Andrij Bondar
Robbie Williams
„czemu oni wszyscy tak na mnie patrzą?
czyżby wiedzieli że jestem Ukraińcem” – za każdym razem myślę
wchodząc do kolejnego baru
„czyżby to było tak widać czyżby czyżby aż tak
aż tak było widać że jestem Ukraińcem”
zdejmuję kurtkę (z importu chyba niemiecką ale tu w takich nikt nie chodzi)
zostaję w dżinsach kupionych tutaj w zeszłym roku
zostaję w swetrze wyprodukowanym w państwie Peru
sweter – z pięknej wełny alpaki
świetny jakościowo i wygodny ale tutaj nikt takich nie nosi
zostaję w amerykańskich okularach
co jeszcze?
buty raczej sportowe – takie modne były cztery lata temu
wyglądam beznadziejnie
czy może tylko tak mi się wydaje?
mój nastrój kołysze się między gorącym patriotyzmem i chęcią by dać komuś po mordzie
ale to by mnie całkiem zdradziło
„tylko Ukraińcy mogą tak po prostu wziąć i dać komuś po mordzie” -
myślą i się nie mylą
„tylko Ukraińcy tak pięknie potrafią śpiewać”
myślą i się nie mylą
(„tak śpiewać dzisiaj nie będę” – postanawiam)
„tylko Ukraińcy tak potrafią patrzeć kiedy się rozbierają” -
myślą i się nie mylą
„tylko Ukraińcy mogli wyrżnąć tak wielu naszych
w tak krótkim czasie”
myślą i się nie mylą
tak krótkim czasie mogli tylko Ukraińcy
mam pół godziny
na wykonanie swojej historycznej misji
co ja zdołam zrobić przez pół godziny nad jednym kuflem piwa?
zrobić podsumowanie dnia
jeszcze jednego dnia Ukraińca w Polsce
i wyciągnąć pocieszający dla mnie wniosek:
„ja się im podobam po prostu jako człowiek jako osoba”
i odpłacam im wzajemnością zamawiając jeszcze jedno piwo
a robbie williams już dziesiąty raz dzisiaj mówi mi czego on oczekuje
od życia:
„i just wonna feel real love” – śpiewa robbie williams
ja i on potrzebujemy tego samego
dzisiaj nikomu nie dam po mordzie -
robię krok w stronę ukraińsko-polskiego pojednania
i uśmiecham się jak nikt tutaj nie potrafi
dobrze widzą moje zęby równy rząd zdrowych białych ukraińskich zębów
tutaj takich nikt nie ma
Mykoła Chołodny
[Jak pięknie i jak szybko wędrowały listy!]
Jak pięknie i jak szybko wędrowały listy!
I skrzynka się jak w transie wtedy otwierała!
I takiej wysokości nie było zaiste,
która by mnie z tobą przestraszyć zdołała.
I słów takich wysokich nie było, nie było
ni ciszy takiej, ni takiego śniegu!
O jakże lekko we Lwów się wchodziło,
jak w starą książkę znajomą od wieków!
Na oślep, w pośpiechu jąśmy kartkowali
i niby ptaki, co pod niebem krążą,
stare pismo tych ulic z wysoka badali
niby dno rzeki – czułą echosondą.
Słyszysz – powraca ten dźwięk, wraca znowu,
odbity od śniegu, odbity od kamieni
i pada na bruk chłodny, wznosi się pionowo,
ażeby znów uderzyć o nieba sklepienie,
nas nie znajdując pośród gwiazd wystygłych
i w innym miejscu, czasie nie szukając.
O gdybyż można wiedzieć, ile wówczas kartek
niezapisanych w nas tam pozostało!…
Ile można by zrobić, jakich rzeczy dokonać!
I jakimi wierszami, słowami, listami,
jakim życiem niezwykłym tę księgę dopełnić
moglibyśmy, kochana, my sami!
Więc spróbujmy, przecież ten dźwięk wisi stale
między niebem a ziemią, ciągle jeszcze dzwoni
jak kamerton, który czeka tak wytrwale
na nasze niepewne, lekkomyślne dłonie.
Tutaj wszystko – jak w domu. Z wysoka wciąż czysty
blask gwiazd dalekich spływa jeszcze teraz.
Kto wie, może od kogoś znowu idą listy,
i tylko skrzynkę straszno dziś otwierać.
Marzenia na noszach
W zoo wpadłem w oko żyrafie.
Siwizna, siwizna, siwizna…
Pod nogami moja biografia
jak kieliszek rozlanego wina.
