książki / POEZJE

Zebrane

Jacek Dehnel

Philip Larkin

Fragmenty książki Philipa Larkina Zebrane w przekładzie Jacka Dehnela, która ukazała się nakładem Biura Literackiego w serii "Poezje" 21 lipca 2008 roku.

Biuro Literackie

Z tomu The Less Deceived (1955)

 

 

Na młodej damy album ze zdjęciami

 

Wresz­cie mi dałaś album, któ­ry, raz otwar­ty,
Cał­kiem mnie oszo­ło­mił. Wszyst­kie two­je lata,
Błysz­czą­ce i mato­we, na czer­nio­nych kar­tach.
Za dużo cukier­nic­twa tutaj, te obra­zy,
Tak tłu­ste i pożyw­ne, są nie do pożar­cia.

Głod­ne, ruchli­we oko prze­bie­ga od pozy
Do pozy: tu w war­ko­czach, tu z nie­chęt­ną kot­ką
Na rękach, tu w futer­ku, absol­went­ka słod­ka,
Albo też pod per­go­lą, w sze­ro­kim, fil­co­wym
Kape­lu­szu, wzno­szą­ca różę cięż­ko­gło­wą,

(Dość to nie­po­ko­ją­ce na róż­ne spo­so­by) –
Ude­rzasz mnie ze wszyst­kich stron. Rów­nież za spra­wą
Tych wku­rza­ją­cych typ­ków, co się prze­le­wa­ją
Przez two­je mło­de lata w pozach zbyt swo­bod­nych;
Żaden z nich, rzekł­bym, skar­bie, tobie nie dosta­wał.

O, foto­gra­fio! Żad­na inna sztu­ka nie jest
Tak roz­cza­ro­wu­ją­ca i wier­na! Uwiecz­niasz
Brzy­do­tę dnia, wstrzy­ma­nych uśmie­chów fał­szer­stwa
I skaz nie cen­zu­ru­jesz: tu słup z ogło­sze­niem,
Tam znów sznur na bie­li­znę, i kot­ki na rękach

Znie­chę­ce­nie; ujaw­niasz cie­niem pod­kre­ślo­ne
Fałd­ki pod­bród­ka, jeśli fałd­ki ma – a jed­nak
Jaką łaskę wyświad­czasz tym, że jesteś szcze­ra,
Jej twa­rzy! Jak głę­bo­ko prze­ko­nu­jesz: to jest
Rze­czy­wi­sta dziew­czy­na w rze­czy­wi­stych miej­scach!

Empi­rycz­nie praw­dzi­wa w każ­dym sen­sie! Może
To jest po pro­stu prze­szłość? Te kwia­ty wśród list­ków,
Ta bra­ma, samo­cho­dy, w par­kach aura mgli­sta –
Wcho­dzą jak ostrze, bo są, po pro­stu, minio­ne?
Gdy widzę, że też mijasz, ser­ce się zaci­ska.

Tak, owszem; lecz nie tyl­ko przez to wyklu­cze­nie
Pła­cze­my, ale rów­nież dla­te­go, że wszyst­ko
To pozwa­la nam pła­kać. Jasne, to co było,
Nie będzie wyma­ga­ło uspra­wie­dli­wie­nia
Naszej roz­pa­czy, choć­by się naj­gło­śniej wyło

W prze­rwie pomię­dzy okiem a kart­ką. Zosta­ję
Zatem, by opła­ki­wać (choć bez kon­se­kwen­cji)
Cie­bie, balan­su­ją­cą u pło­tu na dam­ce;
I by myśleć, jak pręd­ko spo­strze­gła­byś kra­dzież
Tego zdję­cia, na któ­rym się kąpiesz; by zgę­ścić

Tę prze­szłość, co już z nikim nie będzie dzie­lo­na,
Obo­jęt­ne z kim spę­dzisz przy­szłość; foto­gra­fia
Spo­koj­na, sucha, trzy­ma cię jak nie­bo; to tam
Leżysz wciąż, nie­odmien­nie ślicz­na, pomniej­szo­na
I coraz wyraź­niej­sza, choć mija­ją lata.

