książki / PROZA

Zapominanie Eleny

Andrzej Sosnowski

Edmund White

Fragmenty książki Edmunda White'a Zapominanie Eleny, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 16 maja 2013 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Rozdział drugi

Kie­dy wycho­dzę z łazien­ki, spo­strze­gam na gan­ku Her­ber­ta, któ­ry czy­ta książ­kę. Sie­dzi tyl­ko w szor­tach i teni­sów­kach, ale cia­ło ma tak gib­kie i wło­sy tak gład­ko przy­cze­sa­ne, że spra­wia wra­że­nie kom­plet­nie ubra­ne­go, jak­by jego skó­ra była czymś na kształt spor­to­we­go kostiu­mu.
– Dzień dobry – mówi Her­bert.
– Od daw­na na nogach? ‑pytam.
– Od paru godzin – odpo­wia­da, z widocz­ną satys­fak­cją. – Nawet byłem już w skle­pie, żeby kupić coś na śnia­da­nie. Nic nad­zwy­czaj­ne­go, ot, jaj­ka, kieł­ba­ski, mle­ko, kawa i tro­chę pie­czy­wa na tosty. Czy ostat­niej nocy wszy­scy z two­je­go poko­ju wró­ci­li?
– Owszem.
– Nie ma więc tyl­ko Boba. Nie widzia­łem go rów­nież w hote­lu. Ty widzia­łeś?
– Nie. – Nie umiem powie­dzieć, czy Her­bert chce wró­cić do książ­ki, czy miał­by ocho­tę poga­dać. Posta­na­wiam usiąść obok nie­go w płó­cien­nym krze­seł­ku i patrzeć w suro­we deski pomo­stu w taki spo­sób, jak­by jesz­cze morzył mnie sen. Jeśli Her­bert jest w nastro­ju do roz­mów, to moja dłuż­sza obec­ność zachę­ci go do mówie­nia, a jeże­li zechce poczy­tać, moje odrę­twie­nie będzie dlań wystar­cza­ją­cym pre­tek­stem, aby zosta­wić mnie same­go sobie.
Nie­ste­ty, wyraź­nie czu­ję, że jest rów­nie nie­pew­ny jak ja. Zauwa­żam kątem oka, jak obser­wu­je mnie ukrad­kiem, wier­cąc się w swo­im krze­seł­ku, jak jego dłoń zaci­ska się na porę­czy, aby za chwi­lę jed­nak chwy­cić książ­kę – i oto Her­bert pogwiz­du­je już pierw­szy takt tej pio­sen­ki, któ­rą nucił wczo­raj przy zmy­wa­niu naczyń. Po czym prze­ry­wa, aby nagle znów pod­jąć melo­dię, ale nie parę tak­tów dalej, co świad­czy­ło­by, że napraw­dę pogrą­żył się w zadu­mie, lecz dokład­nie w tym samym miej­scu, w któ­rym zapa­dła cisza: wyraź­ny znak, że gwiż­dże pod moim adre­sem, rów­nie śmiesz­ny i wystu­dio­wa­ny jak syn­drom zie­wa­nia u Boba. Tak przy­naj­mniej pomy­ślał­by ktoś, kto szu­kał­by naj­mniej­szej ska­zy.
A ja nie umiem zna­leźć żad­nej ska­zy w Her­ber­cie tego poran­ka. Słoń­ce zaczy­na grzać moje ramio­na i dwa wró­ble szcze­bio­czą na wypa­lo­nym kona­rze wyso­kie­go drze­wa. Pta­ki sia­da­ją na tej zwę­glo­nej, hory­zon­tal­nej i gru­bej nie­mal jak pień gałę­zi, ćwier­ka­ją przez chwi­lę, a potem trze­po­czą przez moment w powie­trzu, zanim jesz­cze raz wylą­du­ją. Krą­żą wokół kona­ru w bez­u­stan­nych, ner­wo­wych prze­lo­tach, jak­by nie potra­fi­ły zna­leźć punk­tu opar­cia na czymś tak im obcym i mar­twym. A drze­wo jest pamiąt­ką z daw­ne­go poża­ru; być może jeden z tych wiel­kich domów stał tu oneg­daj w pobli­żu.
