ki próż­ne:
jak alko­ho­le lot­ną i z dzi­kich naj­dzik­szą
tę waż­kę świ­te­zian­kę od bły­ska­wic szyb­szą,
ten ogień błę­kit­no­ema­lio­wy, któ­ry
z sze­le­stem się uno­si spi­ral­nie do góry,
zata­cza z uko­cha­nym ósem­ki i pły­nie
przez połu­dnia upal­ne i w zmierz­chu godzi­nie!…
Wśród bagien i szu­wa­rów, nad jezior obsza­ry,
pod roz­iskrzo­nym nie­bem, cia­łem tyl­ko sta­ry,
znów dzi­siaj lecę… (Ejże! – mru­czy we mnie owa
potwor­na praw­da) …Tak, tak, trze­ba mi od nowa
dości­gnąć dziś raz jesz­cze ten lot bez­cie­le­sny,
mój Boże, to pły­wa­nie, jak za lat mych wcze­snych
dzie­ciń­stwo to robi­ło: raz jesz­cze z powro­tem
wzbić się w górę jak komar powłó­czy­stym lotem,
uno­sić jak syre­na, łagod­nie falo­wać;
nie pra­gnę nic, jak tyl­ko nie­zmien­nie żeglo­wać
po wiecz­nym czy­stym nie­bie, a i dzi­siaj nawet,
gdy wyobraź­nia nie­sie duszy mojej nawę,
gdy rozum mnie wstrzy­mu­je, wnet uno­si ona
obraz, co jak batu­ta w górę pod­nie­sio­na
wska­zu­je trą­by, skrzyp­ce, potem lek­ko zgię­ta
roz­brzmie­wać każe fle­tom z woli dyry­gen­ta!
Więc kie­dy świa­tło, słoń­ce, pogo­dę, jutrzen­kę,
zapa­chów taniec, cichą niby wiatr saren­kę
trze­ba mi teraz przy­nieść z błę­ki­tów wyso­kich,
z ich spie­nio­nych kipie­li, stam­tąd gdzie obło­ki,
by mnie gorą­ce, nowe prą­dy prze­ni­ka­ły,
nie potwo­ry z Gren­lan­dii, zim­ne, jak ten bia­ły
polar­ny niedź­wiedź, czar­ny mors strasz­li­wy,
przez któ­re tyle cier­pi bie­dak nie­szczę­śli­wy,
że tak jak on bym wolał sprze­dać pie­kłu ducha
i bojąc się ich gro­zy, lęka­jąc się słu­cham
Mozar­ta i o wio­śnie przy­szłej lub o lecie,
któ­re minę­ło, myślę (a i ono prze­cież
już pięć­dzie­sią­te pią­te, więc też sta­re było!)
i wes­tchnę; lecz, uzdra­wiaj, znów obdarz mnie siłą,
muzy­ko, ty Wszech­świa­ta słod­kie bólu tchnie­nie,
zacza­ro­wa­ny ryt­mie, bło­gie upo­je­nie
nadziei, wia­ry: smu­ga zło­ci­sta przez pokój
bie­gnie i w ser­cu niczym nie­zmą­co­ny spo­kój,
i szkla­nym żarem jasno pro­mie­nie pło­ną­ce,
pod mor­skim sele­dy­nem żywych liści lśnią­ce,
i mądrość tych pogod­nych star­ców, owa mądrość,
jaką zapew­ne posiadł ten, co radą mądrą,
ów zegar­mistrz sło­necz­ny, któ­ry „Non nume­ro
horas nisi sere­nas”, swą prze­stro­gą szcze­rą
upo­mi­na nas, kła­dąc te sło­wa łagod­ne:
„W pamię­ci cho­wam tyl­ko godzi­ny pogod­ne”.


Gyula Illyés

Świat wiecznych dzieł

przed jed­nym z obra­zów Giot­ta

Z odle­gło­ści sied­miu­set lat, z ram two­ich zwy­cię­skich
wycią­ga­jąc palec mil­czą­cy,
o Giot­to, twarz moją otrzyj,
od lęku wyzwól i klę­ski.

Gra­ni­cą kra­ju jest twa rama zło­ta.
Miecz, ogień, woj­ska jej nie zmo­gą,
nic nie prze­ła­mie. Tutaj znisz­cze­nie i pomór!
Do tej ojczy­zny gdy­bym mógł się dostać!

Nie oswo­jo­ne jesz­cze lata, dzi­kie, nagłe:
z pust­ko­wi prze­mi­ja­nia cicho,
z bez­kształt­nych lot­nych pia­sków wzdy­cham
ku tobie, ku wam – też żyć pra­gnę!

Gdzie ład i spo­kój już. Gdzie dzie­lą tron jeden
cno­ta i pięk­no, jakaż pro­sto­ta dzie­cię­ca!
Grzech za kra­ta­mi, śmierć na łań­cuch wzię­ta -
Świat wiecz­nych dzieł; stwo­rzo­ny przez czło­wie­ka Eden.