 


 

Złudzenia

 

„Oczy­wi­ście czymś mnie odu­rzo­no, i to tak głę­bo­ko, że odzy­ska­łam
przy­tom­ność dopie­ro następ­ne­go dnia. Ze zgro­zą odkry­łam, jaką
stra­tę ponio­słam, i przez kil­ka dni byłam zupeł­nie nie­po­cie­szo­na,
i pła­ka­łam jak dziec­ko, żeby mnie zabi­li, albo ode­sła­li do ciot­ki”.
May­hew, Lon­don Labo­ur and the Lon­don Poor

 

Nawet tak odle­gły, czu­ję tam­tą roz­pacz.
Gorz­ki, nie­ogo­lo­ny był, i cię dła­wił.
Tu i tam nadruk słoń­ca, krót­ka, ostra
Skar­ga kół na uli­cy za oknem,
Gdzie ślub­ny Lon­dyn kło­ni gło­wę w inną stro­nę,
I świa­tło, wyso­kie, sze­ro­kie, któ­re­mu nie moż­na nic odrzec,
Nie dają się ule­czyć bliź­nie i wycią­ga gorycz
Wsty­du z ukry­cia. Przez cały nie­spiesz­ny dzień two­je
Myśli leżą otwar­te jak szu­fla­da noży.

Pogrze­ba­ły cię lata i nędza. Nawet
Gdy­bym mógł, nie śmiał­bym cię pocie­szać. Bo cóż tu
Powie­dzieć, poza tym, że cier­pie­nie jest dokład­ne, ale
Gdy żądza przej­mu­je ste­ry, sens się zaciem­nia?
Bo cie­bie nie obe­szło­by wca­le,
Że to ty byłaś mniej oszu­ka­na, na tam­tym łóż­ku,
Niż on, wbie­ga­ją­cy po scho­dach w duszą­cym upa­le,
By wypaść na samot­ne pod­da­sze speł­nie­nia.

 


 

Z tomu The Whitsun Weddings (1964)

 

 

Pan Bleaney

 

„Pokój pana Ble­aneya. Miesz­kał tutaj, kie­dy
Pra­co­wał w karo­ser­ni, aż go prze­nie­sio­no.”
W pię­cio­ca­lo­wej prze­rwie mię­dzy para­pe­tem
A postrzę­pio­ną, cien­ką, kwie­ci­stą zasło­ną

Widać przez okno pasek budow­la­nej dział­ki,
Kęp­cza­stej, zaśmie­co­nej. „Ten Pan Ble­aney czę­sto
Zaj­mo­wał się ogród­kiem, tym moim kawał­kiem.”
Łóż­ko, drzwi bez haczy­ka, pro­ste, twar­de krze­sło,

Sześć­dzie­się­cio­wa­to­wa żarów­ka, brak miej­sca
Na książ­ki czy waliz­ki. „Bio­rę.” I tak leżę
Tam, gdzie leżał pan Ble­aney, i roz­du­szam peta
Na tym samym spodecz­ku z obraz­kiem; mam szcze­rze

Dość pcha­nia waty w uszy, by uci­szyć jazgot
Radia, któ­re kupi­ła za jego namo­wą.
Znam też jego zwy­cza­je – wiem, o któ­rej rano
Scho­dził, jaki sos lubił, oraz że haro­wał,

Wyko­rzy­stu­jąc tyl­ko 4 dni urlo­pu –
Oto ich sta­ły roz­kład: latem zapro­sze­nie
Od jakiś krew­nych z Frin­ton, gdzie jeź­dził co roku,
I spę­dzo­ne w Sto­ke, z sio­strą, Boże Naro­dze­nie.

Ale czy stał i patrzył, jak mroź­ny wiatr mierz­wi
Chmu­ry, czy może kładł się na pościel zatę­chłą,
Mówiąc sobie, że to jest dom, i czy się szcze­rzył
I dygo­tał, nie mogąc otrzą­snąć się z lęku,

Że to, jak czło­wiek żyje, jest jego pro­bie­rzem,
I fakt, że w jego wie­ku prócz tej wyna­ję­tej
Klit­ki niczym nie może się pochwa­lić, wie­rzyć,
Mu każe, że na wię­cej nie zasłu­żył? Nie wiem.

 


 

Wesela w Zielone Świątki

 

W tam­te Zie­lo­ne Świąt­ki ucie­ka­łem tro­chę
            Póź­niej: dopie­ro
O pierw­szej dzie­więt­na­ście, w sło­necz­ną sobo­tę
Pociąg, w trzech czwar­tych pusty, opusz­czał swój peron:
Wszyst­kie okna otwar­te, podusz­ki gorą­ce,
Całe poczu­cie, że się spóź­ni­łem – dale­kie.
Jechał na tyłach domów, przez uli­cę, peł­ną
Lśnią­cych szyb aut, przez doki, ryba­mi cuch­ną­ce,
Aż tam, gdzie ponad zmien­ną sze­ro­ko­ścią rze­ki
Spo­ty­ka­ją się woda, Lin­coln­shi­re i nie­bo.

