Może trzeba zacząć od dzieciństwa, od czasu, kiedy wrażenia odciskają w nas niezatarte piętno, jak stopy w tężejącym betonie. A teraz – doznania są smugą błota, którą łatwo zmyć. Jestem placem wybrukowanym do ostatniej kostki, szczelnie pokrytą płytkami promenadą, ulicą wylaną asfaltem. Stwardniałam na kamień. Obce kroki już tylko ślizgają się po mnie, ich ślady ściera wiatr. Przeszłość ma kształt domu, do którego czasem wpada nieostrożna myśl, wspomnienia uginają się w nim niczym kartonowe ściany od nadmiaru obrazów.
Chodziłam wzdłuż brzegu i zbierałam muszle. Matka miała pretensje, bo spaliłam plecy. Skóra mi pociemniała, spękała, napięła się do granic wytrzymałości. Nic nie czułam. Ale to działo się później. Teraz byłam skupiona na szukaniu. Moje oczy polowały jak drapieżniki, przyciągały jak magnes i prosiły jak doświadczeni żebracy. Muszle chowały się wśród kamieni i trzeba je było wymacywać palcami. W środku połyskiwały perłową bielą – kolorem mojego brzucha – a z zewnątrz zalegał na nich mat w kolorze moich opalonych pleców. W kolorze życia, które przychodzi nie wiadomo skąd, rodzi się w główkach dziewczynek i opalizuje bielą wnętrza muszli.
Dziewczynki w strachu i napięciu czekają na obrót rzeczy.
Ślub był skromny. Bez bieli. Bez pereł. Muszelka nie rozwarła się do końca. Krawędź okazała się zbyt ostra. Przecięłam sobie palec. Słona woda wżarła się w moją krew. Zapiekło. Palec wetknęłam do wody, żeby matka nie zobaczyła skaleczenia. Morze ssało moje soki, zabrało mi część mnie, dając jednak w zamian trochę siebie. Wymieniliśmy się płynami. Pewnie dlatego wciąż ciągnę ku nieznanym brzegom, a na ich widok aż kręci mi się w głowie z podniecenia. Promień, liżąc moją skórę, mówi, że nigdy nie dotykał tak słonej kobiety. „Jakbyś się wykąpała w solance”.
Tak, drzemie we mnie coś bardzo słonego. Uwięzione morze komórkowe.
Matka wytęża wzrok niby mewa, która zaraz wbije szpony w naiwną ofiarę. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a mój romans ze słońcem będzie skończony. Matka zatrzepocze skrzydłami, dosięgnie mnie dziobem i przeniesie w cień. Pod zielony tamaryszek. Pod sosnę smołową. Pod figę, której niedojrzały owoc wypuszcza lepkie mleko.
Nasze sublokatorskie mieszkanie było ciasne, zatęchłe i bezpieczne. Z dala od morza. Na półkach układałam muszelki. Zewsząd napierały ściany. Czułam ich bliskość. Przytulne było zaplecze, gdzie trzymałyśmy zastygłe powietrze i słoiki z dżemem. Kiedy tam zaglądałam, opowiadało mi historię biedy i głodu.
Drżąc na całym ciele, wyglądam przez okienko na szarą drogę. Morze jest daleko, ale i tak słyszę przypływy i odpływy. Pływy i sztormy. I poranki z rybami wyrzuconymi na brzeg. Coś rośnie.
Pewnego dnia to coś ze mnie wypłynie.
Ty zsunęłaś się po moich słonych udach, wykąpanych w morskiej wodzie i krwi. Część mnie wyślizgnęła się tobie, cześć ciebie wślizgnęła się we mnie. Szumiałyśmy. Obie latem zbierałyśmy muszelki. W twoich oczach dostrzegłam ten sam blask, żądzę przygód, pragnienie poszukiwań perłowej bieli. Między kamieniami.
Matka była wściekła, kiedy w drodze do domu bardzo się ociągałam. Specjalnie zwalniałam kroku, bo w powietrzu wisiały kłopoty. Przystawała, czekała na mnie. W końcu dostałam lanie. Nieopatrznie zdradziłam sąsiadowi rodzinną tajemnicę. Powiedziałam to, czego nikomu miałam nie mówić.
O nas.
O tym, co w rodzinie.
Co w czterech ścianach.
Co tylko nasze.
Zdradziłam.
Pytał. Byłam szczera. Myślałam, że w każdym domu jest tak samo, ludzie się okłamują, bo chcą uniknąć przykrości.
Nic z tego nie rozumiałam.
Ale bolało.
