
Jestem, Język, Poems
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego i Julii Szychowiak podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejFragmenty książki Edmunda White'a Zapominanie Eleny, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Proza" 16 maja 2013 roku.
Kiedy wychodzę z łazienki, spostrzegam na ganku Herberta, który czyta książkę. Siedzi tylko w szortach i tenisówkach, ale ciało ma tak gibkie i włosy tak gładko przyczesane, że sprawia wrażenie kompletnie ubranego, jakby jego skóra była czymś na kształt sportowego kostiumu.
– Dzień dobry – mówi Herbert.
– Od dawna na nogach? ‑pytam.
– Od paru godzin – odpowiada, z widoczną satysfakcją. – Nawet byłem już w sklepie, żeby kupić coś na śniadanie. Nic nadzwyczajnego, ot, jajka, kiełbaski, mleko, kawa i trochę pieczywa na tosty. Czy ostatniej nocy wszyscy z twojego pokoju wrócili?
– Owszem.
– Nie ma więc tylko Boba. Nie widziałem go również w hotelu. Ty widziałeś?
– Nie. – Nie umiem powiedzieć, czy Herbert chce wrócić do książki, czy miałby ochotę pogadać. Postanawiam usiąść obok niego w płóciennym krzesełku i patrzeć w surowe deski pomostu w taki sposób, jakby jeszcze morzył mnie sen. Jeśli Herbert jest w nastroju do rozmów, to moja dłuższa obecność zachęci go do mówienia, a jeżeli zechce poczytać, moje odrętwienie będzie dlań wystarczającym pretekstem, aby zostawić mnie samego sobie.
Niestety, wyraźnie czuję, że jest równie niepewny jak ja. Zauważam kątem oka, jak obserwuje mnie ukradkiem, wiercąc się w swoim krzesełku, jak jego dłoń zaciska się na poręczy, aby za chwilę jednak chwycić książkę – i oto Herbert pogwizduje już pierwszy takt tej piosenki, którą nucił wczoraj przy zmywaniu naczyń. Po czym przerywa, aby nagle znów podjąć melodię, ale nie parę taktów dalej, co świadczyłoby, że naprawdę pogrążył się w zadumie, lecz dokładnie w tym samym miejscu, w którym zapadła cisza: wyraźny znak, że gwiżdże pod moim adresem, równie śmieszny i wystudiowany jak syndrom ziewania u Boba. Tak przynajmniej pomyślałby ktoś, kto szukałby najmniejszej skazy.
A ja nie umiem znaleźć żadnej skazy w Herbercie tego poranka. Słońce zaczyna grzać moje ramiona i dwa wróble szczebioczą na wypalonym konarze wysokiego drzewa. Ptaki siadają na tej zwęglonej, horyzontalnej i grubej niemal jak pień gałęzi, ćwierkają przez chwilę, a potem trzepoczą przez moment w powietrzu, zanim jeszcze raz wylądują. Krążą wokół konaru w bezustannych, nerwowych przelotach, jakby nie potrafiły znaleźć punktu oparcia na czymś tak im obcym i martwym. A drzewo jest pamiątką z dawnego pożaru; być może jeden z tych wielkich domów stał tu onegdaj w pobliżu.
Nie, nie umiem znaleźć skazy w Herbercie. Herbert przewraca stronę, przygląda się jakiemuś zdaniu, czyta je jeszcze raz i marszczy brwi, wyraźnie zakłopotany, ale ta konsternacja powoli przechodzi w uśmiech zrozumienia i kilka potakujących ruchów głową – taki skończony wykład na temat procesu myślenia, pokaz z ilustracjami, coś, co po prostu nigdy się nie zdarza, kiedy ktoś rzeczywiście pogrąży się w myślach.