Nie, nie umiem zna­leźć ska­zy w Her­ber­cie. Her­bert prze­wra­ca stro­nę, przy­glą­da się jakie­muś zda­niu, czy­ta je jesz­cze raz i marsz­czy brwi, wyraź­nie zakło­po­ta­ny, ale ta kon­ster­na­cja powo­li prze­cho­dzi w uśmiech zro­zu­mie­nia i kil­ka pota­ku­ją­cych ruchów gło­wą – taki skoń­czo­ny wykład na temat pro­ce­su myśle­nia, pokaz z ilu­stra­cja­mi, coś, co po pro­stu nigdy się nie zda­rza, kie­dy ktoś rze­czy­wi­ście pogrą­ży się w myślach.
I na pew­no przy­jął­by z ocho­tą każ­dą moją ini­cja­ty­wę, ale ja nie wiem, co powie­dzieć, a poza tym, wolę przy­glą­dać się gęste­mu listo­wiu, któ­re nie­mal zupeł­nie pochło­nę­ło nasz domek. Mój żołą­dek wpraw­dzie już zdą­żył się skur­czyć, ale dobrze wypo­czę­te ręce i szy­ja nie otrzy­ma­ły jesz­cze sygna­łów alar­mo­wych; może się uda prze­dłu­żyć ich spo­kój. A zwłasz­cza jeden krzew, albo drzew­ko, przy­cią­ga moją uwa­gę, ponie­waż ma liście w trzech odmien­nych kształ­tach: jeden wyglą­da jak liść wią­zu, dru­gi ma trzy duże płat­ki, trze­ci przy­po­mi­na miten­kę. Rośli­na wygi­na się łukiem aż po pobli­ski ostro­krzew i two­rzy ciem­ny tunel wosko­wej zie­le­ni, z kra­tow­ni­cą świa­tła i cie­nia na dole.
Jak wszyst­kie domy, któ­re tu widzia­łem, nasz też stoi na palach wbi­tych w pod­mo­kły grunt. Pomo­sty i chod­ni­ki z suro­wych i wyświe­co­nych desek rów­nież bie­gną górą. Dłuż­sze źdźbła tra­wy wyla­zły przez szpa­ry pomię­dzy deska­mi i wsku­tek usta­wicz­ne­go dep­ta­nia leżą teraz mar­two na drew­nie, brą­zo­we i poskrę­ca­ne jak postrzę­pio­ne rze­my­ki. A ponie­waż naj­bliż­sza oko­li­ca jest bar­dziej pagór­ko­wa­ta niż rejon por­to­wy, mogę jesz­cze stąd dostrzec tam­tą czar­ną wil­lę, któ­ra z czte­re­ma pur­pu­ro­wy­mi pro­por­ca­mi, jak­by z nie­śmia­łą osten­ta­cją przy­sia­dła w górze nad nami.
Nagle Her­bert z hukiem kła­dzie książ­kę na dzie­lą­cy nas stół i mówi: – Mam wra­że­nie, że mamy dzi­siaj nie­wiel­ką pra­cę do wyko­na­nia, nie sądzisz? – Kil­ka pierw­szych słów wypo­wia­da tro­chę zbyt gło­śno, więc natych­miast spusz­cza z tonu i tyl­ko patrzy na mnie sta­now­czo a może i z gnie­wem, jak gdy­by spra­wy wymknę­ły się spod kon­tro­li i teraz musi, już ponie­wcza­sie, wziąć je w garść. A może otrzy­mał jakieś roz­ka­zy z góry i jest tak bar­dzo prze­ję­ty koniecz­no­ścią prze­ka­za­nia ich mojej oso­bie, że zakło­po­ta­nie pokry­wa bur­kli­wo­ścią tonu? Swo­ją dro­gą, o jakie­go rodza­ju pra­cę może cho­dzić? Jesz­cze nie widzia­łem, żeby na wyspie kto­kol­wiek pra­co­wał, z wyjąt­kiem posłań­ców w hote­lu i stra­ża­ków. Ale posłań­cy mogli zwy­czaj­nie być przy­ja­ciół­mi, a Jason zapro­po­no­wał prze­cież, że wyrę­czy stra­ża­ków.