Skwar drze­mał w głę­bi lądu; całe popo­łu­dnie
            Bra­li­śmy dłu­gi zakręt,
Powo­li, z przy­stan­ka­mi, jadąc na połu­dnie.
Mija­li­śmy krów krót­kie cie­nie, wiel­ką far­mę,
Kana­ły z kożu­cha­mi prze­my­sło­wej pia­ny,
Z rzad­ka zalśni­ła szklar­nia: żywo­płot to wzra­stał,
To znów opa­dał; smro­dek piko­wa­nych obić
Ustę­po­wał nie­kie­dy zapa­cho­wi tra­wy;
I już kolej­ne, nowe, byle jakie mia­sto
Zbli­ża­ło się akra­mi wra­ków i zło­mo­wisk.

Z począt­ku nie spo­strze­głem, jaki robią raban
            Te wese­la na każ­dej
Sta­cji, gdzie­śmy sta­wa­li: cóż, słoń­ce osła­bia
Zain­te­re­so­wa­nie tym, co się wyda­rza
W cie­niu. Piski i krzy­ki na dłu­gich i chłod­nych
Pero­nach bra­łem zra­zu za figle pocz­tow­ców,
Więc spo­koj­nie czy­ta­łem. Lecz za któ­rymś razem
Mignę­ły mi dziew­czy­ny, te paro­die mody,
Szpil­ki, welo­ny, miny, poma­dy do wło­sów,
Wszyst­kie w nie­pew­nych pozach, zer­ka­ją­ce cza­sem

Na rusza­ją­cy pociąg, jak­by po skoń­czo­nej
            Cere­mo­nii żegna­ły
Coś, co z niej oca­la­ło cudem. Zasko­czo­ny,
Następ­nym razem chęt­niej, cie­ka­wiej zer­ka­łem
I widzia­łem to wszyst­ko zupeł­nie ina­czej:
Ojców zmarsz­czo­ne czo­ła i sze­ro­kie pasy
Pod smo­kin­ga­mi; mat­ki krzy­kli­we i gru­be,
Wujasz­ka – zbe­reź­ni­ka; trwa­łe ondu­la­cje,
Ręka­wicz­ki z nylo­nu, sub­sty­tu­ty, sztra­sy,
Żół­cie, ochry, fio­le­ty i pur­pu­ry, któ­re

Dziw­nie wyod­ręb­nia­ły z tłu­mu pan­ny mło­de.
            Tak, w kawia­ren­kach,
Knaj­pach, domach wesel­nych, na podwó­rzach, w zdob­nych
Kar­bo­wa­ną bibuł­ką remi­zach dobie­gał
Koń­ca dłu­gi dzień ślu­bów. I wzdłuż całej tra­sy
Pary się gra­mo­li­ły do pocią­gu; wko­ło
Sta­ła resz­ta; sypa­ły się ostat­nie rady
I con­fet­ti, a kie­dy rusza­li­śmy, każ­dy
Wyra­żał to, co widział: marsz­czy­ły się czo­ła
Znu­dzo­nych dzie­ci; ojcom nigdy nie był zna­ny

Suk­ces naraz tak wiel­ki i tak bli­ski far­sy,
            Kobie­ty się dzie­li­ły
Sekre­tem jak rado­snym pogrze­bem; zaś pan­ny
Coraz moc­niej ści­ska­jąc toreb­ki, śle­dzi­ły
Wzro­kiem obrzęd ramie­nia. Potem, zno­wu wol­ni,
Obar­cze­ni tym wszyst­kim, co kto widział, wresz­cie
Ruszy­li­śmy na Lon­dyn w kłę­bach gęstej pary.
Pola, dalej par­ce­le. I cie­nie topo­li
Leżą­ce w poprzek jezd­ni. Mniej wię­cej czter­dzie­ści
Minut, któ­re się kie­dyś będą wyda­wa­ły

