książki / POEZJE

Wiersze i opowiadania doraźne 2019

Fragment zapowiadający almanach Wiersze i opowiadania doraźne 2019, który ukaże się w Biurze Literackim 4 września 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Bron­ka Nowic­ka

Adopcja na wybiegu

pro­si­my pań­stwa tu bli­żej do cze­ko­la­do­wej fon­tan­ny fon­du
Myśl to akro­ba­cja, któ­rej Maria nie zro­bi. Jej język jest zbyt ocię­ża­ły, by dał się zatrud­nić do wydo­by­cia surow­ca na opis. Taka się uro­dzi­ła.
zachę­ca­my do robie­nia zdjęć naszym pod­opiecz­nym
Ojciec odgadł to pierw­szy i zaczął przy niej maj­stro­wać. Brał ją do warsz­ta­tu
i prze­glą­dał.
Pocił się przy tym, bo jego ręce były duże, a czę­ści cór­ki małe. Nie znaj­do­wał
w nich widocz­nej wady. Na koniec skła­dał roze­bra­ne dziec­ko i bił w gło­wę.
Sądził, że wła­śnie tam coś się oblu­zo­wa­ło.
małe model­ki z domu dziec­ka pro­si­my nagra­dzać bra­wa­mi
Gdy ude­rzał radio, zaczy­na­ło grać. Maria tak nie dzia­ła­ła. Była zepsu­ta na sta­łe. Ina­czej niż jej mat­ka, któ­ra nie psu­ła się nigdy. Cią­gnę­ła gospo­dar­stwo i dawa­ła mle­ko. Wyprzę­ga­ła się tyl­ko w porach prze­żu­wa­nia. Dba­ła, żeby wszy­scy tro­je żuli w jed­nym cza­sie. – Tym się sca­la ludzi – mówi­ła, poka­zu­jąc mię­so i kle­isty ryż.
z pod­opiecz­ny­mi będzie­cie pań­stwo mogli poroz­ma­wiać po poka­zie
Maria nic nie jadła. Nie chcia­ła, żeby ojciec się z nią zle­pił.
– Chu­da.
– Jak igła.
– Nie­zła sukien­ka.


Anna Pod­cza­szy

Sakramenty

Nie byłam zdol­na,
ale mia­łam sta­ran­ne pismo
i schlud­ny zeszyt. Dłu­go

myśla­łam o nie­skoń­czo­nych
rów­no­le­głych pro­stych, mil­cząc,

przy­glą­da­łam się licz­bie
i lite­rze, nie widząc

róż­ni­cy mię­dzy ich świa­ta­mi.

Olśnie­nie przy­szło na chwi­lę
przed ciszą wybor­czą.

Hura­gan czy powódź –
wybie­raj, kaza­li, świe­cąc mi
pro­sto w twarz. Wydal głos.
Mamy sakra­men­ty!

Jestem za Pol­ską na Mar­sie.
Jestem za Mar­sem w Pol­sce.
Jestem za Mar­sem na Snic­ker­sie!

Jestem nie­zdol­na.
Nie mam pisma, zeszy­tu, pro­stych, liczb ni liter.
Niczym nie może­cie mi gro­zić.


Mar­ta Pod­gór­nik

Niedziela wyborcza

Budzę się z lek­kiej drzem­ki. Twój tele­fon wyka­ret­ko­wał się, mignął mi na świa­tłach. Notu­ję, więc pamię­tam: Two­ja mat­ka. Widu­ję ją we snach, bo nie jestem god­na Jej poznać. Nic nie szko­dzi. Mój ojciec ma o Tobie jak naj­gor­sze zda­nie, a zna Cię tyl­ko z ksią­żek, danych na zada­nie.

Więc ser­ce nie drżyj, stat­ku nie toń, samo­lo­cie prze­stań wresz­cie spa­dać. Bo to dzień mat­ki, dzień wybo­rów i dzień uro­dzin moje­go chło­pa­ka, któ­re­go bar­dzo lubi­łam, zanim mnie zosta­wił.

Klub z mia­sta, w któ­rym dora­sta­łam, zdo­był mistrzo­stwo Pol­ski. Klub z mia­sta, w któ­rym po raz pierw­szy łyk­nę­łam tlen z węglem, wła­śnie spadł z eks­tra­kla­sy. Zszedł do niż­szej ligi. Zaczerp­nąć powie­trza, prze­for­mo­wać szy­ki.

Mój brat dziś po raz pierw­szy zabrał mnie na spa­cer. Szu­ka­li­śmy loka­lu wybor­cze­go i kwia­tów dla mat­ki. Nie wstyd Ci spa­ce­ro­wać z sio­strą? Nie wstyd mi, tu, na dziel­ni­cy, jak na swój wiek jesteś

nawet ład­na.


Tade­usz Sła­wek

[W tęczowe włosy twej matki]

W tęczo­we wło­sy twej mat­ki
wplótł się zapał świę­te­go obu­rze­nia
zda­rzeń nad­zwy­czaj­nych.
Mozai­ko­wą twarz twej mat­ki
przy­sło­ni­ła cięż­ka powie­ka
urzę­do­wo stwier­dzo­ne­go grze­chu
potwier­dzo­ne­go uro­czy­stą pie­czę­cią
nad­zwy­czaj­nej mocy.
Lecz dni pospo­li­te są two­im bogac­twem,
nie daj ich sobie ode­brać.
Nie daj na to zgo­dy.