Lepiej więc milczeć. Manto nie nauczyło mnie rozumu.
Nie warto było.
Ślub urządzono skromny. Matka przechyliła głowę w jedną stronę, ojciec w drugą.
Szedł na ryby. Prosiłam, żeby wziął mnie ze sobą, ale matka była przeciw. – To niebezpieczne brać dziecko na otwarte morze – mówiła – może być sztorm, już wieje. – Uparłam się. – Powariowaliście, nie pozwalam! – A jednak poszliśmy. Na kutrze byli jeszcze inni mężczyźni. Tryskali humorem. O świcie kostniały nam ręce, potem zrobiło się gorąco. Od słońca pierzchła skóra. Byłam jedną z nich. Złowiliśmy mątwę. Czarna wydzielina zalała pokład. Nie brzydziła mnie, nie bałam się, że się ubrudzę. Oni też się nie bali.
Brud nie był im straszny nawet wtedy, kiedy tkwiąc po uszy w czarnej ziemi, patrzyli na siebie z obu stron frontu. Wstawali wcześnie. Zapalali papierosy i wychodzili, jak na ryby. Ale wtedy ja już się bałam, i to bardzo.
Już nie byłam jedną z nich.
Czarna wydzielina, czarny atrament, historia pod wodą.
– Wstydź się – powiedział ojciec. – Wstydź się. – Wstydziłam się. Za błędy. Musiało ich być naprawdę dużo. Cały wór po kukurydzy, którą wydziobały kury. Czas wymazał błędy, lecz ja wciąż się wstydzę. Ojciec zresztą też. I jemu mówili „wstydź się!”. „Ukradłeś cytrynę, zniszczyłeś płot, rozbiłeś sąsiadowi okno”. Wstydzi się także tego zdjęcia wiszącego na ścianie, na którym mama przechyla głowę w jedną, a on w drugą stronę. Na ich ślubie.
– Boże, jakie wielkie! – Zaszedł mnie od tyłu. Spróbował wziąć je na ręce. – Może trzeba ci pomóc? Zaniosę, bo jeszcze wykrzywisz sobie kręgosłup. – Chciałam się jakoś wykręcić. Bezskutecznie. Ruszył za mną, a razem z nim jego meduzowate palce, klejące się do powietrza i do skóry, kradnące oddech. – Masz chłopaka? Dotyka cię? – Dlaczego meduzy tak lgną do piersi, do serca, dlaczego tak parzą? – Kiedy byłem młody, wszystko wyglądało inaczej. Wiesz, ona nie chce ze mną spać. – Meduzy są smutne, przezroczyste, toksyczne i zawsze kręcą się przy dzieciach, ale dzieci nie opowiadają o nich rodzicom, bo rodzice i tak stanęliby po stronie meduz.
– Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień – westchnął ojciec melancholijnie i sam plasnął się w czoło.
– I nigdy więcej nie rozpowiadaj, co usłyszałaś w domu – syknęła matka. – Nigdy!
„Co usłyszałaś, co usłyszałaś?” – szumiało we mnie.
– Słyszałaś, co o tobie gadają? – zapytała moja córka, patrząc mi prosto w oczy.
– Wiem, co gadają – odparłam. I zaczęłam się śmiać. Córce nie podobał się ten śmiech. Ten typ śmiechu nikomu się nie podoba. Nerwowy, przerywany, wymsknął mi się mimowolnie.
Fotograf krzywo stanął. Tak to sobie tłumaczę, bo na zdjęciu ślubnym oboje jesteśmy trochę przegięci. Mimo że on nigdy się nie krzywił. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć, czym jest kąt prosty, powinien zobaczyć jego ramiona. I szyję. Zawsze prężył się jak struna. To ja przechyliłam głowę w przeciwną stronę. A fotograf przekrzywił aparat. Dlatego tak wyszło.
W moim brzuchu pływa ryba, która jeszcze nic nie wie o swoim istnieniu.
W morzu matki szamotałam się, jeszcze nic nie wiedząc o swoim istnieniu.
Uroczystość była skromna, bez perłowej bieli. Sublokatorski pokoik w suterenie czekał na zmęczone ciała, z których stęchlizna miała wyprzeć młodość.
Ślubu udzieliła kobieta, na oko pięćdziesięciolatka. Matowe lustra jej oczu bez wyrazu odbijały wciąż te same słowa: „tak, „tak”, „tak”, „tak”, „tak”, mimo że pod nimi kryło się „nie”, „nie”, „nie”, „nie”, „nie”.