– Ależ oczy­wi­ście – mówię weso­ło. – To zna­ko­mi­ty pomysł.
– Zatem pój­dzie­my już teraz? Mogę ci poka­zać, co trze­ba by zro­bić
. – Więc pro­wadź – mówię i zasta­na­wiam się, czy ta żwa­wa bez­tro­ska nie obra­ża Her­ber­ta, czy nie powi­nie­nem zasa­lu­to­wać albo sta­nąć na bacz­ność. Salu­tu­jąc mógł­bym jed­nak popeł­nić strasz­li­wy błąd. Prze­cież Her­bert tak czę­sto zazna­czał, że bez wzglę­du na rela­cję, jaka w isto­cie mogła­by nas łączyć, musi­my odno­sić się do sie­bie lek­ko i libe­ral­nie. A zmia­na tej tona­cji to już nie moja spra­wa.
Her­bert powsta­je, ja też, cho­ciaż – z odro­bi­ną bła­ze­na­dy uda­jąc leni­stwo lub opie­sza­łość – zwle­kam jesz­cze przez chwi­lę przed gwał­tow­nym wyj­ściem z krze­seł­ka, któ­re­go porę­cze łapię nagle dłoń­mi i odpy­cham w dół. Ot, zni­ko­my żart, na kon­cie same­go cia­ła, bez porę­cze­nia przez coś tak kon­tro­wer­syj­ne­go, jak na przy­kład uśmiech. A jed­nak moje dzia­ła­nia w ogó­le nie powin­ny być nace­cho­wa­ne, przy­naj­mniej dopó­ty, dopó­ki nie odkry­ję, za jakie­go pokro­ju oso­bę ucho­dzę w powszech­nym mnie­ma­niu.
– Nie szedł­bym tak jak sto­isz – mówi Her­bert, poka­zu­jąc pal­cem moje kąpie­lów­ki. – Wokół tam­te­go domu jest mnó­stwo zaro­śli, możesz podra­pać nogi. Radził­bym dłu­gie spodnie. Nie mówię ci, co masz robić, ale -
– Nic nie szko­dzi, jak się tro­chę podra­pię.
I bie­gnę do łazien­ki, żeby się ucze­sać. W lustrze oglą­dam przy­ja­zną twarz z głę­bo­ki­mi zmarszcz­ka­mi wokół oczu i koło ust, uśmie­cham się i widzę, że te zmarszcz­ki mam od czę­stych uśmie­chów: tak jest, taka przy­ja­zna, ujmu­ją­ca oso­ba, żad­nych bruzd na czo­le, któ­re nie zwy­kło się marsz­czyć. Wiek? Pod trzy­dziest­kę, jeśli twarz zanie­dba­na, tro­chę po trzy­dzie­st­ce, jeśli nie. Ani przy­stoj­na, ani brzyd­ka (a może te duże noz­drza, brwi wygię­te w dół i mały pod­bró­dek uwa­ża się tutaj za kosz­mar?). I gło­wa zaczy­na mi drgać, taki lek­ki wstrząs co parę sekund, jak zdaw­ko­we ski­nie­nie, i szy­ja sztyw­nie­je tak bar­dzo, że boję się, iż gło­wa stra­ci całą mobil­ność. Dopie­ro kil­ka pota­ku­ją­cych skło­nów mnie uspo­ka­ja, że mam jesz­cze nad nią kon­tro­lę.
W chwi­li, kie­dy Her­bert sły­szy za sobą moje kro­ki, nie oglą­da­jąc się rusza przed sie­bie i pro­wa­dzi mnie ścież­ką w dół pod cięż­kim łukiem, któ­ry z jed­nej stro­ny two­rzy ostro­krzew, a z dru­giej ten wszech­stron­ny krzak o trzech róż­nych liściach.