I na pewno przyjąłby z ochotą każdą moją inicjatywę, ale ja nie wiem, co powiedzieć, a poza tym, wolę przyglądać się gęstemu listowiu, które niemal zupełnie pochłonęło nasz domek. Mój żołądek wprawdzie już zdążył się skurczyć, ale dobrze wypoczęte ręce i szyja nie otrzymały jeszcze sygnałów alarmowych; może się uda przedłużyć ich spokój. A zwłaszcza jeden krzew, albo drzewko, przyciąga moją uwagę, ponieważ ma liście w trzech odmiennych kształtach: jeden wygląda jak liść wiązu, drugi ma trzy duże płatki, trzeci przypomina mitenkę. Roślina wygina się łukiem aż po pobliski ostrokrzew i tworzy ciemny tunel woskowej zieleni, z kratownicą światła i cienia na dole.
Jak wszystkie domy, które tu widziałem, nasz też stoi na palach wbitych w podmokły grunt. Pomosty i chodniki z surowych i wyświeconych desek również biegną górą. Dłuższe źdźbła trawy wylazły przez szpary pomiędzy deskami i wskutek ustawicznego deptania leżą teraz martwo na drewnie, brązowe i poskręcane jak postrzępione rzemyki. A ponieważ najbliższa okolica jest bardziej pagórkowata niż rejon portowy, mogę jeszcze stąd dostrzec tamtą czarną willę, która z czterema purpurowymi proporcami, jakby z nieśmiałą ostentacją przysiadła w górze nad nami.
Nagle Herbert z hukiem kładzie książkę na dzielący nas stół i mówi: – Mam wrażenie, że mamy dzisiaj niewielką pracę do wykonania, nie sądzisz? – Kilka pierwszych słów wypowiada trochę zbyt głośno, więc natychmiast spuszcza z tonu i tylko patrzy na mnie stanowczo a może i z gniewem, jak gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli i teraz musi, już poniewczasie, wziąć je w garść. A może otrzymał jakieś rozkazy z góry i jest tak bardzo przejęty koniecznością przekazania ich mojej osobie, że zakłopotanie pokrywa burkliwością tonu? Swoją drogą, o jakiego rodzaju pracę może chodzić? Jeszcze nie widziałem, żeby na wyspie ktokolwiek pracował, z wyjątkiem posłańców w hotelu i strażaków. Ale posłańcy mogli zwyczajnie być przyjaciółmi, a Jason zaproponował przecież, że wyręczy strażaków.
– Ależ oczywiście – mówię wesoło. – To znakomity pomysł.
– Zatem pójdziemy już teraz? Mogę ci pokazać, co trzeba by zrobić
. – Więc prowadź – mówię i zastanawiam się, czy ta żwawa beztroska nie obraża Herberta, czy nie powinienem zasalutować albo stanąć na baczność. Salutując mógłbym jednak popełnić straszliwy błąd. Przecież Herbert tak często zaznaczał, że bez względu na relację, jaka w istocie mogłaby nas łączyć, musimy odnosić się do siebie lekko i liberalnie. A zmiana tej tonacji to już nie moja sprawa.
Herbert powstaje, ja też, chociaż – z odrobiną błazenady udając lenistwo lub opieszałość – zwlekam jeszcze przez chwilę przed gwałtownym wyjściem z krzesełka, którego poręcze łapię nagle dłońmi i odpycham w dół. Ot, znikomy żart, na koncie samego ciała, bez poręczenia przez coś tak kontrowersyjnego, jak na przykład uśmiech. A jednak moje działania w ogóle nie powinny być nacechowane, przynajmniej dopóty, dopóki nie odkryję, za jakiego pokroju osobę uchodzę w powszechnym mniemaniu.
– Nie szedłbym tak jak stoisz – mówi Herbert, pokazując palcem moje kąpielówki. – Wokół tamtego domu jest mnóstwo zarośli, możesz podrapać nogi. Radziłbym długie spodnie. Nie mówię ci, co masz robić, ale -
– Nic nie szkodzi, jak się trochę podrapię.
I biegnę do łazienki, żeby się uczesać. W lustrze oglądam przyjazną twarz z głębokimi zmarszczkami wokół oczu i koło ust, uśmiecham się i widzę, że te zmarszczki mam od częstych uśmiechów: tak jest, taka przyjazna, ujmująca osoba, żadnych bruzd na czole, które nie zwykło się marszczyć. Wiek? Pod trzydziestkę, jeśli twarz zaniedbana, trochę po trzydziestce, jeśli nie. Ani przystojna, ani brzydka (a może te duże nozdrza, brwi wygięte w dół i mały podbródek uważa się tutaj za koszmar?). I głowa zaczyna mi drgać, taki lekki wstrząs co parę sekund, jak zdawkowe skinienie, i szyja sztywnieje tak bardzo, że boję się, iż głowa straci całą mobilność. Dopiero kilka potakujących skłonów mnie uspokaja, że mam jeszcze nad nią kontrolę.
