książki / ANTOLOGIE

Wiersze zawsze są wolne

Andrij Bondar

Bohdan Zadura

Dmytro Pawłyczko

Emma Andijewska

Hałyna Petrosaniak

Hryhorij Czubaj

Iwan Łuczuk

Jewhen Brusłynowski

Kostiantyn Moskałeć

Mykoła Chołodny

Natałka Biłocerkiweć

Nazar Honczar

Ołeksandr Irwaneć

Ostap Sływynski

Roman Sadłowski

Serhij Żadan

Wiktor Neborak

Wołodymyr Cybulko

Fragmenty książki Wiersze zawsze są wolne przygotowanej przez Bohdana Zadurę, wydanej w Biurze Literackim 9 listopada 2007 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Andrij Bondar

Robbie Williams

„cze­mu oni wszy­scy tak na mnie patrzą?

czyż­by wie­dzie­li że jestem Ukra­iń­cem” – za każ­dym razem myślę
wcho­dząc do kolej­ne­go baru
„czyż­by to było tak widać czyż­by czyż­by aż tak
aż tak było widać że jestem Ukra­iń­cem”

zdej­mu­ję kurt­kę (z impor­tu chy­ba nie­miec­ką ale tu w takich nikt nie cho­dzi)
zosta­ję w dżin­sach kupio­nych tutaj w zeszłym roku
zosta­ję w swe­trze wypro­du­ko­wa­nym w pań­stwie Peru
swe­ter – z pięk­nej weł­ny alpa­ki
świet­ny jako­ścio­wo i wygod­ny ale tutaj nikt takich nie nosi
zosta­ję w ame­ry­kań­skich oku­la­rach
co jesz­cze?
buty raczej spor­to­we – takie mod­ne były czte­ry lata temu

wyglą­dam bez­na­dziej­nie
czy może tyl­ko tak mi się wyda­je?
mój nastrój koły­sze się mię­dzy gorą­cym patrio­ty­zmem i chę­cią by dać komuś po mor­dzie
ale to by mnie cał­kiem zdra­dzi­ło

„tyl­ko Ukra­iń­cy mogą tak po pro­stu wziąć i dać komuś po mor­dzie” -
myślą i się nie mylą
„tyl­ko Ukra­iń­cy tak pięk­nie potra­fią śpie­wać”
myślą i się nie mylą
(„tak śpie­wać dzi­siaj nie będę” – posta­na­wiam)
„tyl­ko Ukra­iń­cy tak potra­fią patrzeć kie­dy się roz­bie­ra­ją” -
myślą i się nie mylą
„tyl­ko Ukra­iń­cy mogli wyrżnąć tak wie­lu naszych
w tak krót­kim cza­sie”
myślą i się nie mylą

tak krót­kim cza­sie mogli tyl­ko Ukra­iń­cy

mam pół godzi­ny
na wyko­na­nie swo­jej histo­rycz­nej misji

co ja zdo­łam zro­bić przez pół godzi­ny nad jed­nym kuflem piwa?

zro­bić pod­su­mo­wa­nie dnia
jesz­cze jed­ne­go dnia Ukra­iń­ca w Pol­sce
i wycią­gnąć pocie­sza­ją­cy dla mnie wnio­sek:

„ja się im podo­bam po pro­stu jako czło­wiek jako oso­ba”
i odpła­cam im wza­jem­no­ścią zama­wia­jąc jesz­cze jed­no piwo
a rob­bie wil­liams już dzie­sią­ty raz dzi­siaj mówi mi cze­go on ocze­ku­je
od życia:

„i just won­na feel real love” – śpie­wa rob­bie wil­liams

ja i on potrze­bu­je­my tego same­go

dzi­siaj niko­mu nie dam po mor­dzie -
robię krok w stro­nę ukra­iń­sko-pol­skie­go pojed­na­nia
i uśmie­cham się jak nikt tutaj nie potra­fi

dobrze widzą moje zęby rów­ny rząd zdro­wych bia­łych ukra­iń­skich zębów
tutaj takich nikt nie ma


Mykoła Chołodny

[Jak pięknie i jak szybko wędrowały listy!]

Jak pięk­nie i jak szyb­ko wędro­wa­ły listy!
I skrzyn­ka się jak w tran­sie wte­dy otwie­ra­ła!
I takiej wyso­ko­ści nie było zaiste,
któ­ra by mnie z tobą prze­stra­szyć zdo­ła­ła.
I słów takich wyso­kich nie było, nie było
ni ciszy takiej, ni takie­go śnie­gu!
O jak­że lek­ko we Lwów się wcho­dzi­ło,
jak w sta­rą książ­kę zna­jo­mą od wie­ków!
Na oślep, w pośpie­chu jąśmy kart­ko­wa­li
i niby pta­ki, co pod nie­bem krą­żą,
sta­re pismo tych ulic z wyso­ka bada­li
niby dno rze­ki – czu­łą echo­son­dą.
Sły­szysz – powra­ca ten dźwięk, wra­ca zno­wu,
odbi­ty od śnie­gu, odbi­ty od kamie­ni
i pada na bruk chłod­ny, wzno­si się pio­no­wo,
aże­by znów ude­rzyć o nie­ba skle­pie­nie,
nas nie znaj­du­jąc pośród gwiazd wysty­głych
i w innym miej­scu, cza­sie nie szu­ka­jąc.
O gdy­byż moż­na wie­dzieć, ile wów­czas kar­tek
nie­za­pi­sa­nych w nas tam pozo­sta­ło!…
Ile moż­na by zro­bić, jakich rze­czy doko­nać!
I jaki­mi wier­sza­mi, sło­wa­mi, lista­mi,
jakim życiem nie­zwy­kłym tę księ­gę dopeł­nić
mogli­by­śmy, kocha­na, my sami!
Więc spró­buj­my, prze­cież ten dźwięk wisi sta­le
mię­dzy nie­bem a zie­mią, cią­gle jesz­cze dzwo­ni
jak kamer­ton, któ­ry cze­ka tak wytrwa­le
na nasze nie­pew­ne, lek­ko­myśl­ne dło­nie.
Tutaj wszyst­ko – jak w domu. Z wyso­ka wciąż czy­sty
blask gwiazd dale­kich spły­wa jesz­cze teraz.
Kto wie, może od kogoś zno­wu idą listy,
i tyl­ko skrzyn­kę strasz­no dziś otwie­rać.


Marzenia na noszach

W zoo wpa­dłem w oko żyra­fie.
Siwi­zna, siwi­zna, siwi­zna…
Pod noga­mi moja bio­gra­fia
jak kie­li­szek roz­la­ne­go wina.
Kie­dy sen­ność prze­ła­mie mój opór,
to mi cza­sem śni się coś takie­go,
że samo­lot wpro­wa­dzam w kor­ko­ciąg,
potem w górę znów wycho­dzę z nie­go.
Do Ame­ry­ki nie pole­cę teraz,
teraz nie ma cza­su na roz­jaz­dy.
Dru­gi rok audy­cji o boga­tych
w tele­wi­zji słu­cham jak każ­dy.
Pamię­tam: leci prze­kaz
z prze­ka­za­nia w KC port­fe­li,
a ma dusza upar­ta, próż­nia­cza
cze­ka na to w piw­nicz­nej celi…
Ileż wię­zień odwie­dzi­ła mat­ka,
ile wody wypi­łem sło­nej.
Na noszach mnie niby Czer­nien­kę
ponie­śli w sze­re­gi związ­ko­we.