[Obudziłem się pierwszy z całego domu…]

Obu­dzi­łem się pierw­szy z całe­go domu, lecz nie wiem, jakie są tego impli­ka­cje. Oczy­wi­ście nie mogę mieć cał­ko­wi­tej pew­no­ści, że wszy­scy poza mną dalej śpią, ale dwaj męż­czyź­ni w moim poko­ju oddy­cha­ją gło­śno, a ich dło­nie są roz­po­star­te, zwi­nię­te w pie­ści lub zamknię­te w spo­sób rów­nie natu­ral­ny, co nie­praw­do­po­dob­ny – krót­ko mówiąc, wąt­pię, aby kto­kol­wiek mógł być na tyle spryt­ny, żeby tak prze­ko­nu­ją­co impro­wi­zo­wać gesty­ku­la­cję snu. Ponad­to pod ocza­mi mają pół­ko­li­ste, opu­chłe obwód­ki, a ich war­gi są lek­ko roz­chy­lo­ne.

Co do użyt­kow­ni­ków innych pokoi, to nie spo­sób usta­lić, czy jesz­cze śpią, czy nie, a nawet czy w ogó­le są w domu. A jed­nak nikt się nie krzą­ta; tego mogę być cał­kiem pew­ny, gdyż ścia­ny są cien­kie i nie się­ga­ją sufi­tu, a dom jest tak mały, że żad­na jego część nie leży dalej niż trzy­dzie­ści stóp od moje­go łóż­ka.

Zasta­na­wiam się, jakie wywarł­bym wra­że­nie, gdy­bym poszedł teraz do łazien­ki? Być może nikt nawet by nie zauwa­żył, być może niko­go by to nie obe­szło; jest moż­li­we, że ludzie mają tutaj cał­kiem „natu­ral­ny” sto­su­nek do czyn­no­ści fizjo­lo­gicz­nych, że uwa­ża­ją je już to za humo­ry­stycz­ne, już to zbyt try­wial­ne, żeby o nich mówić. A z dru­giej stro­ny, zawsze zacho­dzi moż­li­wość, że całą spra­wę usta­la skru­pu­lat­nie uło­żo­ny pro­to­kół, a domow­ni­cy prze­strze­ga­ją porząd­ku wzro­stu, popu­lar­no­ści bądź star­szeń­stwa.

Po pro­stu muszę sko­rzy­stać z łazien­ki, bez wzglę­du na ewen­tu­al­ne kon­se­kwen­cje. Nawet jeśli popeł­niam błąd, to bar­dzo wąt­pię, żeby ktoś zga­nił mnie wprost. Wyglą­da na to, że panu­je kli­mat tole­ran­cji, nawet jeśli każ­da nie­sto­sow­ność jest przed­mio­tem wszech­stron­nych ana­liz i nie­koń­czą­cych się żar­tów – lek­kich, non­sza­lanc­kich i upo­rczy­wych. Wczo­raj wie­czo­rem po kola­cji Bob wstał od sto­łu i krę­cił się po poko­ju – sądzę, że nie bar­dzo wie­dział, co ma dalej robić. Zdo­byw­szy się wresz­cie na śmia­łość powie­dział, zwra­ca­jąc się do niko­go w szcze­gól­no­ści: „Myślę, że prze­spa­ce­ru­je się do hote­lu i chwil­kę potań­czę”. Jego dekla­ra­cja prze­szła bez echa. Jesz­cze raz obszedł pokój i ziew­nął w spo­sób naj­wy­raź­niej wymu­szo­ny – to w ogó­le nie było praw­dzi­we ziew­nię­cie, raczej kiep­ska imi­ta­cja. Potem wyszedł.

Kie­dy tyl­ko umilkł odgłos jego kro­ków, męż­czyź­ni przy sto­le wybuch­nę­li śmie­chem. „Tań­ce? Co za absurd! Kto cho­dzi do hote­lu, zanim wybi­je pół­noc? Ale Bob zawsze gubi mia­rę. Na przy­kład, tyle razy mu mówi­łem, że ludzie wycho­dzą z hote­lu oko­ło dru­giej nad ranem i idą do domu. Ale on bie­rze wszyst­ko tak dosłow­nie, że teraz wycho­dzi punkt dru­ga, bez wzglę­du na oko­licz­no­ści, bez wzglę­du na towa­rzy­skie niu­an­se. Natu­ral­nie już kil­ka razy został na lodzie, a wów­czas zło­ści się i mówi: ‘Prze­cież powie­dzia­łeś, że o dru­giej’. Pró­bu­ję mu tłu­ma­czyć, że trze­ba uważ­nie badać nastrój towa­rzy­stwa, obser­wo­wać waż­nych ludzi i wie­dzieć, kie­dy oni oka­zu­ją znie­cier­pli­wie­nie i gotu­ją się do wyj­ścia.”