W chwili, kiedy Herbert słyszy za sobą moje kroki, nie oglądając się rusza przed siebie i prowadzi mnie ścieżką w dół pod ciężkim łukiem, który z jednej strony tworzy ostrokrzew, a z drugiej ten wszechstronny krzak o trzech różnych liściach.
Obudziłem się pierwszy z całego domu, lecz nie wiem, jakie są tego implikacje. Oczywiście nie mogę mieć całkowitej pewności, że wszyscy poza mną dalej śpią, ale dwaj mężczyźni w moim pokoju oddychają głośno, a ich dłonie są rozpostarte, zwinięte w pieści lub zamknięte w sposób równie naturalny, co nieprawdopodobny – krótko mówiąc, wątpię, aby ktokolwiek mógł być na tyle sprytny, żeby tak przekonująco improwizować gestykulację snu. Ponadto pod oczami mają półkoliste, opuchłe obwódki, a ich wargi są lekko rozchylone.
Co do użytkowników innych pokoi, to nie sposób ustalić, czy jeszcze śpią, czy nie, a nawet czy w ogóle są w domu. A jednak nikt się nie krząta; tego mogę być całkiem pewny, gdyż ściany są cienkie i nie sięgają sufitu, a dom jest tak mały, że żadna jego część nie leży dalej niż trzydzieści stóp od mojego łóżka.
Zastanawiam się, jakie wywarłbym wrażenie, gdybym poszedł teraz do łazienki? Być może nikt nawet by nie zauważył, być może nikogo by to nie obeszło; jest możliwe, że ludzie mają tutaj całkiem „naturalny” stosunek do czynności fizjologicznych, że uważają je już to za humorystyczne, już to zbyt trywialne, żeby o nich mówić. A z drugiej strony, zawsze zachodzi możliwość, że całą sprawę ustala skrupulatnie ułożony protokół, a domownicy przestrzegają porządku wzrostu, popularności bądź starszeństwa.
Po prostu muszę skorzystać z łazienki, bez względu na ewentualne konsekwencje. Nawet jeśli popełniam błąd, to bardzo wątpię, żeby ktoś zganił mnie wprost. Wygląda na to, że panuje klimat tolerancji, nawet jeśli każda niestosowność jest przedmiotem wszechstronnych analiz i niekończących się żartów – lekkich, nonszalanckich i uporczywych. Wczoraj wieczorem po kolacji Bob wstał od stołu i kręcił się po pokoju – sądzę, że nie bardzo wiedział, co ma dalej robić. Zdobywszy się wreszcie na śmiałość powiedział, zwracając się do nikogo w szczególności: „Myślę, że przespaceruje się do hotelu i chwilkę potańczę”. Jego deklaracja przeszła bez echa. Jeszcze raz obszedł pokój i ziewnął w sposób najwyraźniej wymuszony – to w ogóle nie było prawdziwe ziewnięcie, raczej kiepska imitacja. Potem wyszedł.
Kiedy tylko umilkł odgłos jego kroków, mężczyźni przy stole wybuchnęli śmiechem. „Tańce? Co za absurd! Kto chodzi do hotelu, zanim wybije północ? Ale Bob zawsze gubi miarę. Na przykład, tyle razy mu mówiłem, że ludzie wychodzą z hotelu około drugiej nad ranem i idą do domu. Ale on bierze wszystko tak dosłownie, że teraz wychodzi punkt druga, bez względu na okoliczności, bez względu na towarzyskie niuanse. Naturalnie już kilka razy został na lodzie, a wówczas złości się i mówi: ‘Przecież powiedziałeś, że o drugiej’. Próbuję mu tłumaczyć, że trzeba uważnie badać nastrój towarzystwa, obserwować ważnych ludzi i wiedzieć, kiedy oni okazują zniecierpliwienie i gotują się do wyjścia.”