Kiedy senność przełamie mój opór,
to mi czasem śni się coś takiego,
że samolot wprowadzam w korkociąg,
potem w górę znów wychodzę z niego.
Do Ameryki nie polecę teraz,
teraz nie ma czasu na rozjazdy.
Drugi rok audycji o bogatych
w telewizji słucham jak każdy.
Pamiętam: leci przekaz
z przekazania w KC portfeli,
a ma dusza uparta, próżniacza
czeka na to w piwnicznej celi…
Ileż więzień odwiedziła matka,
ile wody wypiłem słonej.
Na noszach mnie niby Czernienkę
ponieśli w szeregi związkowe.
Jałta, willa Richelieu, 04.06.93
Podróż do tego brzegu
do powodzi pozostało nam parę kroków
zatrzymaliśmy się by przypomnieć sobie ziemię i ogień
i patrzyliśmy długo w oczy tarniny
które utkwił w nas drugi brzeg Rzeki
gdy wiosna w czółnie wyniosła nas daleko
błagaliśmy Rzekę żeby wrócić za nim
i ostatniej rady szukaliśmy w sobie
i patrzyły przecież na nas nasze kłujące oczy
podarowane przez tarninę tobie i mnie na zawsze
wśród tego co już nie mieściło się w brzegach
Hałyna Petrosaniak
[Kiedy zaczną się tutaj deszcze i na Stefanplatz]
Kiedy zaczną się tutaj deszcze i na Stefanplatz
Już nie będzie właściciela komicznych marionetek,
A dorożki pojadą z podniesionymi budami i praca
Tych, co ulice sprzątają, stanie się składniejsza i jesień
Stworzy porządek świata, wtedy na pewno na odwagę się zbiorę,
Żeby napisać do ciebie, nie wypada bowiem
Zapominać o dobrych znajomych. I ci opowiem,
Że byłam w pawilonie motyli, że ich skrzydeł kolory
Na to, że Bóg istnieje, najlepszym są dowodem
I o tym, że co rano ulicą Faworytów chodzę.
Że sny mi się śnią brzmiące po niemiecku, że urody
I szlachetności miasta nie da się w słowach odtworzyć.
O tym, że jego mieszkańcy potrafią śmiać się do nieznajomych,
O tym, że publiczność w operze zabawia teraz Weber
Opowiem ci i, po prostu, nawet jednym słowem
Nie napomknę o tym, jak smutno mi bez ciebie.
[Na zawsze zostać]
Na zawsze zostać w szkole dominikanek pod Wiedniem,
Modlić się wyłącznie po ukraińsku, sióstr budząc zdziwienie i podziw.
Po kolacji czasami pisać orędzia do krewnych,
Pytając, jak ich zdrowie, i jak obrodziły ogrody.
Codziennie na rynek przy Schlossbergstrasse chodzić,
Przywyknąć do dostatku, własnym jeździć autem,
Żyć w zgodzie z sobą, dziękując Zbawicielowi
Za to, że wszystko poszło tak dobrze. I raptem
Po jakichś dwudziestu latach, kiedy nikt już nie będzie
Widział w tobie obcej, zbudziwszy się o poranku
Pomodlić się po ukraińsku budząc zdziwienie znów wszędzie
I, nie zdejmując z siebie habitu dominikanki,
Wiedząc dobrze, co zamieniasz i na co,
Wyruszyć w drogę z niepowracania zamiarem
Dziwiąc tych, którzy nie myśleli, że słowo „ojczyzna” ma taką
Niezgłębioną pojemność.
I zdziwić się samej.
Serhij Żadan
[Padały deszcze]
Padały deszcze.
Potem ich zabrakło.
Odchodziły ciężko, jakby szły umierać.
Ze starego podjazdu przez rozbite drzwi
Wyszedł różowy degenerat.
Biała koszula
Na piersi dzwoneczek
Czego więcej trzeba dla ładnego chłopca?
W dzień łaził po śmietnikach, wieczorem wychodził
Pokłonić się różowej makóweczce słońca.
Po nocy błądził
Głuchymi stepami,
Zawzięcie bił się w księżyca promieniu,
Ustami w locie muchy łapał,
Co dnia wprawiony lepiej w tym ćwiczeniu.
A rano wracał
Do pustego miasta -
Jak zawsze wesół, lekki jak motylek,
Dla swej kochanej różowej babuni
Ostu jaskrawy niósł w dłoni badylek.
No i świetnie,
No i idylla -
Babcia, wnuczek, chwile jak marzenie
I w cichy pokój przez żółte firanki
Słońce sypało różowe promienie.