Świę­tość nie ma wizy­tó­wek,
nie ma sta­łe­go adre­su,
nie jest pozy­cją w biu­rze mel­dun­ko­wym.
Nie ma deli­kat­ne­go jak paję­czy­na
hono­ru poli­ty­ka.

Świę­tość odsu­wa ścia­ny,
chce, by jej doty­kać.
Jest jak śnieg, to praw­da,
lecz nie z powo­du nie­win­no­ści,
któ­ra ostrze­ga – „nie zbli­żaj się!”.
Ale dla­te­go, że peł­no wokół niej śla­dów,
co się mro­wią w dro­dze.

Świę­tość zdra­dza obec­ność
tych, któ­rzy się zbli­ża­ją
i co nie chcą spra­wy
sta­wiać lek­ko.
Chcą dotknąć, palec wsa­dzić w ranę,
może nawet podraż­nić, co już zago­jo­ne,
bo świę­tość jest raną
i przy­zy­wa rany.
Wszak ból jest pierw­szą mate­rią ist­nie­nia.
Wie to każ­da mat­ka.

Świę­tość jest zero,
cyfra naj­waż­niej­sza,
o któ­rej nic orzec się nie da,
nie ma strat ni zysków,
choć bez niej eko­no­mia
gra­ła­by cien­ko
jak świerszcz za komi­nem.

Dla­te­go strzeż się stró­żów świę­to­ści,
adwo­ka­tów peł­ni,
nie dawaj im zgo­dy,
by zadła­wia­li gład­kim opi­sem
sło­wa świę­to­ści, co zawsze są wła­sne,
zgo­dy nie dawaj
na owi­ja­nie w całun cia­ła, któ­re żyje.

Nie dawaj swej zgo­dy
na tajem­ni­cy świę­to­ści
żegna­nie spod ołta­rza.

Świę­to­ści się nie pro­kla­mu­je,
świę­tość się nam zda­rza.


Karol Mali­szew­ski

Czarny Wrocław

Myśla­łem, że znam wszyst­kich poetów
z Wro­cła­wia; ten poka­za­ny w tele­wi­zji
(obok jego nazwi­ska Gul­bi­no­wicz albo Głódź)
wyglą­dał tak, jak­by całe lata nie wycho­dził

z domu, jak­by się gło­dził; nie głódź się,
pomy­śla­łem, żryj na potę­gę i do sze­ścia­nu,
stań się sze­ścia­nem obok innych sze­ścia­nów,
wypeł­nij­cie pla­ne­tę i idź­cie dalej
w stro­nę czar­nej dziu­ry i kry­tycz­nej masy,

o czym to ja mówi­łem, aha; nie łódź się,
a stat­kuj, okrę­tuj
i tra­twuj, upra­wiaj kult car­go,
bo tak szyb­ko scho­dzi
powie­trze z pon­to­nu,

pokłoń się pon­to­no­wi –
nie wia­do­mo, kto będzie górą
w następ­nej odsło­nie,
a kto Maho­me­tem,

kto Kon­ra­dem,
a kto tyl­ko wychu­dzo­nym Guciem
w bere­cie, zasła­nia­ją­cym twarz w tele­wi­zji,
radiu, inter­ne­cie,

[a teraz dory­suj­cie pań­stwo dym­ki boha­te­rom,
dom­ki, dup­ki, pod­pizd­ki, jaką­kol­wiek dezyn­wol­tu­rę,
to i tak już nie ma zna­cze­nia]


Anna Ada­mo­wicz

Falcon 9 wynosi na orbitę świadomość Murraya Gell-Manna

świa­do­mość jest roz­bi­ta na 60 pendrive’ów,
każ­dy w jed­nym z 60 sate­li­tów,
któ­re tuż po osią­gnię­ciu orbi­ty wysy­pu­ją się z Fal­co­na
i roz­pierz­cha­ją jak roba­ki


Bian­ka Rolan­do

Szałas wzniesiony w ostatnim dniu „narodowego pisania wierszy i opowiadań”

Przy­bie­gli ludzie, lepi­łam „gips”, „jaśmin”
Bie­gli pobo­czem, nio­sąc coś z gru­zo­wi­ska
Prze­su­wa­ją­ca się dłoń (nie powie­my czy­ja)
zabra­ła mnie w nocy do scho­wa­ne­go sza­ła­su
(w któ­rym inne­go rodza­ju hała­su potrze­bo­wa­łam)
i ule­głam, a nade mną roz­po­ście­ra­ły się wią­za­nia
deli­kat­nych gałą­zek klo­nu opar­te­go o „jabłoń”
– Gdzie się znów scho­wa­łaś, dzi­ku­sie,
teraz „naród” musi zawo­łać wier­szem!
Wte­dy wid­mo­wa dłoń poło­ży­ła mi na usta palec
i ode­zwa­łam się sze­le­stem nie­wy­słu­cha­ne­go

Powiązania