ukryte
koń ma chore nogi, pszczoły przylatują do wody.
samochód przejeżdża po białej drodze, będzie burza.
u nas niewiele się zmieniło. wyłamali zamki
i nic nie wynieśli. to jeszcze nie czas, podarowano nam
kolejne dni, może tygodnie. chociaż już wiadomo,
że jesteśmy obserwowani, ktoś spisuje za nas
wydarzenia z których nie zapamiętamy
nawet małej części. sąsiedzi opowiadają, że widzieli
jak kręcą się i przypatrują. przyjdzie dzień,
kiedy wyniosą wszystko.
pozamykane
ptaki roją się jak pszczoły. zawsze
jest tak samo, dłonie splecione
jak wieńce. potem gorąca herbata, różowe
płaty szynki i białe kromki. pod stołem
pies macha ogonem i drżą
kolana. trzeba jechać, zanim ciemność
wyrzeźbi kolejny sopel pod dachem,
zanim zaspy domkną się nad drogami.
żyły kruche jak ciasto
siedzimy z ojcem na balkonie. jemy babkę,
nie rozmawiamy o kobietach. strużki
potu ścigają się do pierwszej zmarszczki.
ojciec oddał krew i dostał kilka tabliczek
pełnomlecznej. przez trzy dni chodził
blady i czegoś mu brakowało.
później odwiedzamy chorą w szpitalu. w nocy
obstawiono parawanem łóżko obok, gra
cieni nie pozostawiała wątpliwości.
za oknem falują góry, uśmiechnięte pielęgniarki
podają lekarstwa i termometry. wychodzimy
tuż po serialu. w lustrzanej windzie potrącamy
kolejnych odwiedzających.
spełnia się
ten dom starzeje się obok nas, nie wygląda na swoje lata
dziadek w nocy wzywa Jezusa, wychodzę na schody. ciemność
zaplątała się w liście jabłonki. biały kot wyskakuje z trawy
z ogonem jak raca, ociera się o nogi. spadła gwiazda, kocie,
wymrucz życzenie, tylko nie za głośno, ktoś usłyszy i przepadnie.
tuż nad płotem rdzawa kropka. przepowiednie mówią o wojnie
i zniszczeniu, z pokoju wieje nudą. zobacz, kocie, nieszczęście jest tak blisko,
na wyciągnięcie ręki.
moc truchleje
nabieram powietrza przed kolejną zwrotką kolędy
fragmenty nieba namalowane na deskach zawieszone nad głową
anioł z grubymi łydkami wyciąga ręce ku światłości, nic więcej
nie mogę sobie przypomnieć chociaż oglądałem wiele razy.
zastanawiające jak dużo można osiągnąć w kwestii
nieuczestniczenia, obecnym być tylko w cudzysłowie
i tak od zawsze. wśród tłumu ciepłego, oparów kadzidła,
dezodorantów, z widokiem na przetłuszczone włosy
i małego proboszcza za ołtarzem.
sztuczki
urazy chowane głęboko obrastają w ciemność
wypuszczają korzenie kwitną gdy mróz rozszarpuje butelkę
pełną wody. jeśli jeszcze oddychamy, to świat ma smak
rozgniecionych rodzynek i popiołu.
ptaki z robakami w dziobach, psy zatrzymane
w radosnym biegu, schody odwrócone, żeby dojść na górę,
trzeba zejść w dół. jeśli jest tak jak mówią,
że Bóg ukryty jak dziecko za szafą, gdy zbije kryształowy
wazon, jeśli tak jest, to co.
wieża myśliwych
na wschodzie mówią o jesieni, słońcu, którego nie odróżniają
od jarmarcznego balonika wypuszczonego przez
wrzeszczącą dziewczynkę. u nas koniec lata przypomina patelnię
na której dosmażają się resztki ze stołu. na zachodzie jest noc
i pora roku, jeszcze nierozpoznana. wszystko wskazuje na środek
wielkich szumów, rzeki niosą coraz więcej liści, lub czegoś co z daleka,
dla spokoju, można brać za liście. wesela, winogrona wymieszane
z rodzynkami. dziecko, które przyjdzie na świat, zostanie ochrzczone
w rzece informacji. tutaj cichy las wycięty i zasadzony od nowa,
wokół wieży myśliwych rozrzucona przynęta: aluminium, szkło,
plastikowe torby i pudełka.