Hotelowy interes
W tanich berlińskich hotelach, które prowadzą Rosjanie,
gdzie w recepcji nie ma cukierków, a w pokojach – podobnie -
firmowej papeterii,
w których stoją wanny pożółkłe od czasu,
w których ukrywają się ryby i skorpiony,
często zatrzymują się goście, doświadczeni przez życie,
którzy mają coś do opowiedzenia o tym czasie, zanim się zwalą
na łóżko z butelką i starymi munsztukami.
Dopokąd mówią i żują krojoną szynkę
przyniesioną ze sklepu naprzeciwko
i popiół z ich papierosów leci na łóżko,
jak śnieg na portowe miasta,
księżyc wychodzi zza rogu ulicy przesuwając się bliżej kościoła
i pokojowe zaczynają zajmować się porannym sprzątaniem,
znajdując w kabinach prysznicowych zużyte prezerwatywy
i poplamione krwią ręczniki.
I oto pewnego razu do jednego z takich hoteli
wprowadza się mężczyzna, pokazawszy w recepcji studencki
ausweis, i zamyka się w pokoju.
Rano przynoszą mu jeszcze śniadanie a on -
– z tacą, nie zdejmując ubrania i butów -
wchodzi do wanny i odkręca kran.
Znalazłwszy go następnego dnia
i wezwawszy policję,
pokojowe długo rozmawiają,
trzeba to było – mówią – tak nałykać się proszków na sen,
żeby umrzeć w wodzie,
widzisz, okazuje się, że śmierć może pachnieć
turecką kawą
i co tu robić po tym wszystkim.
Miasta rozdarte żądzą samotnych kobiet,
księżyc zwilżony śliną młodych emigrantów -
wszystko, o czym jeszcze będą mówić, co mają jeszcze do opowiedzenia,
kiedy każdy łyk i każde zaciągnięcie się
to tylko pretekst do przedłużenia niekończącej się rozmowy.
Mało kto domyśla się granicy widzialnego,
szczególnie w tym pokoju z tosterem i nocną lampką,
z którego nie ma wyjścia, i nie ma wyjaśnienia,
przecież nie będziesz słuchał przestraszonej pokojowej,
która weszła tam pierwsza
i nawet widziała, jak w wodzie pływały
rozmiękłe banknoty i czarne delfiny,
a z sufitu na cienkich pajęczynach
opuszczały się pająki oraz anioły
które sypały płatki róż
w chlorowaną wodę.
Orkiestra cmentarna
Historie, związane z zabójstwami ranami od noża
z samobójstwami nieudanymi skrobankami i w ogóle
historie związane ze zbrodnią przyciągają wielu
tylko przez swoją tajemniczość – w takich historiach
mężczyźni są mężni i pokorni, a dzieci
wplatają w swoje fryzury różane łodyżki
bożej obecności, w takich historiach
śmierć zawsze wybiega do przodu, jakby chciała zobaczyć
czym wszystko się skończy, wielu ludziom właśnie się podoba,
że śmierć w tych wypadkach zaczyna się jeszcze za życia
i można zobaczyć jej buzię
podlotka.
W takich historiach wcześniej czy później pojawiają się muzykanci
z domu pogrzebowego, wyskakują z rozklekotanego
autobusu na grząską cmentarną ziemię i wyciągają spod płaszczy
dudy, trąbki i myśliwskie rogi, wytaczają
pułkowe bębny, katarynki i grają nad nieboszczykami
wielki cmentarny jazz, krwawą i niepowstrzymaną muzykę rozpaczy
i przekory, tęskne gangsterskie melodie, melodie
starych szlagierów, popularnych wśród marynarzy i prostytutek,
i wtedy wszyscy, którzy przyszli poprowadzić nieboszczyka w ostatnią
drogę, z ulgą oddychają, bo takie są reguły,
taki, powiedzmy, rytuał, jednym słowem naprawdę
boją się nie nieboszczyków – boją się sami nimi zostać.