Jał­ta, wil­la Riche­lieu, 04.06.93


Podróż do tego brzegu

do powo­dzi pozo­sta­ło nam parę kro­ków
zatrzy­ma­li­śmy się by przy­po­mnieć sobie zie­mię i ogień
i patrzy­li­śmy dłu­go w oczy tar­ni­ny
któ­re utkwił w nas dru­gi brzeg Rze­ki

gdy wio­sna w czół­nie wynio­sła nas dale­ko
bła­ga­li­śmy Rze­kę żeby wró­cić za nim
i ostat­niej rady szu­ka­li­śmy w sobie
i patrzy­ły prze­cież na nas nasze kłu­ją­ce oczy

poda­ro­wa­ne przez tar­ni­nę tobie i mnie na zawsze
wśród tego co już nie mie­ści­ło się w brze­gach


Hałyna Petrosaniak

[Kiedy zaczną się tutaj deszcze i na Stefanplatz]

Kie­dy zaczną się tutaj desz­cze i na Ste­fan­platz
Już nie będzie wła­ści­cie­la komicz­nych mario­ne­tek,
A doroż­ki poja­dą z pod­nie­sio­ny­mi buda­mi i pra­ca
Tych, co uli­ce sprzą­ta­ją, sta­nie się skład­niej­sza i jesień
Stwo­rzy porzą­dek świa­ta, wte­dy na pew­no na odwa­gę się zbio­rę,
Żeby napi­sać do cie­bie, nie wypa­da bowiem
Zapo­mi­nać o dobrych zna­jo­mych. I ci opo­wiem,
Że byłam w pawi­lo­nie moty­li, że ich skrzy­deł kolo­ry
Na to, że Bóg ist­nie­je, naj­lep­szym są dowo­dem
I o tym, że co rano uli­cą Fawo­ry­tów cho­dzę.
Że sny mi się śnią brzmią­ce po nie­miec­ku, że uro­dy
I szla­chet­no­ści mia­sta nie da się w sło­wach odtwo­rzyć.
O tym, że jego miesz­kań­cy potra­fią śmiać się do nie­zna­jo­mych,
O tym, że publicz­ność w ope­rze zaba­wia teraz Weber
Opo­wiem ci i, po pro­stu, nawet jed­nym sło­wem
Nie napo­mknę o tym, jak smut­no mi bez cie­bie.


[Na zawsze zostać]

Na zawsze zostać w szko­le domi­ni­ka­nek pod Wied­niem,
Modlić się wyłącz­nie po ukra­iń­sku, sióstr budząc zdzi­wie­nie i podziw.
Po kola­cji cza­sa­mi pisać orę­dzia do krew­nych,
Pyta­jąc, jak ich zdro­wie, i jak obro­dzi­ły ogro­dy.
Codzien­nie na rynek przy Schloss­berg­stras­se cho­dzić,
Przy­wyk­nąć do dostat­ku, wła­snym jeź­dzić autem,
Żyć w zgo­dzie z sobą, dzię­ku­jąc Zba­wi­cie­lo­wi
Za to, że wszyst­ko poszło tak dobrze. I rap­tem
Po jakichś dwu­dzie­stu latach, kie­dy nikt już nie będzie
Widział w tobie obcej, zbu­dziw­szy się o poran­ku
Pomo­dlić się po ukra­iń­sku budząc zdzi­wie­nie znów wszę­dzie
I, nie zdej­mu­jąc z sie­bie habi­tu domi­ni­kan­ki,
Wie­dząc dobrze, co zamie­niasz i na co,
Wyru­szyć w dro­gę z nie­po­wra­ca­nia zamia­rem
Dzi­wiąc tych, któ­rzy nie myśle­li, że sło­wo „ojczy­zna” ma taką
Nie­zgłę­bio­ną pojem­ność.
I zdzi­wić się samej.


Serhij Żadan

[Padały deszcze]

Pada­ły desz­cze.
Potem ich zabra­kło.
Odcho­dzi­ły cięż­ko, jak­by szły umie­rać.
Ze sta­re­go pod­jaz­du przez roz­bi­te drzwi
Wyszedł różo­wy dege­ne­rat.
Bia­ła koszu­la
Na pier­si dzwo­ne­czek
Cze­go wię­cej trze­ba dla ład­ne­go chłop­ca?
W dzień łaził po śmiet­ni­kach, wie­czo­rem wycho­dził
Pokło­nić się różo­wej makó­wecz­ce słoń­ca.
Po nocy błą­dził
Głu­chy­mi ste­pa­mi,
Zawzię­cie bił się w księ­ży­ca pro­mie­niu,
Usta­mi w locie muchy łapał,
Co dnia wpra­wio­ny lepiej w tym ćwi­cze­niu.
A rano wra­cał
Do puste­go mia­sta -
Jak zawsze wesół, lek­ki jak moty­lek,
Dla swej kocha­nej różo­wej babu­ni
Ostu jaskra­wy niósł w dło­ni bady­lek.
No i świet­nie,
No i idyl­la -
Bab­cia, wnu­czek, chwi­le jak marze­nie
I w cichy pokój przez żół­te firan­ki
Słoń­ce sypa­ło różo­we pro­mie­nie.


Hotelowy interes

W tanich ber­liń­skich hote­lach, któ­re pro­wa­dzą Rosja­nie,
gdzie w recep­cji nie ma cukier­ków, a w poko­jach – podob­nie -
fir­mo­wej pape­te­rii,
w któ­rych sto­ją wan­ny pożół­kłe od cza­su,
w któ­rych ukry­wa­ją się ryby i skor­pio­ny,
czę­sto zatrzy­mu­ją się goście, doświad­cze­ni przez życie,
któ­rzy mają coś do opo­wie­dze­nia o tym cza­sie, zanim się zwa­lą
na łóż­ko z butel­ką i sta­ry­mi munsz­tu­ka­mi.

Dopo­kąd mówią i żują kro­jo­ną szyn­kę
przy­nie­sio­ną ze skle­pu naprze­ciw­ko
i popiół z ich papie­ro­sów leci na łóż­ko,
jak śnieg na por­to­we mia­sta,
księ­życ wycho­dzi zza rogu uli­cy prze­su­wa­jąc się bli­żej kościo­ła
i poko­jo­we zaczy­na­ją zaj­mo­wać się poran­nym sprzą­ta­niem,
znaj­du­jąc w kabi­nach prysz­ni­co­wych zuży­te pre­zer­wa­ty­wy
i popla­mio­ne krwią ręcz­ni­ki.

I oto pew­ne­go razu do jed­ne­go z takich hote­li
wpro­wa­dza się męż­czy­zna, poka­zaw­szy w recep­cji stu­denc­ki
auswe­is, i zamy­ka się w poko­ju.
Rano przy­no­szą mu jesz­cze śnia­da­nie a on -
– z tacą, nie zdej­mu­jąc ubra­nia i butów -
wcho­dzi do wan­ny i odkrę­ca kran.