Otrzyj me ser­ce, gdyś wzniósł je i zno­wu
upusz­czasz. Idę, idę jeden z wie­lu
w pro­ce­sji, któ­ra jesz­cze nie zna celu,
a patrzy, gdzie już triumf, z unie­sio­ną gło­wą.

Każ­de praw­dzi­we dzie­ło: gniaz­do opo­ru, fort i
przy­czó­łek, bate­ria ognio­wa,
by despo­tycz­ny detro­ni­zo­wać
czas – wiej­cie, wiej­cie wspa­nia­łe rewol­ty!

Z odle­gło­ści sied­miu­set lat, wy, świe­tli­ste pla­my,
pocie­szy­cie­le i zwia­stu­ny, i wy, stra­ży ognie,
nasze zry­wy powstań­cze ku ojczyź­nie, cią­gle -
zamknię­tej w zło­te ramy.


László Benjámin

Degradacja generała

Dwóch – z pra­wej, z lewej – sier­żan­tów obci­na­ło
moje naszyw­ki, z pier­si zry­wa­ło mi order,
a z ramion gwiazd­ki. Nigdy tylu dobo­szy
na moją cześć nie wyszło co na pohań­bie­nie.
Wokół mnie w czwo­ro­bo­ku sta­ło woj­sko,
ramio­na, twa­rze wyprę­żo­ne, ofi­ce­ro­wie galo­wo uro­czy­ści,
póź­niej, póź­niej po tym zacznie się wiel­ki ban­kiet.
Z odle­głe­go bal­ko­nu przez lor­net­ki
przy­glą­da­ły się bar­ba­rzyń­skiej cere­mo­nii
zapro­szo­ne damy i pano­wie.

Nikt mojej twa­rzy nie widział. Do koń­ca gra­łem tę hecę
z gębą nie­wzru­szo­ną jak skar­biec, tak jak i wszy­scy inni.
Jed­nak wraz ze spa­da­niem bły­sko­tek spa­da­ły ze mnie lata,
spa­dał żało­sny cię­żar wspo­mnień, a kie­dy już bez ozdób,
ran­gą niż­szy nawet od naj­młod­szych rekru­tów,
znów sam sta­łem w czwo­ro­bo­ku, jedy­ny poza tą far­są,
znów sta­łem się mło­dy, jak nie­gdyś w szcze­rym polu,
kie­dy na drżą­cych nogach cze­ka­łem po raz pierw­szy na natar­cie wro­ga
i krzy­cza­łem „Za ojczy­znę!”, poty­ka­jąc się o tru­py i ran­nych.

Wte­dy mun­dur pozo­stał na mnie. Teraz go zdją­łem.
W złym miej­scu szu­ka­łem ojczy­zny; kolek­cjo­ne­rzy orde­rów,
admi­ra­to­rzy gwiaz­dek, koniec zgo­dy, koniec kon­ku­ren­cji, dość już.
I sze­dłem już w innym kie­run­ku, ku cichej pra­cy, aby
żyć pośród nie­wy­róż­nio­nych, trosz­czyć się z nimi o plo­ny,
kryć się przed masze­ru­ją­cym woj­skiem, pod­glą­dać majo­wy deszcz,
słu­chać skrzy­pie­nia wozu i tur­ko­ta­nia mły­na,
śle­dzić prze­mar­sze mró­wek i patrzeć na miłość pta­ków.
I dom, spo­koj­ny dom wzno­sić z dala od pól bitew­nych.

Potem mnie roz­strze­la­li.


Prze­ło­żył Boh­dan Zadu­ra

O autorach i autorkach

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Endre Ady

Urodzony 22 listopada 1877 roku w Érdmindszent. Poeta, prozaik i publicysta. Skupiał wokół siebie węgierską awangardę. Ukończył ewangelickie gimnazjum w Zilah, kontynuował edukację na uniwersytecie w Debreczynie. Współpracował z czasopismami „Budapesti Napló” oraz „Nyugat”. Stworzył nowy styl literacki, zwany „Krytycznym Patriotyzmem”. Zmarł 27 stycznia 1919 roku w Budapeszcie.

Gyula Illyés

Urodzony 2 listopada 1902 roku w Felsőrácegrespuszcie. Węgierski poeta, prozaik i dramaturg. Brał udział w rewolucji węgierskiej w 1919 roku. 1921-1926 przebywał na emigracji w Paryżu. Drukował w węgierskich pismach emigracyjnych oraz w czasopismach francuskiej awangardy. Współpracował z „Nyugatem”, którego po śmierci Babitsa przemianował na „Magyar Csillag” (1941-1944). Początkowo zwolennik dadaizmu i surrealizmu, później podejmował tematykę społeczno-polityczną i etyczną, w ostatnim okresie twórczości skoncentrował się na problemach sensu egzystencji. Zmarł w 1983 roku w Budapeszcie.

Gyula Juhász

Urodzony 4 kwietnia 1883 roku w Szegedzie. Węgierski poeta i dziennikarz. Studiował na Uniwersytecie w Budapeszcie. W okresie rewolucji węgierskiej 1918 opublikował wiele artykułów, wszedł do Rady Narodowej w Szegedzie i objął kierownictwo tamtejszego teatru, w którym reżyserował przedstawienia dla robotników. Trzykrotny laureat nagrody Baumgartena (1929, 1930, 1931). Zmarł 6 kwietnia 1937 roku w Szegedzie.

