
Kanapeczka, Ogień
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Ostapa Sływynskiego, Kārlisa Vērdiņša, Bohdana Zadury i Jacka Dehnela podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejFragmenty książki Philipa Larkina Zebrane w przekładzie Jacka Dehnela, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 21 lipca 2008 roku.
Wreszcie mi dałaś album, który, raz otwarty,
Całkiem mnie oszołomił. Wszystkie twoje lata,
Błyszczące i matowe, na czernionych kartach.
Za dużo cukiernictwa tutaj, te obrazy,
Tak tłuste i pożywne, są nie do pożarcia.
Głodne, ruchliwe oko przebiega od pozy
Do pozy: tu w warkoczach, tu z niechętną kotką
Na rękach, tu w futerku, absolwentka słodka,
Albo też pod pergolą, w szerokim, filcowym
Kapeluszu, wznosząca różę ciężkogłową,
(Dość to niepokojące na różne sposoby) –
Uderzasz mnie ze wszystkich stron. Również za sprawą
Tych wkurzających typków, co się przelewają
Przez twoje młode lata w pozach zbyt swobodnych;
Żaden z nich, rzekłbym, skarbie, tobie nie dostawał.
O, fotografio! Żadna inna sztuka nie jest
Tak rozczarowująca i wierna! Uwieczniasz
Brzydotę dnia, wstrzymanych uśmiechów fałszerstwa
I skaz nie cenzurujesz: tu słup z ogłoszeniem,
Tam znów sznur na bieliznę, i kotki na rękach
Zniechęcenie; ujawniasz cieniem podkreślone
Fałdki podbródka, jeśli fałdki ma – a jednak
Jaką łaskę wyświadczasz tym, że jesteś szczera,
Jej twarzy! Jak głęboko przekonujesz: to jest
Rzeczywista dziewczyna w rzeczywistych miejscach!
Empirycznie prawdziwa w każdym sensie! Może
To jest po prostu przeszłość? Te kwiaty wśród listków,
Ta brama, samochody, w parkach aura mglista –
Wchodzą jak ostrze, bo są, po prostu, minione?
Gdy widzę, że też mijasz, serce się zaciska.
Tak, owszem; lecz nie tylko przez to wykluczenie
Płaczemy, ale również dlatego, że wszystko
To pozwala nam płakać. Jasne, to co było,
Nie będzie wymagało usprawiedliwienia
Naszej rozpaczy, choćby się najgłośniej wyło
W przerwie pomiędzy okiem a kartką. Zostaję
Zatem, by opłakiwać (choć bez konsekwencji)
Ciebie, balansującą u płotu na damce;
I by myśleć, jak prędko spostrzegłabyś kradzież
Tego zdjęcia, na którym się kąpiesz; by zgęścić
Tę przeszłość, co już z nikim nie będzie dzielona,
Obojętne z kim spędzisz przyszłość; fotografia
Spokojna, sucha, trzyma cię jak niebo; to tam
Leżysz wciąż, nieodmiennie śliczna, pomniejszona
I coraz wyraźniejsza, choć mijają lata.
„Oczywiście czymś mnie odurzono, i to tak głęboko, że odzyskałam
przytomność dopiero następnego dnia. Ze zgrozą odkryłam, jaką
stratę poniosłam, i przez kilka dni byłam zupełnie niepocieszona,
i płakałam jak dziecko, żeby mnie zabili, albo odesłali do ciotki”.
Mayhew, London Labour and the London Poor
Nawet tak odległy, czuję tamtą rozpacz.
Gorzki, nieogolony był, i cię dławił.
Tu i tam nadruk słońca, krótka, ostra
Skarga kół na ulicy za oknem,
Gdzie ślubny Londyn kłoni głowę w inną stronę,
I światło, wysokie, szerokie, któremu nie można nic odrzec,
Nie dają się uleczyć bliźnie i wyciąga gorycz
Wstydu z ukrycia. Przez cały niespieszny dzień twoje
Myśli leżą otwarte jak szuflada noży.
Pogrzebały cię lata i nędza. Nawet
Gdybym mógł, nie śmiałbym cię pocieszać. Bo cóż tu
Powiedzieć, poza tym, że cierpienie jest dokładne, ale
Gdy żądza przejmuje stery, sens się zaciemnia?