Zna­la­złw­szy go następ­ne­go dnia
i wezwaw­szy poli­cję,
poko­jo­we dłu­go roz­ma­wia­ją,
trze­ba to było – mówią – tak nały­kać się prosz­ków na sen,
żeby umrzeć w wodzie,
widzisz, oka­zu­je się, że śmierć może pach­nieć
turec­ką kawą
i co tu robić po tym wszyst­kim.

Mia­sta roz­dar­te żądzą samot­nych kobiet,
księ­życ zwil­żo­ny śli­ną mło­dych emi­gran­tów -
wszyst­ko, o czym jesz­cze będą mówić, co mają jesz­cze do opo­wie­dze­nia,
kie­dy każ­dy łyk i każ­de zacią­gnię­cie się
to tyl­ko pre­tekst do prze­dłu­że­nia nie­koń­czą­cej się roz­mo­wy.

Mało kto domy­śla się gra­ni­cy widzial­ne­go,
szcze­gól­nie w tym poko­ju z toste­rem i noc­ną lamp­ką,
z któ­re­go nie ma wyj­ścia, i nie ma wyja­śnie­nia,
prze­cież nie będziesz słu­chał prze­stra­szo­nej poko­jo­wej,
któ­ra weszła tam pierw­sza
i nawet widzia­ła, jak w wodzie pły­wa­ły
roz­mię­kłe bank­no­ty i czar­ne del­fi­ny,
a z sufi­tu na cien­kich paję­czy­nach
opusz­cza­ły się pają­ki oraz anio­ły
któ­re sypa­ły płat­ki róż
w chlo­ro­wa­ną wodę.


Orkiestra cmentarna

Histo­rie, zwią­za­ne z zabój­stwa­mi rana­mi od noża
z samo­bój­stwa­mi nie­uda­ny­mi skro­ban­ka­mi i w ogó­le
histo­rie zwią­za­ne ze zbrod­nią przy­cią­ga­ją wie­lu
tyl­ko przez swo­ją tajem­ni­czość – w takich histo­riach
męż­czyź­ni są męż­ni i pokor­ni, a dzie­ci
wpla­ta­ją w swo­je fry­zu­ry róża­ne łodyż­ki
bożej obec­no­ści, w takich histo­riach
śmierć zawsze wybie­ga do przo­du, jak­by chcia­ła zoba­czyć
czym wszyst­ko się skoń­czy, wie­lu ludziom wła­śnie się podo­ba,
że śmierć w tych wypad­kach zaczy­na się jesz­cze za życia
i moż­na zoba­czyć jej buzię
pod­lot­ka.

W takich histo­riach wcze­śniej czy póź­niej poja­wia­ją się muzy­kan­ci
z domu pogrze­bo­we­go, wyska­ku­ją z roz­kle­ko­ta­ne­go
auto­bu­su na grzą­ską cmen­tar­ną zie­mię i wycią­ga­ją spod płasz­czy
dudy, trąb­ki i myśliw­skie rogi, wyta­cza­ją
puł­ko­we bęb­ny, kata­ryn­ki i gra­ją nad nie­bosz­czy­ka­mi
wiel­ki cmen­tar­ny jazz, krwa­wą i nie­po­wstrzy­ma­ną muzy­kę roz­pa­czy
i prze­ko­ry, tęsk­ne gang­ster­skie melo­die, melo­die
sta­rych szla­gie­rów, popu­lar­nych wśród mary­na­rzy i pro­sty­tu­tek,
i wte­dy wszy­scy, któ­rzy przy­szli popro­wa­dzić nie­bosz­czy­ka w ostat­nią
dro­gę, z ulgą oddy­cha­ją, bo takie są regu­ły,
taki, powiedz­my, rytu­ał, jed­nym sło­wem napraw­dę
boją się nie nie­bosz­czy­ków – boją się sami nimi zostać.

Jesz­cze w takich histo­riach obo­wiąz­ko­wo wystę­pu­ją kobie­ty,
i o nich trze­ba powie­dzieć osob­no – o tych
czter­dzie­sto­let­nich kobie­tach, w któ­rych jesz­cze moż­na
dostrzec namięt­ność i nie­zde­cy­do­wa­nie sie­dem­na­sto­la­tek,
one opła­ku­ją każ­de bez­myśl­ne życie, zmar­no­wa­ne
na takie dro­bia­zgi jak miłość i odda­nie, pamię­ta­ją jak się
zaczy­nał w naszym kra­ju wiel­ki kry­zys,
dotąd powta­rza­ją szep­tem te sło­wa,
któ­ry­mi je żegna­no:

wszyst­ko w porząd­ku, mała, nie trze­ba żad­nych leków,
chcę kochać bar­dziej, niż ty chcesz rodzić,
życie nie zatrzy­ma­ło się, jak myśle­li­śmy, popatrz – dalej
przy­cho­dzą poran­ni kurie­rzy z dwor­ca i kochan­ko­wie
żegna­ją się na scho­dach,
zosta­nę z tobą i będę dalej widział,
jak piel­grzy­mi wpeł­za­ją ci na dłoń i zaczy­na­ją
poru­szać two­im sen­nym cia­łem,
i ześlij­cie cier­pie­nia im, nie­bio­sa,
w ich bez­kre­snej wędrów­ce.


Sprzątaczki korytarzy

Powo­li skro­bią pod­ło­gę jak pokład,
sta­re sprzą­tacz­ki kory­ta­rzy;
sły­szysz, poszep­tu­ją na scho­dach,
prze­my­ka­ją lękli­wie pod ścia­na­mi,
dłu­gi­mi bosa­ka­mi wycią­ga­ją z wody
piż­ma­ki i gorz­kie sny.

Pół­cie­nie wypeł­nia­ją wszyst­kie poko­je,
jak węgiel wypeł­nia krą­żow­ni­ki;
sprzą­tacz­ki kory­ta­rzy
ostry­mi noża­mi zdzie­ra­ją łuskę,
wbi­ja­ją w poran­ne słoń­ce cygań­skie szpil­ki;
jesień dobie­ga koń­ca
i nie­bo jest tak ciem­ne, jak­by ktoś zrzu­cił na ster­tę
odrą­ba­ne łby kur
i czar­ne róże.

Kie­dy zmy­ją całą krew,
zbie­ra­ją się na dwor­cach, piją grza­ne wino
i roz­ma­wia­ją o tym,
że dzi­siaj ryby błą­dzą w Duna­ju,
nie mogąc wypły­nąć na pły­ci­znę
bez noc­nych świa­teł
stat­ków,
bez gło­sów z brze­gu,
bez otwo­rów i tune­li
w dia­bel­skim lodzie.


Ostap Sływynski

(Dla Suzy)

Pierw­szy raz od daw­na ucie­szy­łem się ule­wą, któ­ra przy­nio­sła choć
nie­wiel­ką zmia­nę.

Z tyłu była bez­sen­na noc, a ja patrzy­łem, jak dzie­ci gra­ją w jakąś
krót­ką grę,
Wybie­ga­ją poje­dyn­czo, wykrzy­ku­ją kil­ka słów w deszcz i cho­wa­ją się
z powro­tem
Pod bla­sza­ny daszek, i śmie­ją się już razem.

Rów­nież we mnie wpadł jakiś śmiech, jak pio­run kuli­sty, deszcz
jak­by sta­nął na gło­wie
Przede mną, i nagle zaczą­łem recho­tać, wszyst­ko zawi­ro­wa­ło,
jak pral­ka, peł­na
Bia­łe­go wina.

