Okopań poideł
że jest się, a po co
Okopań poideł,
nie ma chleba Jedności Narodowej,
okadzeń domostwu,
nie ma chleba Sienkiewicza.
Rokoszy sumienia,
nie ma chleba Marksa i Engelsa,
ulegań Srebrenic,
nie ma chleba Rondo Reagana.
Pasjami opierań,
nie ma chleba Kleczkowska do-i-od torów,
opierań bez pasji,
nie ma chleba Odra Kraszewskiego.
Żywień y bronień,
nie ma chleba Anty-Reymonta,
franczyzy spamiętań,
nie ma chleba Osobowicki z Bujwida.
Strużeń piosnki o usta,
nie ma chleba Jagiellończyka w dwóch kotach,
nalegań, że mimo
jest chleb tu i teraz,
nie-
zasłużony, gorący przez palce
chleb ścierań
o jeszcze.
4.12.2011
(pierwszy kot z 2001, drugi z „do-wczoraj-i-dzisiaj”)
Wojna (pieśń lisów)
Jestem twoim gorszym bokiem, jaskrawym przeoczeniem
W obronie, to ja zostawiam ślady
Tak blisko kryjówki, które ty zacierasz do wody w pęcherzach.
W jamach tego lasu zbiera się tylko pył i ziarna sosen.
Grzyby znaczą groby. Susza: most
Legł na dnie, byłym dnie, sarny szczekają głośniej.
A najgłośniej lisy. Nie ma zła w niewidzeniu barw.
Ogród i dom, miraże.
Nie mordowałyśmy od końca karmienia.
Puls (krety)
Twoja śmierć; jak się ma twoja śmierć?
Twój wróg społeczeństwo, twój wróg ludzkość;
jak się mają?
Czego chcą:
ich zwierzęta już wróciły
z egzekucji; ich pyski są pełne ziemi.
Oślepiające zmierzchem słońce.
Błoto rzadsze o wypłukane gniazda.
Idzie
(dla dobrego czytelnika przyjazne będzie czytanie w dowolnej figuracji)
Idzie nadzieja pariasów pod sztandarem z plandeki.
Idzie rójka jebaków na stadion z chityny.
Idzie śmierć ku dołowi, czyta locję nieba.
Idzie pasek sprzedaży po grzbiecie Azjatki.
Idzie godność z zakwefionym pyskiem.
Idzie inna godność tępym szronem gardła.
Idzie wstyd ex catedra plotąc komunały.
Idzie rumor z parteru, śpimy podnajęci.
Idzie wszechfilozof, jego konkubina dzierży zaś monstrancję.
Idzie ruin kobierzec na najświeższą skórkę.
Idą bożki czeredą, najtężej Pan Jezu.
Idzie litość pazerna dla dalszej ofiary.
Miękko stąpa kuna, wlecze jajo gęsi.
Idzie lura do ust spragnionych szacunku.
Idzie i szacunek, skoro go wołają: miesi go piekarczyk o kocim podszerstku.
Idzie marazm bólu, jest pusto pod mostkiem.
Idzie młyn w rotację przed skrzepłą Bystrzycą.
Idzie służba, nie może oddychać.
Idzie las; w nim się pochowamy.
Idzie płacz o łzach prawie jak tapioka.
Idzie rzut molochów spod klawiszy miasta.
Idzie nóż komorą, wraca w poręczeniu.
Idzie tlen, w jego samopałach wiruje pół słońca.
Idzie sęk tarcicą: to też jest nadzieja.
Borowski
(cztery strofki zamiast samobójstwa)
(tu i ówdzie w polszczyźnie mówi się „zaś” w rozumieniu „znowu”)
A
Upiłem się chmurnie, nosił mnie Borowski
Żebractwa i jebań nocą esemesów,
Iż tężeje męstwa naszego pajęczyna,
Lecz wiotczeje męstwa naszego pajęczyna;
Na słońce o trupach wznoszące Afrykę
I Polskę, co mleczną siostrą jest kundla,
Ten zaś ujada nieswoją część pieśni –
B
I zbudziło mnie zimno, że brak mi do śmierci
Nie miałkiej odwagi, a całego życia.
Tadziku, młyn miele. Fajczą się buddyści
Skórką żniętą od chleba, więc nad wyraz
Twardą – nadmieńmy, że pańską: słomiany
To zapał, całopalność żywca. Na takiej
Ukrainie się z tym nie pierdolą:
Γ
Co skomle, że żyje, tożsame kundlowi
Spazmem istnienia, rój ludzki odpuśćmy.
Gadałem z Dyckim i potem mnie ugryzł
Zębem mądrości; tej, co nic nie znaczy;
Usta moje nabrzmiały od oślich pocałunków
I zaś nie umarłem, nie ma takiej śmierci –
Na płycie targowiska zaczadził się ja-
Δ
Błczarz, dogrzewał się butlą, nie zjechał na noc,
Bo czekał na zwrot dwóch skrzyniopalet:
A ja to widziałem; stamtąd miałem blisko;
I miałem w pamięci, że chce się ode mnie
Milczenia, więc mówiłem, żeby odebrać sens
Śmierci czy nawet milczeniu; zostało po nim
Białej żołądkowej, co miast oczu ze mnie ściekła.