Bo ciebie nie obeszłoby wcale,
Że to ty byłaś mniej oszukana, na tamtym łóżku,
Niż on, wbiegający po schodach w duszącym upale,
By wypaść na samotne poddasze spełnienia.
„Pokój pana Bleaneya. Mieszkał tutaj, kiedy
Pracował w karoserni, aż go przeniesiono.”
W pięciocalowej przerwie między parapetem
A postrzępioną, cienką, kwiecistą zasłoną
Widać przez okno pasek budowlanej działki,
Kępczastej, zaśmieconej. „Ten Pan Bleaney często
Zajmował się ogródkiem, tym moim kawałkiem.”
Łóżko, drzwi bez haczyka, proste, twarde krzesło,
Sześćdziesięciowatowa żarówka, brak miejsca
Na książki czy walizki. „Biorę.” I tak leżę
Tam, gdzie leżał pan Bleaney, i rozduszam peta
Na tym samym spodeczku z obrazkiem; mam szczerze
Dość pchania waty w uszy, by uciszyć jazgot
Radia, które kupiła za jego namową.
Znam też jego zwyczaje – wiem, o której rano
Schodził, jaki sos lubił, oraz że harował,
Wykorzystując tylko 4 dni urlopu –
Oto ich stały rozkład: latem zaproszenie
Od jakiś krewnych z Frinton, gdzie jeździł co roku,
I spędzone w Stoke, z siostrą, Boże Narodzenie.
Ale czy stał i patrzył, jak mroźny wiatr mierzwi
Chmury, czy może kładł się na pościel zatęchłą,
Mówiąc sobie, że to jest dom, i czy się szczerzył
I dygotał, nie mogąc otrząsnąć się z lęku,
Że to, jak człowiek żyje, jest jego probierzem,
I fakt, że w jego wieku prócz tej wynajętej
Klitki niczym nie może się pochwalić, wierzyć,
Mu każe, że na więcej nie zasłużył? Nie wiem.
W tamte Zielone Świątki uciekałem trochę
Później: dopiero
O pierwszej dziewiętnaście, w słoneczną sobotę
Pociąg, w trzech czwartych pusty, opuszczał swój peron:
Wszystkie okna otwarte, poduszki gorące,
Całe poczucie, że się spóźniłem – dalekie.
Jechał na tyłach domów, przez ulicę, pełną
Lśniących szyb aut, przez doki, rybami cuchnące,
Aż tam, gdzie ponad zmienną szerokością rzeki
Spotykają się woda, Lincolnshire i niebo.
Skwar drzemał w głębi lądu; całe popołudnie
Braliśmy długi zakręt,
Powoli, z przystankami, jadąc na południe.
Mijaliśmy krów krótkie cienie, wielką farmę,
Kanały z kożuchami przemysłowej piany,
Z rzadka zalśniła szklarnia: żywopłot to wzrastał,
To znów opadał; smrodek pikowanych obić
Ustępował niekiedy zapachowi trawy;
I już kolejne, nowe, byle jakie miasto
Zbliżało się akrami wraków i złomowisk.
Z początku nie spostrzegłem, jaki robią raban
Te wesela na każdej
Stacji, gdzieśmy stawali: cóż, słońce osłabia
Zainteresowanie tym, co się wydarza
W cieniu. Piski i krzyki na długich i chłodnych
Peronach brałem zrazu za figle pocztowców,
Więc spokojnie czytałem. Lecz za którymś razem
Mignęły mi dziewczyny, te parodie mody,
Szpilki, welony, miny, pomady do włosów,
Wszystkie w niepewnych pozach, zerkające czasem
Na ruszający pociąg, jakby po skończonej
Ceremonii żegnały
Coś, co z niej ocalało cudem. Zaskoczony,
Następnym razem chętniej, ciekawiej zerkałem
I widziałem to wszystko zupełnie inaczej:
Ojców zmarszczone czoła i szerokie pasy
Pod smokingami; matki krzykliwe i grube,
Wujaszka – zbereźnika; trwałe ondulacje,
Rękawiczki z nylonu, substytuty, sztrasy,
Żółcie, ochry, fiolety i purpury, które
Dziwnie wyodrębniały z tłumu panny młode.