Jeszcze w takich historiach obowiązkowo występują kobiety,
i o nich trzeba powiedzieć osobno – o tych
czterdziestoletnich kobietach, w których jeszcze można
dostrzec namiętność i niezdecydowanie siedemnastolatek,
one opłakują każde bezmyślne życie, zmarnowane
na takie drobiazgi jak miłość i oddanie, pamiętają jak się
zaczynał w naszym kraju wielki kryzys,
dotąd powtarzają szeptem te słowa,
którymi je żegnano:
wszystko w porządku, mała, nie trzeba żadnych leków,
chcę kochać bardziej, niż ty chcesz rodzić,
życie nie zatrzymało się, jak myśleliśmy, popatrz – dalej
przychodzą poranni kurierzy z dworca i kochankowie
żegnają się na schodach,
zostanę z tobą i będę dalej widział,
jak pielgrzymi wpełzają ci na dłoń i zaczynają
poruszać twoim sennym ciałem,
i ześlijcie cierpienia im, niebiosa,
w ich bezkresnej wędrówce.
Sprzątaczki korytarzy
Powoli skrobią podłogę jak pokład,
stare sprzątaczki korytarzy;
słyszysz, poszeptują na schodach,
przemykają lękliwie pod ścianami,
długimi bosakami wyciągają z wody
piżmaki i gorzkie sny.
Półcienie wypełniają wszystkie pokoje,
jak węgiel wypełnia krążowniki;
sprzątaczki korytarzy
ostrymi nożami zdzierają łuskę,
wbijają w poranne słońce cygańskie szpilki;
jesień dobiega końca
i niebo jest tak ciemne, jakby ktoś zrzucił na stertę
odrąbane łby kur
i czarne róże.
Kiedy zmyją całą krew,
zbierają się na dworcach, piją grzane wino
i rozmawiają o tym,
że dzisiaj ryby błądzą w Dunaju,
nie mogąc wypłynąć na płyciznę
bez nocnych świateł
statków,
bez głosów z brzegu,
bez otworów i tuneli
w diabelskim lodzie.
Ostap Sływynski
(Dla Suzy)
Pierwszy raz od dawna ucieszyłem się ulewą, która przyniosła choć
niewielką zmianę.
Z tyłu była bezsenna noc, a ja patrzyłem, jak dzieci grają w jakąś
krótką grę,
Wybiegają pojedynczo, wykrzykują kilka słów w deszcz i chowają się
z powrotem
Pod blaszany daszek, i śmieją się już razem.
Również we mnie wpadł jakiś śmiech, jak piorun kulisty, deszcz
jakby stanął na głowie
Przede mną, i nagle zacząłem rechotać, wszystko zawirowało,
jak pralka, pełna
Białego wina.
I było, jak głęboko pod wodą: „Oddychaj, a zostaniesz naszym
królem” i jeszcze się wahałem,
Jak to możliwe – wahać się i rechotać jednocześnie,
A potem zbiegłem w dół, gdzie wiecznie niedojrzałe klony krążyły
pomiędzy kroplami,
I krzyczałem, dajcie więcej piany, otwórzcie śluzy jogurtu z sokiem,
i krzyczałem
Wyłączcie swoje mikrofony, bo będzie krótkie spięcie i wielki
fajerwerk, i narzeczeni
Będą wspominać ten dzień ze wstydem, i patrzyłem, jak drzewa gną
się pod największymi
Kroplami, i próbowałem tego samego.
Dzieci zbiły się w kupkę pod swoim daszkiem, mokre i kolorowe, jak
jeden egzotyczny koral,
A ja byłem ich królem, i nie mogłem złapać tchu.
[kiedy spłynie z wodą młyn dla mnie przygotowany]
kiedy spłynie z wodą młyn dla mnie przygotowany
kiedy zetknie się w drzwiach dwanaście moich codziennych narzeczonych
kiedy zobaczę żeńców którzy ścinają pod wodą trawę dla czyjejś ostatniej nocy
wiem że odwróci oczy nieprzejrzany przedwieczny aptekarz i wiem
która przeważy szalka
kiedy spotkam braci którzy opróżniają dom dla złotych pstrągów
kiedy niespodziewany śnieg spadnie na ślepego poganiacza
jakby napisał się biały na białym list
kiedy znajdzie się w śniegach sierp czyjejś pierwszej nocy
odróżnię głos twojej trąby od trąb tych dwunastu narzeczonych
Romans wyspy
śni mi się ten który narodzi się z mojego ciała
przechodzi przez pokoje okrąża wzgórze i tonie
widzę go teraz
kiedy daleki mulat bije w gong ciała
wiedziałem o nim
kiedy świeciło się w okienkach żądzy
jak w okienkach mechanicznych zegarów z wahadłami
widzę ciebie teraz
przechodzisz przez pokoje jak ciało z twojego ciała
i nie mogąc utonąć kładziesz się pośrodku nurtu
ty oślica Pańska ty wyspa dla tańczących przewoźników
ode mnie odgałęzia się nieznośna rzeka
w nocy moje czarne osy gnieżdżą się okienkach lnu
bo drżenie światła w tych okienkach
to znak twej obecności
Roman Sadłowski
Gdzie żyłem
tam
nie życie – tylko próba
dookoła – tomy przestróg
a nad nimi
zastyga kilka dawnych zakazów
cień odbija się w cieniu lustra
istotą
która dziwi się, że słońce nie rzuca cienia
i dlatego się rozdwaja
jedno rzuca kamykiem w słońce
drugie nigdy go nie zobaczy
wówczas się rozmnażają
a poza próbą niczego nie zobaczyłem
tam
Nazar Honczar
[czy mnie bawisz czy nudzisz]
czy mnie bawisz czy nudzisz
zależy ode mnie
czy mnie kochasz czy nie kochasz
zależy od ciebie
czy mnie na tym zależy
głosuję za niezależnością
Iwan Łuczuk
Koniec świata
Europa – pole bitwy dwóch światów.