- Nigdy mu się to nie uda – rzekł Her­bert, któ­ry, choć mało­mów­ny, z pew­no­ścią jest gło­wą domu, a cał­kiem nie­wy­klu­czo­ne, że w ogó­le jakąś waż­ną figu­rą. Opa­no­wał sztu­kę pobłaż­li­wej non­sza­lan­cji w więk­szym stop­niu niż, inni domow­ni­cy; kie­dy zeszłe­go wie­czo­ra spy­ta­łem go, czy mam sprząt­nąć ze sto­łu, poło­żył mi na ramie­niu dłoń gestem zupeł­nie wyzby­tym przy­jaź­ni i ser­decz­no­ści, mówiąc: „Ależ mój dro­gi, rób, jak chcesz. Kto zwra­ca uwa­gę na takie rze­czy? Każ­dy idzie za swo­im impul­sem, a gospo­dar­stwo samo świet­nie się krę­ci”.

- Nigdy mu się to nie uda – mówił Her­bert – gdyż jest zupeł­nie pozba­wio­ny instynk­tów spo­łecz­nych. A zresz­tą komu są one potrzeb­ne? – zapy­tał, rzu­ca­jąc spoj­rze­nie w moją stro­nę. – Za to ma inne, waż­niej­sze wła­ści­wo­ści. Nawet jego nie­udol­ność wyda­je mi się cza­ru­ją­ca. Dzi­siaj wyod­ręb­ni­łem jego kolej­ny manie­ryzm, mógł­bym go okre­ślić mia­nem „syn­dro­mu zie­wa­nia”.

Wszy­scy nakła­nia­li Her­ber­ta, aby opi­sał ów syn­drom. Kie­dy pochy­li­li się głę­biej nad sto­łem (Her­bert roz­trop­nie zni­żył głos), naj­ci­szej, jak umia­łem, poda­łem świe­żą kawę.

- „Syn­drom zie­wa­nia” może­my zaob­ser­wo­wać, kie­dy Bob jest zakło­po­ta­ny, nie­pew­ny, czy ma iść tu, czy tam, albo też kie­dy zda­je sobie spra­wę z jakie­goś napię­cia w gru­pie, któ­re­go mógł być przy­czy­ną. W takich chwi­lach Bob pohu­ku­je – nie, to sło­wo jest może nie dość uprzej­me. Odwra­ca oczy, opusz­cza szczę­kę i z cięż­kim przy­de­chem wyda­je z sie­bie jeden wyso­ki ton, po czym obni­ża go o „kwin­tę”, jeśli nie macie nic prze­ciw­ko tech­nicz­nej ter­mi­no­lo­gii w mojej wypo­wie­dzi. Roz­po­zna­łem rze­czo­ny syn­drom dzi­siaj rano i mia­łem już przy­jem­ność widzieć – a może raczej sły­szeć – jego dzia­ła­nie dokład­nie sześć razy.

Bil­ly, chło­piec do posług Her­ber­ta, a może jego sekre­tarz, lokaj lub młod­szy brat – nie wiem dokład­nie, jakie miej­sce zaj­mu­je w hie­rar­chii, i bar­dzo uwa­żam, aby trak­to­wać go z sza­cun­kiem na wypa­dek, gdy­by się oka­za­ło, że jest figu­rą o pew­nym, może nawet nad­zwy­czaj­nym, zna­cze­niu – Bil­ly zaniósł się śmie­chem i powie­dział: – Zała­twi­łeś chło­pa­ka na fest.

Ktoś zapy­tał o to cie­ka­we wyra­że­nie i Bil­ly wyja­śnił z nie­ukry­wa­ną rado­ścią, że „na fest” jest w hote­lu naj­now­szym zwro­tem odpo­wia­da­ją­cym zna­cze­niu słów „zupeł­nie”, „cał­ko­wi­cie”, „kom­plet­nie”. – Na przy­kład moż­na powie­dzieć, „posprzą­tam w tym domu na fest”, albo, ubie­ra­jąc się, „dziś wie­czór dam fason na fest”.