I było, jak głę­bo­ko pod wodą: „Oddy­chaj, a zosta­niesz naszym
kró­lem” i jesz­cze się waha­łem,
Jak to moż­li­we – wahać się i recho­tać jed­no­cze­śnie,
A potem zbie­głem w dół, gdzie wiecz­nie nie­doj­rza­łe klo­ny krą­ży­ły
pomię­dzy kro­pla­mi,

I krzy­cza­łem, daj­cie wię­cej pia­ny, otwórz­cie ślu­zy jogur­tu z sokiem,
i krzy­cza­łem
Wyłącz­cie swo­je mikro­fo­ny, bo będzie krót­kie spię­cie i wiel­ki
fajer­werk, i narze­cze­ni
Będą wspo­mi­nać ten dzień ze wsty­dem, i patrzy­łem, jak drze­wa gną
się pod naj­więk­szy­mi
Kro­pla­mi, i pró­bo­wa­łem tego same­go.

Dzie­ci zbi­ły się w kup­kę pod swo­im dasz­kiem, mokre i kolo­ro­we, jak
jeden egzo­tycz­ny koral,
A ja byłem ich kró­lem, i nie mogłem zła­pać tchu.


[kiedy spłynie z wodą młyn dla mnie przygotowany]

kie­dy spły­nie z wodą młyn dla mnie przy­go­to­wa­ny
kie­dy zetknie się w drzwiach dwa­na­ście moich codzien­nych narze­czo­nych
kie­dy zoba­czę żeń­ców któ­rzy ści­na­ją pod wodą tra­wę dla czy­jejś ostat­niej nocy
wiem że odwró­ci oczy nie­przej­rza­ny przed­wiecz­ny apte­karz i wiem
któ­ra prze­wa­ży szal­ka
kie­dy spo­tkam bra­ci któ­rzy opróż­nia­ją dom dla zło­tych pstrą­gów
kie­dy nie­spo­dzie­wa­ny śnieg spad­nie na śle­pe­go poga­nia­cza
jak­by napi­sał się bia­ły na bia­łym list
kie­dy znaj­dzie się w śnie­gach sierp czy­jejś pierw­szej nocy
odróż­nię głos two­jej trą­by od trąb tych dwu­na­stu narze­czo­nych


Romans wyspy

śni mi się ten któ­ry naro­dzi się z moje­go cia­ła
prze­cho­dzi przez poko­je okrą­ża wzgó­rze i tonie
widzę go teraz
kie­dy dale­ki mulat bije w gong cia­ła
wie­dzia­łem o nim
kie­dy świe­ci­ło się w okien­kach żądzy
jak w okien­kach mecha­nicz­nych zega­rów z waha­dła­mi
widzę cie­bie teraz
prze­cho­dzisz przez poko­je jak cia­ło z two­je­go cia­ła
i nie mogąc uto­nąć kła­dziesz się pośrod­ku nur­tu
ty ośli­ca Pań­ska ty wyspa dla tań­czą­cych prze­woź­ni­ków
ode mnie odga­łę­zia się nie­zno­śna rze­ka
w nocy moje czar­ne osy gnież­dżą się okien­kach lnu
bo drże­nie świa­tła w tych okien­kach
to znak twej obec­no­ści


Roman Sadłowski

Gdzie żyłem

tam
nie życie – tyl­ko pró­ba

dooko­ła – tomy prze­stróg
a nad nimi
zasty­ga kil­ka daw­nych zaka­zów

cień odbi­ja się w cie­niu lustra
isto­tą
któ­ra dzi­wi się, że słoń­ce nie rzu­ca cie­nia
i dla­te­go się roz­dwa­ja
jed­no rzu­ca kamy­kiem w słoń­ce
dru­gie nigdy go nie zoba­czy
wów­czas się roz­mna­ża­ją

a poza pró­bą nicze­go nie zoba­czy­łem
tam


Nazar Honczar

[czy mnie bawisz czy nudzisz]

czy mnie bawisz czy nudzisz
zale­ży ode mnie

czy mnie kochasz czy nie kochasz
zale­ży od cie­bie

czy mnie na tym zale­ży
gło­su­ję za nie­za­leż­no­ścią


Iwan Łuczuk

Koniec świata

Euro­pa – pole bitwy dwóch świa­tów.
Zgi­nie w tej bitwie
dwój­je­dy­ny świat.

Na sty­pę po bitwie
przyj­dą tyl­ko dwie wie­że
Eif­fle­’a i Kor­niak­ta.
Zej­dą się w geo-
gra­ficz­nym środ­ku Euro­py,
któ­ry leży gdzieś w Kar­pa­tach,
zej­dą się i uro­nią po łzie.

I nikt po nikim
nie usły­szy pła­czu.


Wiktor Neborak

Klatka z panterą

Tak lubisz wzro­kiem badać gięt­ką
skó­rę, co cia­ło pan­ny spi­na.
W pan­te­rę tę, na wia­rę wzię­tą,
tuli­pa­no­wą lan­cę wbi­jasz.
Ją nauczy­li mówić, w nosie
ma jed­nak kwia­ty, to nie syci -
o mię­so ten uśmie­szek pro­si!
W krew! na are­nę, neo­fi­ci!

Upa­dek Rzy­mu, ryk pan­te­ry,
czad orgii, prą­dy sodo­micz­ne,
olej­ki w mózgach ete­rycz­ne,
piż­mo – poeci zło­tej ery! -
niech wasze się księ­ży­ca bla­skiem
prze­le­ją gło­wy w cza­sie peł­ni,
pory, jak przy­pływ, wam wypeł­ni
wino i krew smo­li­sta – patrz­cie -
sma­gła, pie­ką­ca, prę­go­wa­na -
bogi­ni, zwie­rzę, otchłań może?
gumo­wa lal­ka? skó­ra? sama
Wenus, co wyszła z pia­ny morza?
gita­ra w pal­cach lowe­la­sa,
na dźwię­ki wyszu­ka­ne łasa.


Kostiantyn Moskałeć

[kochaj mnie kiedy już nie kochasz]

Nadziej­ce Dro­gan

kochaj mnie kie­dy już nie kochasz
kie­dy masz dość papie­ro­sów
kie­dy codzien­nie zakwi­ta twój kak­tus
z nabi­ty­mi na kol­ce mone­ta­mi
któ­re i teraz znaj­du­ją się w obie­gu w kra­inie Dro­gan
kra­inie wło­sów kasz­ta­no­wych
sza­rych oczu i nocy
gdzie maleń­ka Izol­da przy­mie­rza czy jej do twa­rzy
z maleń­kim imie­niem nad­ia
gdzie Tri­stan spę­ka­ny­mi jak kamień usta­mi
powta­rza raz jesz­cze: kochaj mnie
i wycho­dzi z malu­sień­kie­go poko­ju
kie­dy już nie kochasz
jeden papie­ros zosta­wiw­szy tobie jeden sobie zabraw­szy
tobie z wszyst­kim do twa­rzy Nadziej­ko


Rozmyślania (fragment)