István Kovács

Urodzony w 1945 roku w Budapeszcie. Poeta, eseista, prozaik i historyk. Konsul generalny Republiki Węgierskiej w Krakowie (1994-1995, 1999-2003). Kierował katedrą filologii polskiej na Uniwersytecie im. Pétera Pázmánya w Piliscsabie. Członek Rady Programowej WFK „Akcent”. Obecnie pracuje w instytucie Historii Węgierskiej Akademii Nauk w Budapeszcie.

János Pilinszky

Węgierski poeta. W okresie II wojny światowej służył w armii węgierskiej. Od 1957 roku był współpracownikiem katolickiego tygodnika "Új Ember". Nad jego twórczością literacką w znacznej mierze przebrzmiewa echo doświadczeń czasów wojny - upodlenie człowieka, zanik wartości. W swojej poezji ukazywał w sensie metafizycznym dramat ludzkiego istnienia.

László Benjámin

Urodzony 5 grudnia 1915 roku w Budapeszcie. Węgierski poeta, tłumacz i publicysta. Redaktor naczelny miesięcznika literackiego „Új Hang”, od 1976 roku członek redakcji „Új Tükör”, a w latach 1980-1986 redaktor naczelny tego tygodnika. Dwukrotny laureat nagrody im. Kossutha (1950, 1952). Tłumaczył poezję hiszpańską, angielską i nowogrecką. Zmarł 18 sierpnia 1986 roku w Budapeszcie.

László Csiki

Urodzony 2 października 1944 roku w Sepsiszentgyörgy. Poeta węgierski, dramatopisarz, prozaik i tłumacz rumuńskiej poezji i prozy. Ukończył filologię węgierską i rumuńską na uniwersytecie w Klużu. Był redaktorem w wydawnictwie Magvető i magazynie „Magyar Napló”. Laureat wielu nagród literackich, m.in.: Związku Pisarzy Rumuńskich (1977), Milána Füsta (1987), Attili Józsefa (1990), Tibora Déryego (1997). Zmarł 2 października 2008 w Budapeszcie.

László Nagy

Urodzony 17 lipca 1925 roku w Felsöiszkáz. Węgierski poeta, grafik i tłumacz. Laureat Nagrody Kossutha (1966) i Międzynarodowej Nagrody Botev (1976). Zmarł 30 stycznia 1978 roku w Budapeszcie.

Lőrinc Szabó

Urodzony 31 marca 1900 roku w Miskolcu. Poeta i tłumacz. W 1926 roku założył literackie czasopismo „Pandora”. Przekładał Szekspira, Moliera, Verlaine'a i Goethego. Tłumaczył literaturę polską: Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Konopnicką, Kasprowicza, Staffa i Broniewskiego. Laureat prestiżowej nagrody im. Kossutha. Zmarł 3 października 1957 roku w Budapeszcie.

Mihály Babits

Urodzony 26 listopada 1883 roku w Szekszárdzie. Węgierski poeta, prozaik, eseista i tłumacz. Ukończył filologię klasyczną i węgierską na uniwersytecie w Budapeszcie. Pracował jako nauczyciel, w 1919 uzyskał tytuł profesora. Od 1917 roku był jednym z redaktorów pisma „Nyugat”, w 1929 został jego redaktorem naczelnym i pełnił tę funkcję aż do śmierci. Za przekład Boskiej Komedii Dantego uhonorowany nagrodą Premio San Remo (1940). Zmarł 4 sierpnia 1941 roku w Budapeszcie.

Ottó Orbán

Urodzony w 1936 roku w Budapeszcie. Poeta węgierski. Zmarł w 2002 roku.

Péter Kántor

Urodzony 5 listopada 1949 roku w Budapeszcie. Węgierski poeta i tłumacz. Laureat wielu nagród, m.in. László Wessely’ego (1990), Tibora Déry’ego (1991), Milána Füsta (1991), Attyli Józsefa (1994), nagrody literackiej Fundacji Sorosa (2000), Laurel Wreath (2007), Palladium (2009). Zajmuje się tłumaczeniem poezji angielskiej i rosyjskiej.

Zsófia Balla

Urodzona 15 stycznia 1949 roku w Klużu w Rumunii. Węgierska poetka, dziennikarka i eseistka. Po ukończeniu Wyższej Akademii Muzycznej została redaktorem muzycznym i literackim Radia Cluj (1972-1985), współpracowała również z kilkoma czasopismami. W latach 1983-1989 objęta w Rumunii zakazem druku. Laureatka m.in. Krajowej Nagrody Poetyckiej Związku Pisarzy Rumuńskich (1983, 1991), nagrody „Magyar Napló” i Tibora Déryego (1992), Fundacji Soros Oeuvre Prize (1995), Attili Józsefa (1996), Nagrody Palládium (2003). Stypendystka Herrenhaus Edenkoben (2001) i Villa Waldberta (2002).

Powiązania