Zano­to­wa­łem w pamię­ci wyra­że­nia „na fest” i „dać fason” z moc­nym posta­no­wie­niem wypró­bo­wa­nia ich w jakiejś poga­węd­ce z innym nowi­cju­szem (o ile jestem nim ja); gdy już oba zwro­ty gład­ko wpi­szą się w mój reper­tu­ar, będę ich uży­wał w roz­mo­wach z pozo­sta­ły­mi ludź­mi, cały czas pamię­ta­jąc, aby kłaść na nie nie­znacz­ny, iro­nicz­ny nacisk, bo mogłem podej­rze­wać, iż hote­lo­wy slang ucho­dzi za zabaw­ny tyl­ko o tyle, o ile sto­su­je się go z peł­ną świa­do­mo­ścią jego nie­czy­ste­go cha­rak­te­ru.

W sumie nader krót­ko gło­wi­łem się nad nowy­mi sło­wa­mi, gdyż moją uwa­gę przy­kuł bar­dziej naglą­cy pro­blem: czy kwe­stia Bil­ly­’e­go („posprzą­tam w tym domu na fest”) nie była cza­sem sub­tel­nym, prze­zna­czo­nym dla mnie sygna­łem od Her­ber­ta, bądź od całej gru­py, przy­po­mi­na­ją­cym o obo­wiąz­kach, któ­re bez­wied­nie zanie­dba­łem? Nie śmia­łem, zapy­tać wprost, bo prze­cież znów usły­szał­bym tyl­ko: „Ależ mój dro­gi, rób, jak chcesz”.

- Dla­cze­go tole­ru­je­my Boba? – zagad­nął ktoś Her­ber­ta ze śmie­chem. – Jest taki komicz­ny: tań­czy o jede­na­stej i zie­wa. A zwró­ci­li­ście uwa­gę, jak spryt­nie sobie wyobra­ził, że obej­dzie wszyst­kie zawi­ło­ści mody? Ubie­głej nocy oznaj­mił, że będzie nosił zie­lo­ną koszu­lę i nie­bie­skie dżin­sy przez całe lato – to ma być jego „znak fir­mo­wy”, jak wyja­śnił mi z wyraź­ną satys­fak­cją. Ozna­cza to nie tyl­ko wypa­czo­ne i pry­mi­tyw­ne poję­cie ubio­ru, coś jak opa­ko­wa­nie pro­duk­tu gwo­li łatwej iden­ty­fi­ka­cji, ale dowo­dzi rów­nież lek­ce­wa­że­nia pew­ne­go wyglą­du, któ­ry mogli­by­śmy osią­gnąć jako gru­pa. Nie suge­ru­ję, żeby­śmy wykon­cy­po­wa­li jakieś mun­dur­ki czy coś w tym sty­lu, ale są prze­cież momen­ty, w któ­rych nale­ża­ło­by dosto­so­wać się do kole­gów i zło­żyć im przy­naj­mniej mały, galan­te­ryj­ny ukłon. Na przy­kład, gdy­by Bob nosił się cał­kiem na nie­bie­sko, ja mógł­bym dobrać nie­bie­ską chust­kę w cha­rak­te­rze alu­zji do jego kostiu­mu.

- Co waż­niej­sze – powie­dział Her­bert – to to, że upór, z jakim Bob obsta­je przy zie­lo­nym i nie­bie­skim, świad­czy o zupeł­nej nie­świa­do­mo­ści zmian pogo­dy i pór roku. Bóg wie, że nie wyma­gam zgod­no­ści naszych stro­jów, ale eks­cen­trycz­ność, jeśli ma być god­na uwa­gi, musi być rzad­kim i wykal­ku­lo­wa­nym wyjąt­kiem. Rzecz jasna, Bob ma wszel­kie pra­wo nosić, co tyl­ko zechce. Nie może­my być małost­ko­wi. – Her­bert spoj­rzał na wszyst­kich i powo­li wysu­nął pod­bró­dek jak pia­ni­sta roz­po­czy­na­ją­cy nową fra­zę. – Co do two­je­go pyta­nia: „dla­cze­go tole­ru­je­my Boba?”, to byłem skłon­ny myśleć, że nie ma nic łatwiej­sze­go. Jest cza­ru­ją­cym mło­dym czło­wie­kiem. Obec­nie wszy­scy jeste­śmy rów­ni.