Zginie w tej bitwie
dwójjedyny świat.
Na stypę po bitwie
przyjdą tylko dwie wieże
Eiffle’a i Korniakta.
Zejdą się w geo-
graficznym środku Europy,
który leży gdzieś w Karpatach,
zejdą się i uronią po łzie.
I nikt po nikim
nie usłyszy płaczu.
Wiktor Neborak
Klatka z panterą
Tak lubisz wzrokiem badać giętką
skórę, co ciało panny spina.
W panterę tę, na wiarę wziętą,
tulipanową lancę wbijasz.
Ją nauczyli mówić, w nosie
ma jednak kwiaty, to nie syci -
o mięso ten uśmieszek prosi!
W krew! na arenę, neofici!
Upadek Rzymu, ryk pantery,
czad orgii, prądy sodomiczne,
olejki w mózgach eteryczne,
piżmo – poeci złotej ery! -
niech wasze się księżyca blaskiem
przeleją głowy w czasie pełni,
pory, jak przypływ, wam wypełni
wino i krew smolista – patrzcie -
smagła, piekąca, pręgowana -
bogini, zwierzę, otchłań może?
gumowa lalka? skóra? sama
Wenus, co wyszła z piany morza?
gitara w palcach lowelasa,
na dźwięki wyszukane łasa.
Kostiantyn Moskałeć
[kochaj mnie kiedy już nie kochasz]
Nadziejce Drogan
kochaj mnie kiedy już nie kochasz
kiedy masz dość papierosów
kiedy codziennie zakwita twój kaktus
z nabitymi na kolce monetami
które i teraz znajdują się w obiegu w krainie Drogan
krainie włosów kasztanowych
szarych oczu i nocy
gdzie maleńka Izolda przymierza czy jej do twarzy
z maleńkim imieniem nadia
gdzie Tristan spękanymi jak kamień ustami
powtarza raz jeszcze: kochaj mnie
i wychodzi z malusieńkiego pokoju
kiedy już nie kochasz
jeden papieros zostawiwszy tobie jeden sobie zabrawszy
tobie z wszystkim do twarzy Nadziejko
Rozmyślania (fragment)
Słowo „pokój” – jest jak wiatrak, którego
Don Kichot broni, może i niezbyt wprawnie,
za to do końca szczerze: tak pierwszy raz się kocha,
tak matkę pierwszy raz się chowa, tak cieniom
odrąbuje się ręce, kiedy się zauważy,
że cienie te skłonne są do zła;
tak oto zło się kończy, flagi powiewają
na każdej chatynce, nad bukiem i palmą,
Don Kichotowi dziękują, wzywają do biura,
chcą zapłacić, żeby kupił sobie przynajmniej konia,
konia nowocudnego, jak fiat, jak listek wawrzynu.
„Trzydzieści srebrników wystarczy wam, Don Kichocie?” -
pyta odświętnie ubrany makler,
bo maklerzy nie znikają wraz ze złem,
bo nie zło rodzi maklerów;
otóż to: czy wystarczy?
Pańską lancę pokrywają odciski,
pański koń ma pozbijane kopyta,
sługa pański schudł, brać, póki dają.
„Słowo «pokój» – jak wiatrak, co wyrósł z ziarna
posadzonego na widnokręgu przez martwe obramowania.
My nie wybieramy wiatraków, my wybieramy
konie i sługi, i wio; świat nigdy i nigdzie
się nie kończy, dlatego trzeba go bronić
do ostatka, a trzydzieści srebrników
zawsze się przyda” – odpowiada Don Kichot.