- Nigdy mu się to nie uda – rzekł Herbert, który, choć małomówny, z pewnością jest głową domu, a całkiem niewykluczone, że w ogóle jakąś ważną figurą. Opanował sztukę pobłażliwej nonszalancji w większym stopniu niż, inni domownicy; kiedy zeszłego wieczora spytałem go, czy mam sprzątnąć ze stołu, położył mi na ramieniu dłoń gestem zupełnie wyzbytym przyjaźni i serdeczności, mówiąc: „Ależ mój drogi, rób, jak chcesz. Kto zwraca uwagę na takie rzeczy? Każdy idzie za swoim impulsem, a gospodarstwo samo świetnie się kręci”.
- Nigdy mu się to nie uda – mówił Herbert – gdyż jest zupełnie pozbawiony instynktów społecznych. A zresztą komu są one potrzebne? – zapytał, rzucając spojrzenie w moją stronę. – Za to ma inne, ważniejsze właściwości. Nawet jego nieudolność wydaje mi się czarująca. Dzisiaj wyodrębniłem jego kolejny manieryzm, mógłbym go określić mianem „syndromu ziewania”.
Wszyscy nakłaniali Herberta, aby opisał ów syndrom. Kiedy pochylili się głębiej nad stołem (Herbert roztropnie zniżył głos), najciszej, jak umiałem, podałem świeżą kawę.
- „Syndrom ziewania” możemy zaobserwować, kiedy Bob jest zakłopotany, niepewny, czy ma iść tu, czy tam, albo też kiedy zdaje sobie sprawę z jakiegoś napięcia w grupie, którego mógł być przyczyną. W takich chwilach Bob pohukuje – nie, to słowo jest może nie dość uprzejme. Odwraca oczy, opuszcza szczękę i z ciężkim przydechem wydaje z siebie jeden wysoki ton, po czym obniża go o „kwintę”, jeśli nie macie nic przeciwko technicznej terminologii w mojej wypowiedzi. Rozpoznałem rzeczony syndrom dzisiaj rano i miałem już przyjemność widzieć – a może raczej słyszeć – jego działanie dokładnie sześć razy.
Billy, chłopiec do posług Herberta, a może jego sekretarz, lokaj lub młodszy brat – nie wiem dokładnie, jakie miejsce zajmuje w hierarchii, i bardzo uważam, aby traktować go z szacunkiem na wypadek, gdyby się okazało, że jest figurą o pewnym, może nawet nadzwyczajnym, znaczeniu – Billy zaniósł się śmiechem i powiedział: – Załatwiłeś chłopaka na fest.
Ktoś zapytał o to ciekawe wyrażenie i Billy wyjaśnił z nieukrywaną radością, że „na fest” jest w hotelu najnowszym zwrotem odpowiadającym znaczeniu słów „zupełnie”, „całkowicie”, „kompletnie”. – Na przykład można powiedzieć, „posprzątam w tym domu na fest”, albo, ubierając się, „dziś wieczór dam fason na fest”.
Zanotowałem w pamięci wyrażenia „na fest” i „dać fason” z mocnym postanowieniem wypróbowania ich w jakiejś pogawędce z innym nowicjuszem (o ile jestem nim ja); gdy już oba zwroty gładko wpiszą się w mój repertuar, będę ich używał w rozmowach z pozostałymi ludźmi, cały czas pamiętając, aby kłaść na nie nieznaczny, ironiczny nacisk, bo mogłem podejrzewać, iż hotelowy slang uchodzi za zabawny tylko o tyle, o ile stosuje się go z pełną świadomością jego nieczystego charakteru.
W sumie nader krótko głowiłem się nad nowymi słowami, gdyż moją uwagę przykuł bardziej naglący problem: czy kwestia Billy’ego („posprzątam w tym domu na fest”) nie była czasem subtelnym, przeznaczonym dla mnie sygnałem od Herberta, bądź od całej grupy, przypominającym o obowiązkach, które bezwiednie zaniedbałem? Nie śmiałem, zapytać wprost, bo przecież znów usłyszałbym tylko: „Ależ mój drogi, rób, jak chcesz”.