Ostat­nie sło­wa Her­ber­ta, wypo­wie­dzia­ne nie­mal bez­gło­śnie, wynu­rzy­ły się z nur­tu jego argu­men­ta­cji rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie jak ludz­ka ręka z mor­skich fal wśród nocy. Pokój wypeł­ni­ło chro­bo­ta­nie odsu­wa­nych krze­seł: męż­czyź­ni wsta­wa­li. Her­bert prze­szedł przez pokój i, wspiąw­szy się na trzy schod­ki pro­wa­dzą­ce na gór­ny poziom domu, skrę­cił w pra­wo, żeby zapa­lić przy­ćmio­ną lamp­kę, sto­ją­cą za bam­bu­so­wą sto­rą. Usiadł na kra­wę­dzi pry­czy i otwo­rzył książ­kę.

Męż­czy­zna, któ­ry zapy­tał „dla­cze­go tole­ru­je­my Boba?”, popadł w nie­ła­skę; natych­miast opu­ścił dom, ale, jak spo­strze­głem, zosta­wił nie­do­mknię­te drzwi. Zasta­na­wia­łem się, czy ta nowa nie­sto­sow­ność zosta­ła zauwa­żo­na przez innych.

Ktoś nasta­wił pły­tę z „Dyso­nan­so­wym” kwar­te­tem smycz­ko­wym Mozar­ta i ta inter­pre­ta­cja sta­nu rze­czy w domu nie uszła mojej uwa­gi. Sprząt­ną­łem ze sto­łu i zabra­łem się do naczyń. Jeden ze star­szych męż­czyzn zaofe­ro­wał pomoc przy wycie­ra­niu, ale zapew­ni­łem go, że uwiel­biam robo­tę przy naczy­niach, dzię­ki niej odpo­czy­wam. Mam nadzie­ję, że mi uwie­rzył. Jak­że bym się cie­szył z jakie­goś wła­sne­go zada­nia, z okre­ślo­ne­go przy­dzia­łu – cóż, sko­ro nale­ży wąt­pić, abym go otrzy­mał. Kie­dy wkła­da­łem naczy­nia w pia­nę, myłem je ście­recz­ką, spłu­ki­wa­łem i wresz­cie, przed poło­że­niem na suszar­ce, spraw­dza­łem, czy aby na pew­no są czy­ste, ręce trzę­sły mi się tak bar­dzo, że bałem się, iż coś upusz­czę. Czy wów­czas zapy­ta­li­by, dla­cze­go jestem taki ner­wo­wy? Co bym odpo­wie­dział? Na szczę­ście wyko­na­łem zada­nie bez pecho­wych wypad­ków. Wie­sza­jąc ręcz­nik obok kuchen­ki zanu­ci­łem pio­sen­kę – tę samą, któ­rą nucił Her­bert zmy­wa­jąc po dru­gim śnia­da­niu. Nie zna­łem tytu­łu; mam wszak­że nadzie­ję, że była rów­nie na miej­scu o jede­na­stej wie­czór, co w pół do trze­ciej po połu­dniu!

- Skąd ta radość? – zapy­tał jeden z męż­czyzn, doty­ka­jąc moje­go ramie­nia.
– Tak przy­jem­nie jest tu być – odpar­łem – z dala od wszyst­kie­go. Nie wiem. Po pro­stu w tej chwi­li jest w domu taka miła atmos­fe­ra, nie sądzisz?

Tro­chę się bałem, że mógł mnie zro­zu­mieć opacz­nie i pomy­śleć, że kie­dy indziej nie uwa­żam atmos­fe­ry za tak przy­jem­ną, ale on tyl­ko ski­nął gło­wą, uśmiech­nął się i skie­ro­wał wzrok w stro­nę męż­czyzn sie­dzą­cych na dłu­giej, wąskiej sofie. Wszy­scy czy­ta­li naj­wy­raź­niej tę samą książ­kę. Przy­naj­mniej okład­ki były iden­tycz­ne: szkar­łat­ne płót­no, zło­te lite­ry na grzbie­cie. U góry każ­de­go egzem­pla­rza zwi­sa­ło coś, co wyglą­da­ło na zakład­kę – poje­dyn­czy sznur rzeź­bio­nych drew­nia­nych pacior­ków przy­cze­pio­ny do kuta­si­ka z czer­wo­ne­go jedwa­biu.