Słowa «świat» się nie wykorzystuje,
albo się go ma, albo nie ma go ani w sercu, ani w umyśle,
jak nowego konia, jak laurowego listka,
jak listu od matki z tamtego świata:
„dobrego dnia, synku mój kichocie,
martwię się twoim zdrowiem,
bądź grzeczny uważaj na siebie i rosynanta
bardzo tęsknimy za tobą
i wciąż czekamy aż wreszcie powrócisz
u nas wszystko dobrze
nie całujemy bośmy martwi”.
Wołodymyr Cybulko
Sobotni samolot z Paryża
co sobotę gdzieś między piątą i szóstą kiedy wszyscy
zbierają się do kolacji nad naszym terytorium przelatuje samolot
stamtąd wiezie dziesięć ton rozbawionych pasażerów tutaj
sto ton nostalgii bo to samolot z Paryża ni mniej ni więcej
w tym czasie wszyscy spoglądają w niebo i kozy i obłożone
podatkami jabłonie i śliwy i dzieci i babcie pod kościołem i miedze
na miedzach rośnie czarny bez i kalina i wszelka bezimienna
trawa
tu czas zgęstniał jak kogucik na patyku słodki wiśniowy
kogucik to terytorium naszej duszy
a ścieżki Pańskie biegną aż hen za górami
jaskółczą robotę tu niekiedy wykonują ludzie bo jaskółki zbudowały
kościół wtedy kiedy ludziom zabronili
i oko z dzwonnicy na wszystkie strony patrzy szukając śladu
Pańskiej stopy
a że chodził tędy Pan to starsi ludzie mówią że to prawda
a jeśli nie Pan tu chodził to Dziewica Maryja na pewno
stąd bo skąd by się tutaj wzięli ludzie
ale i ludzi tu nie ma jakby nie widać tak zjawiają
się co sobotę koło cerkwi
a miedze tu są i kozy są
niekiedy w dzień można spotkać kamień co sobie dokądś idzie pijany
gdzie się
wybrał nie powie jak to kamień
niekiedy sam z siebie jedzie wóz
co roku w czerwcu kwitnie lipa
a babcie i dzieci pod cerkwią tylko w soboty gdzieś tak między
piątą i szóstą kiedy nad naszym terytorium przelatuje samolot
tutaj nikt nie wierzy że człowiek pochodzi od małpy
bo nie ma z kim o tym porozmawiać ale co sobotę na dachu cerkwi
ukazuje się
Pismo Święte
i babcie te które umieją latać czytają go i przekazują
dzieciom
niebo ma tutaj właściwy kolor bo innych nie ma a czwartek
czysty choć mówili że był jeszcze jakiś lecz o nim już zapomnieli
kalina tu też jest skrzydlata a kwiaty same siebie malują na
ścianach chat
to terytorium naszej duszy i dusza oddala się stąd dalej
niż na pięć kilometrów zamienia się w glinę
glina tutaj jest biała przeważnie zdarza się również ruda
ale naprawdę ruda nie jest to trzmiele ją tak przemalowują
o jedzie wóz sam z siebie i macha skrzydłami samolotowi
więc to sobota gdzieś tak między piątą i szóstą
o świcie w studniach widać gwiazdy więc pochylać się w studnie
nie należy
bo można wypaść z tamtej strony ziemi a wtedy
czym wrócić z powrotem
od ciszy czasami dach idzie na chatach dokąd i po co nikt nie wie
ale w tym czasie z reguły nie ma deszczów
deszcze tutaj zrzucają żabki ale żabki szybko
dorastają i gdzieś się wynoszą
od czasu do czasu ptaki podrzucają komuś złoto kolczyki
obrączki itd.
wybierając się tutaj przemieniasz się cały w pyłek kwiatowy i
odtąd już pszczoły od ciebie się nie odczepią
to terytorium duszy nic nie poradzisz a samolot w soboty
leci i już
Natałka Biłocerkiweć
Technically speaking
Technically speaking, jak mówił Bill Clinton,
w sensie techniki to nie był seks;
i można było spokojnie patrzeć w oczy rodzicom,
nauczycielom, narzeczonym, żonom
i komu tam jeszcze;
przed sądem, z ręką na Biblii czy Konstytucji,
albo na Sądzie Ostatecznym -
zresztą, do niego zostało już niedługo.