Ryba połknęła haczyk. Silnik kutra przyjemnie mruczał. Mężczyźni tryskali humorem. Pili, rechotali. Wszystko skończyło się dobrze. Kobiety zawsze boją się na zapas. I strasznie marudzą. Złościłam się na matkę, że nie umie cieszyć się tak, jak ci mężczyźni na otwartym morzu. Ryby leżały w koszu. Ja też łowiłam. Byłam z siebie dumna. Nie mogłam odwrócić wzroku od czarnej wydzieliny rozlanej po pokładzie, miękkiej i lepkiej. Mątwa miała w sobie jakąś potężną grawitację, dzięki której trzymaliśmy się razem.
My, weseli mężczyźni, w których nagle obudziła się kobieta.
Zostaliśmy złapani w kadr. (Wszyscy przekrzywieni).
– Powiedziałam ci, żebyś nikomu o tym nie mówiła – syknęła matka. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć o czym. O czym, do cholery – powiedziałam. I komu? Temu facetowi, który brał dzieci na spytki? Voyeurowi, czerpiącemu przyjemność z poznawania rodzinnych tajemnic sąsiadów? Ale czy nasza rodzina ma w ogóle jakieś tajemnice? Jesteśmy przecież tacy zwyczajni. Cudownie nudni. I krzywo sfotografowani. Tu, w środku, jesteś ty, a w tobie jestem ja. Ta cebula ma wiele warstw. Tak, porównanie do cebuli, takie banalne, zmusza do łez. Jakbym ją obierała.
– Płacz! – rozkazałam sama sobie. I płakałam, aż skąpałam się w kałuży spod mątwy.
Ale wcześniej, nim do tego doszło, nim jej białe ciało błysnęło mi na dłoni, nim z bratem pobiegliśmy po nią uradowani, że będziemy mogli ofiarować ją naszemu kanarkowi; nim wypłynęliśmy na połów i świat rozsypał się na strony ku najdalszym przylądkom, o których dotąd nie mieliśmy zielonego pojęcia; nim otworzył się przed nami ocean łez, zaczęły nas nękać ciężkość i lekkość, zegary w pokoju matki ucichły, a rzeczy pokryły się kurzem – zanim to wszystko nastąpiło, istniała jedna wielka teraźniejszość, a w niej my, ludzie grzejący się blaskiem jej czułości.
Kiedy tu przyjechałam, sądziłam, że będzie to idealne miejsce do rozmyślań o sobie. Do podsumowania życia, zamknięcia jednego rozdziału i otwarcia następnego. Święcie przekonana, że człowiek powinien podejmować decyzje, a potem działać zgodnie z nimi, zabrałam się za rachunek sumienia. W tej chwili to wszystko wydaje mi się bardzo odległe. Nie wiem, kiedy stąd wyjadę, nie chcę niczego postanawiać. Od tamtych dni dzieli mnie tyle, ile miejscowych nieboszczyków od ich żon. One czasem do nich chodzą, w słońcu wspinają się na górkę, na sam szczyt, gdzie pod lśniącym marmurem wśród plastikowych kwiatów, pokrytych grubą warstwą kurzu, leżą zmarli. Kobiety lamentują nad grobami bez względu na to, czy mężowie byli źli, czy dobrzy, tłukli je czy pieścili. Najgłośniej zaś zawodzą te, które doświadczyły przemocy, zniewag i upokorzeń. Może w ten sposób chcą zagłuszyć wyrzut, że kiedy ich ślubny spoczął w trumnie, poczuły ulgę. Ale po zejściu do wsi znów pomstują i przeklinają zmarnowane życie u boku tyrana. Czyżby miłość była możliwa jedynie na cmentarzu? Takie myśli przez długi czas nosiłam w sobie jak zasupłane sznury. W końcu same się rozpuściły, nie musiałam ich rozplątywać. Może pomogło słońce, bez litości prażące prosto w głowę. Teraz nie robię nic, tylko żyję. Uprawiam codzienność. Wstaję, gotuję kawę, jem śniadanie, idę na spacer, szykuję obiad, sprzątam dom i wokół domu, a kiedy zachodzi słońce, ale nie jest jeszcze zimno, ochlapuję się wodą w ogrodzie. Niewiele piszę, czasem coś przeczytam, najczęściej jednak byczę się w starym fotelu wystawionym przed drzwi. No i śpię.