Sło­wo „pokój” – jest jak wia­trak, któ­re­go
Don Kichot bro­ni, może i nie­zbyt wpraw­nie,
za to do koń­ca szcze­rze: tak pierw­szy raz się kocha,
tak mat­kę pierw­szy raz się cho­wa, tak cie­niom
odrą­bu­je się ręce, kie­dy się zauwa­ży,
że cie­nie te skłon­ne są do zła;
tak oto zło się koń­czy, fla­gi powie­wa­ją
na każ­dej cha­tyn­ce, nad bukiem i pal­mą,
Don Kicho­to­wi dzię­ku­ją, wzy­wa­ją do biu­ra,
chcą zapła­cić, żeby kupił sobie przy­naj­mniej konia,
konia nowo­cud­ne­go, jak fiat, jak listek waw­rzy­nu.
„Trzy­dzie­ści srebr­ni­ków wystar­czy wam, Don Kicho­cie?” -
pyta odświęt­nie ubra­ny makler,
bo makle­rzy nie zni­ka­ją wraz ze złem,
bo nie zło rodzi makle­rów;
otóż to: czy wystar­czy?
Pań­ską lan­cę pokry­wa­ją odci­ski,
pań­ski koń ma pozbi­ja­ne kopy­ta,
słu­ga pań­ski schudł, brać, póki dają.
„Sło­wo «pokój» – jak wia­trak, co wyrósł z ziar­na
posa­dzo­ne­go na wid­no­krę­gu przez mar­twe obra­mo­wa­nia.
My nie wybie­ra­my wia­tra­ków, my wybie­ra­my
konie i słu­gi, i wio; świat nigdy i nigdzie
się nie koń­czy, dla­te­go trze­ba go bro­nić
do ostat­ka, a trzy­dzie­ści srebr­ni­ków
zawsze się przy­da” – odpo­wia­da Don Kichot.
Sło­wa «świat» się nie wyko­rzy­stu­je,
albo się go ma, albo nie ma go ani w ser­cu, ani w umy­śle,
jak nowe­go konia, jak lau­ro­we­go list­ka,
jak listu od mat­ki z tam­te­go świa­ta:
„dobre­go dnia, syn­ku mój kicho­cie,
mar­twię się two­im zdro­wiem,
bądź grzecz­ny uwa­żaj na sie­bie i rosy­nan­ta
bar­dzo tęsk­ni­my za tobą
i wciąż cze­ka­my aż wresz­cie powró­cisz
u nas wszyst­ko dobrze
nie cału­je­my bośmy mar­twi”.


Wołodymyr Cybulko

Sobotni samolot z Paryża

co sobo­tę gdzieś mię­dzy pią­tą i szó­stą kie­dy wszy­scy
zbie­ra­ją się do kola­cji nad naszym tery­to­rium prze­la­tu­je samo­lot

stam­tąd wie­zie dzie­sięć ton roz­ba­wio­nych pasa­że­rów tutaj
sto ton nostal­gii bo to samo­lot z Pary­ża ni mniej ni wię­cej

w tym cza­sie wszy­scy spo­glą­da­ją w nie­bo i kozy i obło­żo­ne
podat­ka­mi jabło­nie i śli­wy i dzie­ci i bab­cie pod kościo­łem i mie­dze

na mie­dzach rośnie czar­ny bez i kali­na i wszel­ka bez­i­mien­na
tra­wa

tu czas zgęst­niał jak kogu­cik na paty­ku słod­ki wiśnio­wy
kogu­cik to tery­to­rium naszej duszy

a ścież­ki Pań­skie bie­gną aż hen za góra­mi

jaskół­czą robo­tę tu nie­kie­dy wyko­nu­ją ludzie bo jaskół­ki zbu­do­wa­ły
kościół wte­dy kie­dy ludziom zabro­ni­li

i oko z dzwon­ni­cy na wszyst­kie stro­ny patrzy szu­ka­jąc śla­du
Pań­skiej sto­py

a że cho­dził tędy Pan to star­si ludzie mówią że to praw­da

a jeśli nie Pan tu cho­dził to Dzie­wi­ca Mary­ja na pew­no
stąd bo skąd by się tutaj wzię­li ludzie

ale i ludzi tu nie ma jak­by nie widać tak zja­wia­ją
się co sobo­tę koło cer­kwi

a mie­dze tu są i kozy są

nie­kie­dy w dzień moż­na spo­tkać kamień co sobie dokądś idzie pija­ny
gdzie się
wybrał nie powie jak to kamień

nie­kie­dy sam z sie­bie jedzie wóz

co roku w czerw­cu kwit­nie lipa

a bab­cie i dzie­ci pod cer­kwią tyl­ko w sobo­ty gdzieś tak mię­dzy
pią­tą i szó­stą kie­dy nad naszym tery­to­rium prze­la­tu­je samo­lot

tutaj nikt nie wie­rzy że czło­wiek pocho­dzi od mał­py
bo nie ma z kim o tym poroz­ma­wiać ale co sobo­tę na dachu cer­kwi
uka­zu­je się
Pismo Świę­te

i bab­cie te któ­re umie­ją latać czy­ta­ją go i prze­ka­zu­ją
dzie­ciom

nie­bo ma tutaj wła­ści­wy kolor bo innych nie ma a czwar­tek
czy­sty choć mówi­li że był jesz­cze jakiś lecz o nim już zapo­mnie­li

kali­na tu też jest skrzy­dla­ta a kwia­ty same sie­bie malu­ją na
ścia­nach chat

to tery­to­rium naszej duszy i dusza odda­la się stąd dalej
niż na pięć kilo­me­trów zamie­nia się w gli­nę

gli­na tutaj jest bia­ła prze­waż­nie zda­rza się rów­nież ruda

ale napraw­dę ruda nie jest to trzmie­le ją tak prze­ma­lo­wu­ją

o jedzie wóz sam z sie­bie i macha skrzy­dła­mi samo­lo­to­wi
więc to sobo­ta gdzieś tak mię­dzy pią­tą i szó­stą

o świ­cie w stud­niach widać gwiaz­dy więc pochy­lać się w stud­nie
nie nale­ży
bo moż­na wypaść z tam­tej stro­ny zie­mi a wte­dy
czym wró­cić z powro­tem

od ciszy cza­sa­mi dach idzie na cha­tach dokąd i po co nikt nie wie
ale w tym cza­sie z regu­ły nie ma desz­czów

desz­cze tutaj zrzu­ca­ją żab­ki ale żab­ki szyb­ko
dora­sta­ją i gdzieś się wyno­szą

od cza­su do cza­su pta­ki pod­rzu­ca­ją komuś zło­to kol­czy­ki
obrącz­ki itd.

wybie­ra­jąc się tutaj prze­mie­niasz się cały w pyłek kwia­to­wy i
odtąd już psz­czo­ły od cie­bie się nie odcze­pią

to tery­to­rium duszy nic nie pora­dzisz a samo­lot w sobo­ty
leci i już


Natałka Biłocerkiweć

Technically speaking

Tech­ni­cal­ly spe­aking, jak mówił Bill Clin­ton,
w sen­sie tech­ni­ki to nie był seks;
i moż­na było spo­koj­nie patrzeć w oczy rodzi­com,
nauczy­cie­lom, narze­czo­nym, żonom
i komu tam jesz­cze;
przed sądem, z ręką na Biblii czy Kon­sty­tu­cji,
albo na Sądzie Osta­tecz­nym -
zresz­tą, do nie­go zosta­ło już nie­dłu­go.