Ale co to było – zastanawiam się czasami:
i czy chciałabym jeszcze raz spotkać tego mężczyznę,
i czy rozpoznalibyśmy się
(przypadkowo na ulicy),
i co byśmy zrobili, gdybyśmy się rozpoznali:
rzucilibyśmy się w objęcia, śmiejąc się i żartując
czy poszli dalej z opuszczonymi głowami,
nie oglądając się za siebie?
Technically speaking daleko mi było do Moniki
z jej sukienką,
nie zostawiłam żadnego dowodu
ani dla obrony, ani dla oskarżenia:
bo czy można uważać za dowód
kolor wypitego wina,
chłodny metal guzików na jego dżinsach,
nieznane słone ciepło
koło swoich ust?
Szybko, szybko wysychają słone morza,
wino i łzy, sperma i krew w ludzkich ciałach.
Szybko, szybko pustynia – niewidzialne zwierzę
na zewnątrz swoje białe pazury wystawia.
I każdy przecież wie, że kiedy przyjdzie czas:
rzec trzeba słowo – albo w milczenie brnąć;
trzeba coś zrobić – bodaj tylko raz;
trzeba się oddać i trzeba wziąć.
Deszcz
Deszcz… Deszcz we Lwowie, w Tarnopolu…
Deszcz – na skraju
pola, gdzie koleina równa, błyszcząca – jak strzała…
Ty w wagonie nie śpisz – jak wtedy, pośród nocy…
Nie, to nie gwiazdy dokoła, to senne ciała.
Śpij, wyobrażaj sobie, że ta ulewa zmywa
ubrania, zmarszczki, grymasy, szminkę, pot i łzy;
fałdy cudzego ciała i skórę co oblepia,
które jakby nad sercem ktoś przylepił ci.
Zmyje się wszystko, sens i życie zostanie,
i poezji – humor i rzecz – płonąca kość.
Spójrz – kołysze się szklanka;
spójrz – rana
rozlanej kawy plami rozścieloną noc!
Smród sypialnych wagonów, wilgotnych poduszek,
smród klozetu, papierosów, miłości i biedy,
i nietrwałe imiona dawnych przyjaciółek -
wszystko zostaje w strugach tej nocnej ulewy…
Ołeksandr Irwaneć
List otwarty do premiera Kanady Briana Mulroney’a i Generalnego Gubernatora Romana Hnatyszyna od pracowników kołchozu „Szlak Illicza” (przekreślone) „Szlak Ilokwycza”
Nie możem jeść ni pić nie możem,
Gazety, książki lecą z ręki,
Kiedy quebeccy ciało twoje
Separatyści rwą na strzępki,
Kanado, matko nasza droga!
Niemota twa już dziwi nas.
Czego chcą jeszcze? Czyż, na Boga,
Ptasiego mleka u was brak?
Już nas nie dziwi ta Marianna,
Przez którą bajzel ten i draki.
Pisaliśmy do Mitteranda.
(Nawiasem mówiąc, kto to taki?)
Trza, do Butrosa też się zwrócim,
I do Galego. Pchniemy posłów
Do Anglii. Niech ich pan ukróci,
Hnatyszyn. Żabojadów ostro!
Gwizdnijcie tylko. Wszystko rzucim
I wnet się stawim. Całą wioską.
kwiecień 1992
Dmytro Pawłyczko
[W środku nocy deszcz przyszedł]
W środku nocy deszcz przyszedł,
Jak zboże zaszumiał w polach.
Wbiegliśmy pod jego okrycie
Spod topoli albo jawora.
Ubranie zmył z ciebie i ze mnie,
Jak rzeźbiarz glinę zdjął z ciała.
Czego w słońcu szukać daremnie,
On od razu na oślep znalazł.
Łaskotał jak kłosy drżące,
Po ramionach łagodnie spływał,
Dusz naszych listki błyszczące
Kojącym ciepłem obmywał.
Piersi się w piersi wtulały,
Pluskała woda między nimi.
Ryby w tej wodzie pływały,
Płetwami lśniąc ognistymi,
Latał nad nami nietoperz
Błyskawic jak iskier garstka.
I lęk twój dziewczęcy tej nocy
Raz pierwszy szczęściem zajaśniał.
Świerki
Siekiera ojca tkwi w pniaku, wbita
Aż po sam brzusiec -
Świerki zdyszane pierzchają w strachu,
Chcą w górę uciec.
Piła wygina się i napręża,
Ryba zębata.
– No, wskazuj drzewo, które zrąbiemy! -
Powiada tata.
A ja wybieram, jak po jarmarku
Oczami biegam.
Zda się ładniejszy mi taki świerczek,
Który nie z brzega.