Na początku wiele spraw nie dawało mi spokoju. Wyjazd, powrót. Mąż, dziecko. Co sobie o mnie pomyślą? Że jestem samolubna? Czy spędzone z nimi lata wystarczą za usprawiedliwienie dla mojego „wypadu” na wieś? Mam tu myśleć. Myśleć. Ale o czym? O nas. O sobie. O człowieku w ogóle. O spotkaniach, które nas przerastają, unoszą się nad nami jak potężna fala, a potem spadają z hukiem i wypłukują nas od środka. Zostają po nich tylko pustka i strach, bo nie rozumiemy, że właśnie dostąpiliśmy oczyszczenia i powinniśmy się cieszyć – oto staliśmy się lżejsi o osad czasu. Jakie były te lata? Udane, nieudane? W młodości myślimy kategoriach „albo–albo”. Teraz łatwiej powiedzieć „tak było; co się stało, to się nie odstanie”. Bierność dla świętego spokoju czy wolna wola? Wydaje mi się, że nawet gdybym mogła, nie wybrałabym dla siebie innego życia. Jedyne, czego pragnę, to poznać swoją matkę. Tę cichą ciemną plamkę we mnie, zamkniętą w pokoju, szepczącą przelęknionym głosem: „gdzie jesteś?”. Zachodzi się do niej przez oczy, które widzę czasem, gdy przeglądam się w lustrze. To spojrzenie oświetla melancholijnym światłem nić prowadzącą przez labirynt piwnic i chmur, przez matecznik marzeń mojej matki. Skrzętnie je przede mną kryła, ponieważ matki umiejętnie chowają przed dziećmi wszystkie tajemnice, całe życie. Matki to kuglarki. Szalone iluzjonistki, cyrkówki na medal. Potrafią żonglować jawą i snem. Ich występy można podziwiać codziennie. Z wprawą magika pozbawiają się kobiecości, ponieważ, jak twierdzą, kobiecość kłóci się z macierzyństwem. Wyróżnia, kole oczy, irytuje. (Nawet je same). Cierpi na bezsenność. Bywa kapryśna. Tęskni i pragnie. Nad ranem rozczochrana snuje się po domu.
Jeśli masz depresyjną matkę, to możesz być pewna, że za wszelką cenę spróbuje ona zabić w tobie kobietę, dla dobra wszystkich, rzecz jasna. W kącie pokoju przycupnęła paproć. To matka. Zamiast siły w spadku przekaże ci worek apatii i lęku. Dzięki niemu, jeśli sama kiedyś urodzisz, nigdy nie będziesz już kobietą. Dzięki niemu nie będziesz…
Nerwowo drę w myślach plik jej zdjęć. Tu z ogródkiem w tle, tu w towarzystwie zmęczenia, tu na pierwszym planie widać troski, a tu smutek i niepewność. Krzyczę: – Chcę wiedzieć, kim jesteś! Jaką kobietą byłaś! Chociaż starannie zacierałaś ślady, znajdę cię! Znajdę! – Tymczasem zdążyłam dorosnąć. Teraz nad obrazem depresyjnej matki załamuje ręce moja córka. Padam z nóg, jestem pełna zmartwień i wątpliwości. Za domem wyrosła góra naszych – twoich i moich – porażek. Powietrze wokół przesyca rezygnacja, ale ja nie zrezygnuję, nie tym razem.
Nic tak nie mąci rozumu jak słowa. Są źródłem fałszywej siły. Kiedy byłam dziewczynką, napisałam kilka wierszy. Jeden z nich wyszedł nawet w gazetce szkolnej, drukowanej na cienkim papierze. W rogu strony umieszczono też moje wypracowanie o matce. Ojciec się ucieszył, jakby taka publikacja miała mi przynieść sławę. Byłam bardzo dumna. Na chwilę wyszłam z cienia na słońce. Dopiero później zrozumiałam, że ona nigdy nie przeczytała tego wiersza. Nie obchodził jej. To wtedy znienawidziłam słowa. Sprawiły, że poczułam się bezsilna. Moje wołanie do matki okazało się daremne.