- Dlaczego tolerujemy Boba? – zagadnął ktoś Herberta ze śmiechem. – Jest taki komiczny: tańczy o jedenastej i ziewa. A zwróciliście uwagę, jak sprytnie sobie wyobraził, że obejdzie wszystkie zawiłości mody? Ubiegłej nocy oznajmił, że będzie nosił zieloną koszulę i niebieskie dżinsy przez całe lato – to ma być jego „znak firmowy”, jak wyjaśnił mi z wyraźną satysfakcją. Oznacza to nie tylko wypaczone i prymitywne pojęcie ubioru, coś jak opakowanie produktu gwoli łatwej identyfikacji, ale dowodzi również lekceważenia pewnego wyglądu, który moglibyśmy osiągnąć jako grupa. Nie sugeruję, żebyśmy wykoncypowali jakieś mundurki czy coś w tym stylu, ale są przecież momenty, w których należałoby dostosować się do kolegów i złożyć im przynajmniej mały, galanteryjny ukłon. Na przykład, gdyby Bob nosił się całkiem na niebiesko, ja mógłbym dobrać niebieską chustkę w charakterze aluzji do jego kostiumu.
- Co ważniejsze – powiedział Herbert – to to, że upór, z jakim Bob obstaje przy zielonym i niebieskim, świadczy o zupełnej nieświadomości zmian pogody i pór roku. Bóg wie, że nie wymagam zgodności naszych strojów, ale ekscentryczność, jeśli ma być godna uwagi, musi być rzadkim i wykalkulowanym wyjątkiem. Rzecz jasna, Bob ma wszelkie prawo nosić, co tylko zechce. Nie możemy być małostkowi. – Herbert spojrzał na wszystkich i powoli wysunął podbródek jak pianista rozpoczynający nową frazę. – Co do twojego pytania: „dlaczego tolerujemy Boba?”, to byłem skłonny myśleć, że nie ma nic łatwiejszego. Jest czarującym młodym człowiekiem. Obecnie wszyscy jesteśmy równi.
Ostatnie słowa Herberta, wypowiedziane niemal bezgłośnie, wynurzyły się z nurtu jego argumentacji równie niespodziewanie jak ludzka ręka z morskich fal wśród nocy. Pokój wypełniło chrobotanie odsuwanych krzeseł: mężczyźni wstawali. Herbert przeszedł przez pokój i, wspiąwszy się na trzy schodki prowadzące na górny poziom domu, skręcił w prawo, żeby zapalić przyćmioną lampkę, stojącą za bambusową storą. Usiadł na krawędzi pryczy i otworzył książkę.
Mężczyzna, który zapytał „dlaczego tolerujemy Boba?”, popadł w niełaskę; natychmiast opuścił dom, ale, jak spostrzegłem, zostawił niedomknięte drzwi. Zastanawiałem się, czy ta nowa niestosowność została zauważona przez innych.
Ktoś nastawił płytę z „Dysonansowym” kwartetem smyczkowym Mozarta i ta interpretacja stanu rzeczy w domu nie uszła mojej uwagi. Sprzątnąłem ze stołu i zabrałem się do naczyń. Jeden ze starszych mężczyzn zaoferował pomoc przy wycieraniu, ale zapewniłem go, że uwielbiam robotę przy naczyniach, dzięki niej odpoczywam. Mam nadzieję, że mi uwierzył. Jakże bym się cieszył z jakiegoś własnego zadania, z określonego przydziału – cóż, skoro należy wątpić, abym go otrzymał. Kiedy wkładałem naczynia w pianę, myłem je ściereczką, spłukiwałem i wreszcie, przed położeniem na suszarce, sprawdzałem, czy aby na pewno są czyste, ręce trzęsły mi się tak bardzo, że bałem się, iż coś upuszczę. Czy wówczas zapytaliby, dlaczego jestem taki nerwowy? Co bym odpowiedział? Na szczęście wykonałem zadanie bez pechowych wypadków. Wieszając ręcznik obok kuchenki zanuciłem piosenkę – tę samą, którą nucił Herbert zmywając po drugim śniadaniu. Nie znałem tytułu; mam wszakże nadzieję, że była równie na miejscu o jedenastej wieczór, co w pół do trzeciej po południu!