Ale co to było – zasta­na­wiam się cza­sa­mi:
i czy chcia­ła­bym jesz­cze raz spo­tkać tego męż­czy­znę,
i czy roz­po­zna­li­by­śmy się
(przy­pad­ko­wo na uli­cy),
i co byśmy zro­bi­li, gdy­by­śmy się roz­po­zna­li:
rzu­ci­li­by­śmy się w obję­cia, śmie­jąc się i żar­tu­jąc
czy poszli dalej z opusz­czo­ny­mi gło­wa­mi,
nie oglą­da­jąc się za sie­bie?

Tech­ni­cal­ly spe­aking dale­ko mi było do Moni­ki
z jej sukien­ką,
nie zosta­wi­łam żad­ne­go dowo­du
ani dla obro­ny, ani dla oskar­że­nia:
bo czy moż­na uwa­żać za dowód
kolor wypi­te­go wina,
chłod­ny metal guzi­ków na jego dżin­sach,
nie­zna­ne sło­ne cie­pło
koło swo­ich ust?

Szyb­ko, szyb­ko wysy­cha­ją sło­ne morza,
wino i łzy, sper­ma i krew w ludz­kich cia­łach.
Szyb­ko, szyb­ko pusty­nia – nie­wi­dzial­ne zwie­rzę
na zewnątrz swo­je bia­łe pazu­ry wysta­wia.

I każ­dy prze­cież wie, że kie­dy przyj­dzie czas:
rzec trze­ba sło­wo – albo w mil­cze­nie brnąć;
trze­ba coś zro­bić – bodaj tyl­ko raz;
trze­ba się oddać i trze­ba wziąć.


Deszcz

Deszcz… Deszcz we Lwo­wie, w Tar­no­po­lu…
Deszcz – na skra­ju
pola, gdzie kole­ina rów­na, błysz­czą­ca – jak strza­ła…
Ty w wago­nie nie śpisz – jak wte­dy, pośród nocy…
Nie, to nie gwiaz­dy doko­ła, to sen­ne cia­ła.

Śpij, wyobra­żaj sobie, że ta ule­wa zmy­wa
ubra­nia, zmarszcz­ki, gry­ma­sy, szmin­kę, pot i łzy;
fał­dy cudze­go cia­ła i skó­rę co oble­pia,
któ­re jak­by nad ser­cem ktoś przy­le­pił ci.

Zmy­je się wszyst­ko, sens i życie zosta­nie,
i poezji – humor i rzecz – pło­ną­ca kość.
Spójrz – koły­sze się szklan­ka;
spójrz – rana
roz­la­nej kawy pla­mi roz­ście­lo­ną noc!

Smród sypial­nych wago­nów, wil­got­nych podu­szek,
smród klo­ze­tu, papie­ro­sów, miło­ści i bie­dy,
i nie­trwa­łe imio­na daw­nych przy­ja­ció­łek -
wszyst­ko zosta­je w stru­gach tej noc­nej ule­wy…


Ołeksandr Irwaneć

List otwarty do premiera Kanady Briana Mulroney’a i Generalnego Gubernatora Romana Hnatyszyna od pracowników kołchozu „Szlak Illicza” (przekreślone) „Szlak Ilokwycza”

Nie możem jeść ni pić nie możem,
Gaze­ty, książ­ki lecą z ręki,
Kie­dy quebec­cy cia­ło two­je
Sepa­ra­ty­ści rwą na strzęp­ki,
Kana­do, mat­ko nasza dro­ga!
Nie­mo­ta twa już dzi­wi nas.
Cze­go chcą jesz­cze? Czyż, na Boga,
Pta­sie­go mle­ka u was brak?
Już nas nie dzi­wi ta Marian­na,
Przez któ­rą baj­zel ten i dra­ki.
Pisa­li­śmy do Mit­te­ran­da.
(Nawia­sem mówiąc, kto to taki?)
Trza, do Butro­sa też się zwró­cim,
I do Gale­go. Pchnie­my posłów
Do Anglii. Niech ich pan ukró­ci,
Hna­ty­szyn. Żabo­ja­dów ostro!
Gwizd­nij­cie tyl­ko. Wszyst­ko rzu­cim
I wnet się sta­wim. Całą wio­ską.

kwie­cień 1992


Dmytro Pawłyczko

[W środku nocy deszcz przyszedł]

W środ­ku nocy deszcz przy­szedł,
Jak zbo­że zaszu­miał w polach.
Wbie­gli­śmy pod jego okry­cie
Spod topo­li albo jawo­ra.

Ubra­nie zmył z cie­bie i ze mnie,
Jak rzeź­biarz gli­nę zdjął z cia­ła.
Cze­go w słoń­cu szu­kać darem­nie,
On od razu na oślep zna­lazł.

Łasko­tał jak kło­sy drżą­ce,
Po ramio­nach łagod­nie spły­wał,
Dusz naszych list­ki błysz­czą­ce
Koją­cym cie­płem obmy­wał.

Pier­si się w pier­si wtu­la­ły,
Plu­ska­ła woda mię­dzy nimi.
Ryby w tej wodzie pły­wa­ły,
Płe­twa­mi lśniąc ogni­sty­mi,

Latał nad nami nie­to­perz
Bły­ska­wic jak iskier garst­ka.
I lęk twój dziew­czę­cy tej nocy
Raz pierw­szy szczę­ściem zaja­śniał.


Świerki

Sie­kie­ra ojca tkwi w pnia­ku, wbi­ta
Aż po sam brzu­siec -
Świer­ki zdy­sza­ne pierz­cha­ją w stra­chu,
Chcą w górę uciec.

Piła wygi­na się i naprę­ża,
Ryba zęba­ta.
– No, wska­zuj drze­wo, któ­re zrą­bie­my! -
Powia­da tata.

A ja wybie­ram, jak po jar­mar­ku
Ocza­mi bie­gam.
Zda się ład­niej­szy mi taki świer­czek,
Któ­ry nie z brze­ga.

- Ten naj­smu­klej­szy! – Nie, mój chłop­czy­ku,
Szko­da go chy­ba!
– No to ten ład­ny, w igli­wiu srebr­nym,
Co lśni jak ryba!

- Żal go! – Więc może ten osma­lo­ny,
Omsza­ły spodem!
– Ej nie, nie­bo­żę, zro­bi­li­by­śmy
Tym wiel­ką szko­dę!

- No to ten czar­ny, powy­krę­ca­ny,
W smo­le jak dra­twa!
– I tego szko­da! Tro­chę pod­ro­śnie
I będzie tra­twa.

- A ten, co niby świecz­ka skrzy­wio­na,
Jak w para­sta­sie?
– Ej, nie! I on się też wypro­stu­je
O swo­im cza­sie.

Tak cho­dzi­li­śmy mię­dzy świer­ka­mi,
Śmiesz­ni zło­dzie­je.
– W domu się jesz­cze zasta­no­wi­my,
Wró­cim w nie­dzie­lę!…

Prze­szło czter­dzie­ści lat. Posłu­chaj­cie -
Szu­mi żywi­ca
I słoń­ce śpie­wa niby dzie­wi­ca.
Wie­trzyk figlu­je.