Tak, w kawiarenkach,
Knajpach, domach weselnych, na podwórzach, w zdobnych
Karbowaną bibułką remizach dobiegał
Końca długi dzień ślubów. I wzdłuż całej trasy
Pary się gramoliły do pociągu; wkoło
Stała reszta; sypały się ostatnie rady
I confetti, a kiedy ruszaliśmy, każdy
Wyrażał to, co widział: marszczyły się czoła
Znudzonych dzieci; ojcom nigdy nie był znany
Sukces naraz tak wielki i tak bliski farsy,
Kobiety się dzieliły
Sekretem jak radosnym pogrzebem; zaś panny
Coraz mocniej ściskając torebki, śledziły
Wzrokiem obrzęd ramienia. Potem, znowu wolni,
Obarczeni tym wszystkim, co kto widział, wreszcie
Ruszyliśmy na Londyn w kłębach gęstej pary.
Pola, dalej parcele. I cienie topoli
Leżące w poprzek jezdni. Mniej więcej czterdzieści
Minut, które się kiedyś będą wydawały
Chwilą na tyle krótką, by lepiej ułożyć
Kapelusz i powiedzieć:
„Ledwo żyję” – zaczęło się dwanaście pożyć.
Patrzyli na krajobraz, siedząc obok siebie
Minęliśmy Odeon, potem wieżę ciśnień,
Kogoś, kto biegł na kręgle – żadne nie myślało
O pozostałych, których nie spotkają nigdy
Lub o tym, jak ich życie wchłonie tę godzinę.
Ja myślałem o mieście, co w słońcu leżało,
O rejonach pocztowych jak polach pszenicy:
To był nasz cel. I kiedy, mijając pulmany
Pomykaliśmy chyżo
Przez jasne węzły torów, zbliżyły się ściany
Czarnego mchu i wszystko prawie się spełniło,
Tamten kruchy, podróżny układ zdarzeń. To, co
Zawarł, trwało, gotowe z całą siłą, którą
Może dawać przemiana. Zwolniliśmy jeszcze,
W miarę jak zaciskały się hamulce, rosło
To wrażenie spadania, jak strzał ciemna chmura,
Posłana w niedosiężne, by gdzieś stać się deszczem.
Gdy widzę parę dzieciaków i wiem, że
Ona spiralę nosi albo bierze
Jakieś globulki, a on ją posuwa,
Myślę: to właśnie jest ten raj, o którym
Wszyscyśmy, starzy, marzyli – formuły,
Gesty i więzi zepchnięte na stronę
Jak przestarzałe kombajny – i każdy
Kto młody, zjeżdża długim, śliskim torem
Ku szczęśliwości, bez końca. Ciekawe,
Czy ktoś tak na mnie czterdzieści lat temu
Patrzył i myślał: Ten będzie miał klawe
Życie; żadnego tam Boga, żadnego
Potu w ciemnościach na myśl o tym wszystkim
I piekle, powie, co zechce, o księżach:
On i podobni jemu długim, śliskim
Torem w dół zjadą jak swobodne, ciężka
Cholera, ptaki. I od razu zamiast
Słów, myśl się zjawia o wysokich oknach:
Gdzieś za szybami zalanymi słońcem
Głęboki błękit powietrza objawia
Nic, które nigdzie jest – i jest bez końca.
Jebią ci życie mamcia z tatkiem
Może i nie chcą, ale jebią,
Oprócz win własnych na dokładkę
Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią.
Lecz im zjebali życie inni,
Głupcy w cylindrach i pelisach,
Co albo byli mdławo-sztywni,
Albo się chcieli pozagryzać.
Człowiek drugiemu przekazuje
Rozpacz, wciąż głębszą, jak dno rzeki
Zwiewaj stąd, póki możesz uciec,
I nigdy nie miej własnych dzieci.
Przełożył Jacek Dehnel
Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.
Urodzony w 1922 roku. Angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Absolwent St. John's College w Oxfordzie. Przez większość życia pracował jako bibliotekarz. Członek Library Association, uhonorowany przez królową Złotym Medalem za Poezję (za tom The Whitsun Weddings). Doktor honoris causa kilku uniwersytetów, m.in. w Belfaście, Leicesterze, Ulsterze i Oxfordzie. W 1975 roku odznaczony tytułem Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego oraz nagrodą CBE, zaś w 1976 roku Nagrodą Szekspirowską w Hamburgu. Zmarł w 1985 roku w Londynie.