- Skąd ta radość? – zapytał jeden z mężczyzn, dotykając mojego ramienia.
– Tak przyjemnie jest tu być – odparłem – z dala od wszystkiego. Nie wiem. Po prostu w tej chwili jest w domu taka miła atmosfera, nie sądzisz?
Trochę się bałem, że mógł mnie zrozumieć opacznie i pomyśleć, że kiedy indziej nie uważam atmosfery za tak przyjemną, ale on tylko skinął głową, uśmiechnął się i skierował wzrok w stronę mężczyzn siedzących na długiej, wąskiej sofie. Wszyscy czytali najwyraźniej tę samą książkę. Przynajmniej okładki były identyczne: szkarłatne płótno, złote litery na grzbiecie. U góry każdego egzemplarza zwisało coś, co wyglądało na zakładkę – pojedynczy sznur rzeźbionych drewnianych paciorków przyczepiony do kutasika z czerwonego jedwabiu.
Przerwa na lekturę trwała pół godziny. Zupełnie nie wiedziałem, czym mógłbym się zająć. Czy oczekiwano ode mnie, że też będę czytał, a jeśli tak, to co? Nigdzie nie widziałem wolnego egzemplarza szkarłatnej książki, a gdybym nawet go spostrzegł, to i tak w żadnym wypadku nie założyłbym automatycznie, iż został przeznaczony do użytku dla mnie. Mijały minuty; siedziałem na wysokim stołku w kuchni i, sącząc kawę, kontemplowałem białe esy-floresy namalowane na różowym blacie z plastiku mając nadzieję, że moje milczenie i spuszczone oczy wprawią w ruch, niczym dziecinnego bąka, oszołamiającą i potężną sprzeczność pomiędzy znudzonym, nowoczesnym młodym człowiekiem obojętnie sączącym kawę i żarliwym akolitą pokornie czekającym u wrót świątyni. Myślę, że fortel okazał się skuteczny.
Przez przepierzenie zauważyłem, że Herbert odkłada książkę i powstaje z pryczy. Stanął u szczytu schodów i powiedział:
- Czy nie powinniśmy gotować się do wyjścia?
– Naprawdę? Tak wcześnie? – zapytałem, ryzykując wszystko. – Która godzina?
– Jedenasta trzydzieści – odparł Herbert – a przecież musimy się jeszcze wszyscy umyć i ogolić.
– Jedenasta trzydzieści! – wykrzyknąłem. – Nie ma co, czas rzeczywiście tutaj leci.
Herbert uśmiechnął się. – Prawda? Wezmę prysznic pierwszy, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
Westchnąłem z ulgą, kiedy zamknął za sobą drzwi łazienki, wszak mogłem być pewien, że zdobyłem uśmiech. Powodzenie u Herberta złagodziło na chwilę napięcie, jakie odczuwałem w barkach. Spostrzegłem, że dzięki uniżonej postawie i bacznej obserwacji, postępowaniu z taktem i sporadyczną werwą, można było iść w górę na wyspie – tyle, że bałem się, iż w każdej chwili mogę opaść z sił. Byłem tak bardzo zmęczony.
Herbert zostawił książkę na kuchennym blacie. Otworzyłem ją i przeczytałem: „Kiedy książę zstępuje z łodzi, wszyscy padają na kolana. Od tej chwili aż do zmroku w mocy jest Stary Kodeks. Obowiązują wszystkie tradycyjne formy”. Na marginesie dopisek: „Nudne, lecz cwane”.
Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.
Amerykański pisarz, eseista i krytyk kultury. Urodził się w 1940 roku w Cincinnati (Ohio). Laureat wielu prestiżowych nagród, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wywarł duży wpływ na literaturę oraz obyczajowość drugiej połowy XX wieku, zarówno wyrafinowaną stylistyką i naturalistycznym obrazowaniem swojej prozy, jak również publicystyką podejmującą problematykę gejowską. Po polsku ukazały się: "Zapominanie Eleny ", "Zuch" oraz "Hotel de Dream". Mieszka w Nowym Jorku.