Cze­mu tak smut­no jest mi we wszyst­kich
Kra­inach świa­ta?
Wyso­kie świer­ki sto­ją, pyta­ją:
A gdzie twój tata?


Emma Andijewska

Martwa natura z odchyleniem etycznym

Trzy kara­sie, cytry­na i bęben,
I kogut, zamu­ro­wa­ny w topa­zie.
Kuchen­ny nóż, wide­lec, kawa­łek pumek­su,
Gdzie oko zatrzy­ma­ło się pstro­ka­te.

Jak mysz, zakor­ko­wa­no rubin
W przej­rzy­stej pułap­ce, gdzie – nada­rem­nie – pozew.
Linie­je czas (są szal­ki wcze­sne i póź­ne).
Pie­trusz­ka jasna. Pasi­ko­ni­ków tabun.

Z tasa­kiem po kuch­ni cho­dzi jesień.
Wyłu­sku­je z nie­sta­łej masy
Przej­rzy­stość, niby cie­lę­cy szkie­let.

W sło­iki – upy­cha słoń­ce
I – na pół­kach – prze­glą­da towar.
Nie wzrok, a jezio­ro, oczysz­czo­ne z hań­by.


Hryhorij Czubaj

Szukanie współwinnego
(fragment)

zoba­czył dzi­siaj w swo­im oku
wczo­raj­szą łzę

zoba­czył naza­jutrz w swo­im oku
wczo­raj­szą łzę

kolej­ne­go dnia w swo­im oku znów zoba­czył
wczo­raj­szą łzę i zro­zu­miał
że już nigdy nie zdo­ła jej wypła­kać
i zro­zu­miał że to już
koniec
WTEDY
obli­cze wie­czor­nej dro­gi cało­wał pode­szwa­mi
aż do urwi­ska ciszy dłu­go i w męce
zdej­mo­wał z sie­bie ostat­nią fra­zę ner­wo­wo
roz­pi­na­jąc guzi­ki słów dłu­go bał się
spoj­rzeć na swo­je odbi­cie w nucie re
a gdy popa­trzył nie ujrzał tam niko­go
WTEDY
wyro­sło w dzwo­nie drze­wo prze­ra­że­nia
WTEDY
ogrom­ne i roz­łu­pa­ło dzwon
i roz­łu­pa­ło dzwon­ni­cę drze­wo prze­ra­że­nia
i posa­dzi­ło sobie na bar­kach całą zgra­ję gaw­ro­nów

to drze­wo
zgi­na­ło się bar­dzo dłu­go
a kie­dy jed­nak się zgię­ło
wszy­scy zoba­czy­li
JAK
po spa­zma­tycz­nie zasty­głej linii
toczy się czar­ne jabł­ko
czar­ne jabł­ko się toczy
zatrzy­mu­je się pośród pola
i przy­by­wa dusza samo­bój­cy
na siwym koni­ku dymu
żeby dla tego samo­bój­stwa
zna­leźć współ­win­ne­go
i sta­je po tam­tej stro­nie jabł­ka jej sobo­wtór
na zie­lo­nym gli­nia­nym koni­ku
i opo­wia­da mu dusza swo­je prze­wi­ny
a sobo­wtór po tam­tej stro­nie czar­ne­go jabł­ka
wypo­wia­da swo­je uspra­wie­dli­wie­nia

a potem mówi duszy sobo­wtór
rów­nież o swo­ich prze­wi­nach

i sło­wo w sło­wo powta­rza dusza
te jego uspra­wie­dli­wie­nia


Jewhen Brusłynowski

Klatka z panterą

Tak lubisz wzro­kiem badać gięt­ką
skó­rę, co cia­ło pan­ny spi­na.
W pan­te­rę tę, na wia­rę wzię­tą,
tuli­pa­no­wą lan­cę wbi­jasz.
Ją nauczy­li mówić, w nosie
ma jed­nak kwia­ty, to nie syci -
o mię­so ten uśmie­szek pro­si!
W krew! na are­nę, neo­fi­ci!

Upa­dek Rzy­mu, ryk pan­te­ry,
czad orgii, prą­dy sodo­micz­ne,
olej­ki w mózgach ete­rycz­ne,
piż­mo – poeci zło­tej ery! -
niech wasze się księ­ży­ca bla­skiem
prze­le­ją gło­wy w cza­sie peł­ni,
pory, jak przy­pływ, wam wypeł­ni
wino i krew smo­li­sta – patrz­cie -
sma­gła, pie­ką­ca, prę­go­wa­na -
bogi­ni, zwie­rzę, otchłań może?
gumo­wa lal­ka? skó­ra? sama
Wenus, co wyszła z pia­ny morza?
gita­ra w pal­cach lowe­la­sa,
na dźwię­ki wyszu­ka­ne łasa.


Prze­ło­żył Boh­dan Zadu­ra

O autorach i autorkach

Andrij Bondar

Urodzony 14 sierpnia 1974 roku w Kamieńcu Podolskim. Ukraiński poeta, prozaik, literaturoznawca, tłumacz i publicysta. Ukończył studia filologiczne w Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. W latach 1998-2000 redaktor naczelny pisma „Literatura Plus”, następnie redaktor działu literackiego w „Zwierciadle Tygodnia”. Laureat nagrody wydawnictwa Smołoskyp (1997). Na język ukraiński przełożył m.in. "Ferdydurke" Gombrowicza i "Pięknych dwudziestoletnich" Hłaski. Mieszka w Kławdjiewem pod Kijowem.

Bohdan Zadura

Ur. w 1945 r. Poeta, prozaik, tłumacz i krytyk literacki. W latach 2004-2020 redaktor naczelny „Twórczości”, od lat pozostaje związany z „Akcentem” i „Literaturą na Świecie”. Laureat licznych polskich i zagranicznych nagród, w tym: Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2011), Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. H. Skoworody (2014) oraz Nagrody im. C.K. Norwida (2015). W Biurze Literackim w latach 2005–2007 ukazały się jego dzieła zebrane, a w kolejnych latach publikował w oficynie następne premierowe książki, w tym w 2020 roku wybór wierszy Sekcja zabójstw. W 2018 r. został uhonorowany Silesiusem za całokształt twórczości.

Dmytro Pawłyczko

Ukraiński poeta, tłumacz, krytyk literacki, działacz społeczny, polityk. Był autorem wielu tomów wierszy, m.in. "Miłość i nienawiść" (1953), "Moja ziemia" (1955), "Czarna nić" (1958), "Wzywa prawda!" (1958), "Tajemnica twojej twarzy" (1979), "Spirala" (1984), "Nostalgia" (1998), "Poświadczam życie" (2000), "Naparstek" (2002), jak również tłumaczem poezji anglojęzycznej (między innymi sonetów Szekspira), polskiej, bułgarskiej, rosyjskiej i innych.

Emma Andijewska

Urodzona w Doniecku. Ukraińska poetka, prozaiczka i malarka. W roku 1957 ukończyła filozofię i filologię na Wolnym Uniwersytecie Ukraińskim. Uchodzi za najwybitniejszą przedstawicielkę nurtu modernistycznego w emigracyjnej literaturze ukraińskiej. Mieszka i pracuje w Monachium.