Prze­rwa na lek­tu­rę trwa­ła pół godzi­ny. Zupeł­nie nie wie­dzia­łem, czym mógł­bym się zająć. Czy ocze­ki­wa­no ode mnie, że też będę czy­tał, a jeśli tak, to co? Nigdzie nie widzia­łem wol­ne­go egzem­pla­rza szkar­łat­nej książ­ki, a gdy­bym nawet go spo­strzegł, to i tak w żad­nym wypad­ku nie zało­żył­bym auto­ma­tycz­nie, iż został prze­zna­czo­ny do użyt­ku dla mnie. Mija­ły minu­ty; sie­dzia­łem na wyso­kim stoł­ku w kuch­ni i, sącząc kawę, kon­tem­plo­wa­łem bia­łe esy-flo­re­sy nama­lo­wa­ne na różo­wym bla­cie z pla­sti­ku mając nadzie­ję, że moje mil­cze­nie i spusz­czo­ne oczy wpra­wią w ruch, niczym dzie­cin­ne­go bąka, oszo­ła­mia­ją­cą i potęż­ną sprzecz­ność pomię­dzy znu­dzo­nym, nowo­cze­snym mło­dym czło­wie­kiem obo­jęt­nie sączą­cym kawę i żar­li­wym ako­li­tą pokor­nie cze­ka­ją­cym u wrót świą­ty­ni. Myślę, że for­tel oka­zał się sku­tecz­ny.

Przez prze­pie­rze­nie zauwa­ży­łem, że Her­bert odkła­da książ­kę i powsta­je z pry­czy. Sta­nął u szczy­tu scho­dów i powie­dział:

- Czy nie powin­ni­śmy goto­wać się do wyj­ścia?
– Napraw­dę? Tak wcze­śnie? – zapy­ta­łem, ryzy­ku­jąc wszyst­ko. – Któ­ra godzi­na?
– Jede­na­sta trzy­dzie­ści – odparł Her­bert – a prze­cież musi­my się jesz­cze wszy­scy umyć i ogo­lić.
– Jede­na­sta trzy­dzie­ści! – wykrzyk­ną­łem. – Nie ma co, czas rze­czy­wi­ście tutaj leci.
Her­bert uśmiech­nął się. – Praw­da? Wezmę prysz­nic pierw­szy, jeśli nie macie nic prze­ciw­ko temu.

Wes­tchną­łem z ulgą, kie­dy zamknął za sobą drzwi łazien­ki, wszak mogłem być pewien, że zdo­by­łem uśmiech. Powo­dze­nie u Her­ber­ta zła­go­dzi­ło na chwi­lę napię­cie, jakie odczu­wa­łem w bar­kach. Spo­strze­głem, że dzię­ki uni­żo­nej posta­wie i bacz­nej obser­wa­cji, postę­po­wa­niu z tak­tem i spo­ra­dycz­ną werwą, moż­na było iść w górę na wyspie – tyle, że bałem się, iż w każ­dej chwi­li mogę opaść z sił. Byłem tak bar­dzo zmę­czo­ny.

Her­bert zosta­wił książ­kę na kuchen­nym bla­cie. Otwo­rzy­łem ją i prze­czy­ta­łem: „Kie­dy ksią­żę zstę­pu­je z łodzi, wszy­scy pada­ją na kola­na. Od tej chwi­li aż do zmro­ku w mocy jest Sta­ry Kodeks. Obo­wią­zu­ją wszyst­kie tra­dy­cyj­ne for­my”. Na mar­gi­ne­sie dopi­sek: „Nud­ne, lecz cwa­ne”.


Prze­ło­ży­li Andrzej Sosnow­ski i Szy­mon Żuchow­ski

O autorach i autorkach

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Edmund White

Amerykański pisarz, eseista i krytyk kultury. Urodził się w 1940 roku w Cincinnati (Ohio). Laureat wielu prestiżowych nagród, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wywarł duży wpływ na literaturę oraz obyczajowość drugiej połowy XX wieku, zarówno wyrafinowaną stylistyką i naturalistycznym obrazowaniem swojej prozy, jak również publicystyką podejmującą problematykę gejowską. Po polsku ukazały się: "Zapominanie Eleny ", "Zuch" oraz "Hotel de Dream". Mieszka w Nowym Jorku.

Powiązania