- Ten najsmuklejszy! – Nie, mój chłopczyku,
Szkoda go chyba!
– No to ten ładny, w igliwiu srebrnym,
Co lśni jak ryba!
- Żal go! – Więc może ten osmalony,
Omszały spodem!
– Ej nie, niebożę, zrobilibyśmy
Tym wielką szkodę!
- No to ten czarny, powykręcany,
W smole jak dratwa!
– I tego szkoda! Trochę podrośnie
I będzie tratwa.
- A ten, co niby świeczka skrzywiona,
Jak w parastasie?
– Ej, nie! I on się też wyprostuje
O swoim czasie.
Tak chodziliśmy między świerkami,
Śmieszni złodzieje.
– W domu się jeszcze zastanowimy,
Wrócim w niedzielę!…
Przeszło czterdzieści lat. Posłuchajcie -
Szumi żywica
I słońce śpiewa niby dziewica.
Wietrzyk figluje.
Czemu tak smutno jest mi we wszystkich
Krainach świata?
Wysokie świerki stoją, pytają:
A gdzie twój tata?
Emma Andijewska
Martwa natura z odchyleniem etycznym
Trzy karasie, cytryna i bęben,
I kogut, zamurowany w topazie.
Kuchenny nóż, widelec, kawałek pumeksu,
Gdzie oko zatrzymało się pstrokate.
Jak mysz, zakorkowano rubin
W przejrzystej pułapce, gdzie – nadaremnie – pozew.
Linieje czas (są szalki wczesne i późne).
Pietruszka jasna. Pasikoników tabun.
Z tasakiem po kuchni chodzi jesień.
Wyłuskuje z niestałej masy
Przejrzystość, niby cielęcy szkielet.
W słoiki – upycha słońce
I – na półkach – przegląda towar.
Nie wzrok, a jezioro, oczyszczone z hańby.
Hryhorij Czubaj
Szukanie współwinnego
(fragment)
zobaczył dzisiaj w swoim oku
wczorajszą łzę
zobaczył nazajutrz w swoim oku
wczorajszą łzę
kolejnego dnia w swoim oku znów zobaczył
wczorajszą łzę i zrozumiał
że już nigdy nie zdoła jej wypłakać
i zrozumiał że to już
koniec
WTEDY
oblicze wieczornej drogi całował podeszwami
aż do urwiska ciszy długo i w męce
zdejmował z siebie ostatnią frazę nerwowo
rozpinając guziki słów długo bał się
spojrzeć na swoje odbicie w nucie re
a gdy popatrzył nie ujrzał tam nikogo
WTEDY
wyrosło w dzwonie drzewo przerażenia
WTEDY
ogromne i rozłupało dzwon
i rozłupało dzwonnicę drzewo przerażenia
i posadziło sobie na barkach całą zgraję gawronów
to drzewo
zginało się bardzo długo
a kiedy jednak się zgięło
wszyscy zobaczyli
JAK
po spazmatycznie zastygłej linii
toczy się czarne jabłko
czarne jabłko się toczy
zatrzymuje się pośród pola
i przybywa dusza samobójcy
na siwym koniku dymu
żeby dla tego samobójstwa
znaleźć współwinnego
i staje po tamtej stronie jabłka jej sobowtór
na zielonym glinianym koniku
i opowiada mu dusza swoje przewiny
a sobowtór po tamtej stronie czarnego jabłka
wypowiada swoje usprawiedliwienia
a potem mówi duszy sobowtór
również o swoich przewinach
i słowo w słowo powtarza dusza
te jego usprawiedliwienia
Jewhen Brusłynowski
Klatka z panterą
Tak lubisz wzrokiem badać giętką
skórę, co ciało panny spina.
W panterę tę, na wiarę wziętą,
tulipanową lancę wbijasz.
Ją nauczyli mówić, w nosie
ma jednak kwiaty, to nie syci -
o mięso ten uśmieszek prosi!
W krew! na arenę, neofici!
Upadek Rzymu, ryk pantery,
czad orgii, prądy sodomiczne,
olejki w mózgach eteryczne,
piżmo – poeci złotej ery! -
niech wasze się księżyca blaskiem
przeleją głowy w czasie pełni,
pory, jak przypływ, wam wypełni
wino i krew smolista – patrzcie -
smagła, piekąca, pręgowana -
bogini, zwierzę, otchłań może?
gumowa lalka? skóra? sama
Wenus, co wyszła z piany morza?
gitara w palcach lowelasa,
na dźwięki wyszukane łasa.
Przełożył Bohdan Zadura