Hałyna Petrosaniak

Urodzona w 1954 roku w Kujaniwce (obwód sumski). Ukraińska poetka i krytyk literacki. Ukończyła ukrainistykę na uniwersytecie im. T. Szewczenki w Kijowie. Pracuje w redakcji miesięcznika „Ukraińska Kultura”. Laureatka gruzińskiej nagrody im. W. Majakowskiego (1986) i „Kryształu Vilenicy” (2001). Mieszka w Kijowie.

Hryhorij Czubaj

Urodzony 23 stycznia 1949 roku we wsi Berezyny. Ukraiński poeta i tłumacz. Ukończył studia w Instytucie Literackim im. Gorkiego w Moskwie. Jeden z najbardziej znanych przedstawicieli lwowskiego undergroundu w latach 70. Zmarł 16 maja 1982 roku.

Iwan Łuczuk

Urodzony w 1965 roku we Lwowie. Ukraiński poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki. Syn pisarzy Włodzimierza Łuczuka i Oksany Senatowicz. Członek grupy Łu-Ho-Sad. Mieszka i pracuje we Lwowie.

Jewhen Brusłynowski

Urodzony w 1963 roku w Steciwce (obwód czerkaski). Ukraiński poeta, prozaik i dziennikarz. Studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie im. T. Szewczenki, a następnie pracował w kilku czasopismach. Uważany za jednego z nielicznych przedstawicieli konceptualizmu na Ukrainie. Autor i wydawca Kalendarza Brusłynowskiego (1996), książki w formie kalendarza ściennego z odrywanymi kartkami, mieszczącej najrozmaitsze gatunki literackie. Mieszka w Kaniowie.

Kostiantyn Moskałeć

Urodzony w 1963 roku. Ukraiński poeta, prozaik, krytyk literacki. Mieszka we wsi Matijwka pod Bachmaczem.

Mykoła Chołodny

Urodzony w roku 1939 w Czernihowszczyźnie. Ukraiński poeta i krytyk. Studiował na wydziale filologicznym Uniwersytetu im. T. Szewczenki w Kijowie. Relegowany z uczelni w 1965 roku (studia skończył w Odessie w 1968), aresztowany w 1972 roku, po opublikowaniu samokrytyki został zwolniony i zmuszony do opuszczenia Kijowa. Laureat nagrody Bu-Ba-Bu za najlepszy wiersz roku 1995. Zmarł w 2006 roku.

Natałka Biłocerkiweć

Urodzona w 1954 roku w Kujaniwce (obwód sumski). Ukraińska poetka i krytyk literacki. Ukończyła ukrainistykę na uniwersytecie im. T. Szewczenki w Kijowie. Pracuje w redakcji miesięcznika „Ukraińska Kultura”. Laureatka gruzińskiej nagrody im. W. Majakowskiego (1986) i „Kryształu Vilenicy” (2001). Mieszka w Kijowie.

Nazar Honczar

Urodzony 20 kwietnia 1964 roku we Lwowie. Ukraiński poeta, aktor i performer. Członek grupy literackiej „ŁUHOSAD”. Laureat nagrody Bu-Ba-Bu (1989). Stypendysta programów: „Homines Urbani” (2005), „Gaude Polonia” (2007) oraz „Stadtschreiber der Stadt Graz” (2007/2008). Autor i wyznawca koncepcji „teatru próżniaczej istoty”, założyciel i właściciel Teatru Leniwej Istoty. Zmarł 21 maja 2009 w Użhorodzie.

Ołeksandr Irwaneć

Urodzony 24 stycznia 1961 roku na Wołyniu. Ukraiński poeta, prozaik, dramaturg, felietonista, krytyk literacki. Ukończył studia w moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego. Współzałożyciel grupy literackiej Bu-Ba-Bu. Stypendysta Kuenstlerakademie Schloess Solitude (Stuttgart, RFN, 1995), kuenstlervilla Waldberta (Monachium, RFN, 2001), Fundacji KulturKontakt (Wiedeń, Austria, 2002). Stypendysta Fundacji Fulbrighta (USA, 2005-2006), stypendium „Gaude Polonia” 2008 r. Mieszka w Rownym i w Irpeniu pod Kijowem.

Ostap Sływynski

ur. w 1978 r. Poeta, tłumacz, krytyk literacki. Studiował bułgarystykę na Uniwersytecie Lwowskim, na którym obecnie pracuje. Inicjator i uczestnik projektów artystycznych. Laureat nagrody im. Antonycza (1997), Ambasady RP (2007) i Huberta Burdy (2009). Stypendysta programu Gaude Polonia Ministerstwa Kultury RP (2003) oraz programu Homines Urbani (2008). Tłumaczył m.in. utwory Tadeusza Różewicza, Jacka Podsiadły, Marcina Świetlickiego, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka. Wchodził w skład redakcji trójjęzycznego (polsko-niemiecko-ukraińskiego) czasopisma literackiego „Radar”. Uhonorowany odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej. Mieszka we Lwowie.

Roman Sadłowski

Urodzony w 1964 roku. Ukraiński poeta, autor poezji wizualnej. Członek grupy literackiej Łu-Ho-Sad. Mieszka we Lwowie.

Serhij Żadan

Urodził się w 1974 roku w Starobielsku. Poeta, prozaik, eseista, tłumacz, wokalista i aktywista. Jest laureatem wielu nagród, począwszy od Nagrody Bu-Ba-Bu za najpiękniejszy wiersz roku (1999), przez nagrodę festiwalu Kijowskie Laury (2007), Nagrodę im. J. Conrada-Korzeniowskiego (2009), Mosty Berlina (2014), po Nagrodę Literacką Europy Środkowej Angelus (2015), Nagrodę Wilhelma Tella (2019) czy Nagrodę Dereka Walcotta (2021). W marcu 2022 roku Komitet Nauk o Literaturze przy Polskiej Akademii Nauk zgłosił jego kandydaturę do literackiej Nagrody Nobla. W maju tego samego roku został ogłoszony Człowiekiem Roku „Gazety Wyborczej”. Wydał kilkanaście książek, z których wiele ukazało się w Polsce. Pierwszą z nich, obok zbioru opowiadań Big Mac, był tom wierszy Historia kultury początku stulecia opublikowany w 2005 roku przez Biuro Literackie, który został wznowiony w 2022 roku wraz z nowymi przekładami autorstwa Bohdana Zadury. 

Wiktor Neborak

Poeta, prozaik i rockman ukraiński. Debiutował w roku 1987 tomikiem Bursztynowy czas. Współtworzył wraz z Jurijem Andruchowyczem i Ołeksandrem Irwancem grupę poetycką Bu-Ba-Bu w której był nazywany Prokuratorem. W roku 1990 opublikował tomik Latająca Głowa, zaś w 1993 Rozmowy ze sługą i Alter ego.

Wołodymyr Cybulko

Urodzony w roku 1964 we wsi Chmielna (obwód czerkaski). Ukraiński poeta, tłumacz, eseista i działacz polityczny. Autor tekstów popularnych piosenek, charyzmatyczna postać w środowisku kijowskiej młodzieżowej pop-bohemy. Reżyser i współorganizator m.in. festiwalu „Czerwona ruta”. Wieloletni doradca Wiktora Juszczenki. Mieszka w Kijowie i Lwowie.

Powiązania