Chwi­lą na tyle krót­ką, by lepiej uło­żyć
            Kape­lusz i powie­dzieć:
„Led­wo żyję” – zaczę­ło się dwa­na­ście pożyć.
Patrzy­li na kra­jo­braz, sie­dząc obok sie­bie
Minę­li­śmy Ode­on, potem wie­żę ciśnień,
Kogoś, kto biegł na krę­gle – żad­ne nie myśla­ło
O pozo­sta­łych, któ­rych nie spo­tka­ją nigdy
Lub o tym, jak ich życie wchło­nie tę godzi­nę.
Ja myśla­łem o mie­ście, co w słoń­cu leża­ło,
O rejo­nach pocz­to­wych jak polach psze­ni­cy:

To był nasz cel. I kie­dy, mija­jąc pul­ma­ny
            Pomy­ka­li­śmy chy­żo
Przez jasne węzły torów, zbli­ży­ły się ścia­ny
Czar­ne­go mchu i wszyst­ko pra­wie się speł­ni­ło,
Tam­ten kru­chy, podróż­ny układ zda­rzeń. To, co
Zawarł, trwa­ło, goto­we z całą siłą, któ­rą
Może dawać prze­mia­na. Zwol­ni­li­śmy jesz­cze,
W mia­rę jak zaci­ska­ły się hamul­ce, rosło
To wra­że­nie spa­da­nia, jak strzał ciem­na chmu­ra,
Posła­na w nie­do­sięż­ne, by gdzieś stać się desz­czem.

 


 

Z tomu High Windows (1974)

 

 

Wysokie okna

 

Gdy widzę parę dzie­cia­ków i wiem, że
Ona spi­ra­lę nosi albo bie­rze
Jakieś glo­bul­ki, a on ją posu­wa,
Myślę: to wła­śnie jest ten raj, o któ­rym

Wszy­scy­śmy, sta­rzy, marzy­li – for­mu­ły,
Gesty i wię­zi zepchnię­te na stro­nę
Jak prze­sta­rza­łe kom­baj­ny – i każ­dy
Kto mło­dy, zjeż­dża dłu­gim, śli­skim torem

Ku szczę­śli­wo­ści, bez koń­ca. Cie­ka­we,
Czy ktoś tak na mnie czter­dzie­ści lat temu
Patrzył i myślał: Ten będzie miał kla­we
Życie; żad­ne­go tam Boga, żad­ne­go

Potu w ciem­no­ściach na myśl o tym wszyst­kim
I pie­kle, powie, co zechce, o księ­żach:
On i podob­ni jemu dłu­gim, śli­skim
Torem w dół zja­dą jak swo­bod­ne, cięż­ka

Cho­le­ra, pta­ki. I od razu zamiast
Słów, myśl się zja­wia o wyso­kich oknach:
Gdzieś za szy­ba­mi zala­ny­mi słoń­cem
Głę­bo­ki błę­kit powie­trza obja­wia
Nic, któ­re nigdzie jest – i jest bez koń­ca.

 


 

To może taki wierszyk

 

Jebią ci życie mam­cia z tat­kiem
Może i nie chcą, ale jebią,
Oprócz win wła­snych na dokład­kę
Jesz­cze ci kil­ka eks­tra wrze­pią.

Lecz im zje­ba­li życie inni,
Głup­cy w cylin­drach i peli­sach,
Co albo byli mdła­wo-sztyw­ni,
Albo się chcie­li poza­gry­zać.

Czło­wiek dru­gie­mu prze­ka­zu­je
Roz­pacz, wciąż głęb­szą, jak dno rze­ki
Zwie­waj stąd, póki możesz uciec,
I nigdy nie miej wła­snych dzie­ci.

Prze­ło­żył Jacek Deh­nel

O autorach i autorkach

Jacek Dehnel

Urodzony 1 maja 1980 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, tłumacz. Zajmuje się także malarstwem i rysunkiem. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2005), Paszportu "Polityki" (2007), Nagrody Splendor Gedanensis (2008) oraz Nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2009). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike w 2009 i w 2010 roku. W 2014 roku nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej i Nagrody Literackiej m.st. Warszawy za tom Języki obce (2013). Mieszka w Warszawie.

Philip Larkin

Urodzony w 1922 roku. Angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Absolwent St. John's College w Oxfordzie. Przez większość życia pracował jako bibliotekarz. Członek Library Association, uhonorowany przez królową Złotym Medalem za Poezję (za tom The Whitsun Weddings). Doktor honoris causa kilku uniwersytetów, m.in. w Belfaście, Leicesterze, Ulsterze i Oxfordzie. W 1975 roku odznaczony tytułem Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego oraz nagrodą CBE, zaś w 1976 roku Nagrodą Szekspirowską w Hamburgu. Zmarł w 1985 roku w Londynie.

Powiązania