Kiedy córka przybiegła do domu z gazetką szkolną – po drodze tekst zdążył częściowo się rozmyć w jej spoconych palcach – udawałam brak zainteresowania. Widziałam, że jest dotknięta, ale chciałam, aby się nauczyła jednego: słowa mogą jej tylko napytać biedy. Sama pisałam w dzieciństwie. Wiedziała o tym. Chciała być taka jak ja, jakby z tego mogło wyniknąć coś dobrego. Złapała bakcyla literatury. Dlatego odwróciłam się od niej. Dałam jej do zrozumienia, że różnimy się od siebie, a nasze brzegi leżą po przeciwległych stronach, więc będzie musiała sama stawić czoła życiowej zawierusze, o którą przecież w naszych okolicach nietrudno. Tak to widzę z perspektywy czasu. Może byłam po prostu za młoda, zbyt przerażona. Ona łaknęła mojej miłości, a przecież sama doświadczyłam jej w śladowych ilościach. Wyniosłam z domu raptem garstkę ziarenek czułości – tyle też jej przekazałam. Chciała więcej. Była postrzeloną dziewczynką, za nic miała rzeczywistość wokół, żyła z głową w chmurach, latała. Czułam, że w końcu z trzaskiem uderzy o ziemię, zgruchocze swoje kruche ciało w drobny mak, a potem długo nie będzie mogła się pozbierać, kiedy jednak znów nabierze siły, wróci na miejsce upadku, żeby nad lejem po sobie pisać tkliwe ody. Powiedziałam jej to. O pisaniu też. Że wszystkie kobiety mogłyby obnosić się z depresją i niezadowoleniem, ale wtedy ich domy (i głowy) popadłyby w ruinę. I tyle byłoby pożytku. Wypomniałam jej, że w jej uproszczonym oglądzie wszystkie gospodynie domowe uwielbiają sprzątać, gotować, prać, myć i całymi dniami toczą rozprawy ze ścianami, wysłuchują pretensji męża i kochanych pociech. – Czy naprawdę ci się wydaje, że nie mamy tego powyżej uszu? – zapytałam. Oczywiście, że mamy. I najchętniej rzuciłybyśmy to w cholerę, gdyby ten codzienny rytm – puste kursy od zlewu do pralki, od łazienki do pokoju, od odkurzacza do żelazka – nie dawał nam tego, czego potrzebujemy, czyli ucieczki przed obłędem. Tak jej powiedziałam. Na co ona: – Mamo, przemawia przez ciebie gorycz. – A ty, córko? Co przemawia przez ciebie? Jesteś non stop na lekach, godzinami gapisz się tępo przed siebie i roisz o tym, że w wieku czterdziestu pięciu lat zostaniesz pisarką. Obudź się, na Boga! Twoje dziecko będzie się ciebie wstydzić, mąż ucieknie z pierwszą lepszą, a ty skończysz w jakiejś zabitej dechami wiosze.
– Dokładnie tak jak ty, mamo. Może i mam skłonność do depresji, ale jak może być inaczej, skoro czuję tylko gorycz?! – Spierałam się z nią w duchu, jakbym grała w szachy sama ze sobą. Zmieniałam strony, a wszystko po to, żeby ją sprowokować, wywołać do odpowiedzi.
– Co wiesz o goryczy, dziecko? – ucięła dyskusję.
Myślałam, że nie wymknie mi się tak łatwo. Pokłóciłybyśmy się, pogodziły, padły sobie w objęcia. Łapałaby mnie za słówka, wymawiałaby się obowiązkami, bo przecież zawsze jest coś ważniejszego: pranie, sprzątanie, odkurzanie. Sprawy niecierpiące zwłoki. My możemy pocierpieć, rozmowa poczeka. – Zresztą, nie ma co tracić czasu na jałowe gadanie – Nie straciłyśmy. Uciekła.
Pisanie powieści w jej domu szło mi jak po grudzie. Czułam, że wciąż panują tam jej zasady. Nie znosiła fikcji, wymyślania. Uważała je za kłamstwo. – Po co strzępić język na coś, co mija się z rzeczywistością? – Najwidoczniej zaraziłam się od niej tym wirusem prawdy dokumentalnej, bo kiedy pewnego dnia włączyłam komputer i przeczytałam to, co napisałam, dłuższe i krótsze fragmenty, szkice do portretów postaci: kulawych, koślawych, kruchych jak pergamin – stwierdziłam, że to oszustwo. Uświadomiłam sobie, że tworząc je, zmarnowałam czas. Matka miała rację.
Cały czas towarzyszy mi uczucie, że upodobniłam się do tej wsi. Wyparowało ze mnie życie. Zarówno jej, jak i mnie brakuje deszczu, życiodajnych soków, które pozwoliłby nam rozkwitnąć i wydać owoce. Z drugiej strony upojny zapach roślin, smak kandyzowanych fig, obraz powyginanych drzew, dotyk kolczastych krzewów i widok kurzu osiadającego wszędzie bez względu na częstotliwość porządków – to wszystko świadczy o tym, że nawet na najrozleglejszej pustyni w najdalszym zakątku samotności istnieje coś, czego można się chwycić, kiedy chcemy przywrócić się światu. To, że ta wieś słabo owocuje, widać także po liczbie odwiedzających ją gości. Przyjezdny to rzadki dar. Łatwo go poznać. Odcina się na tle miejscowych wyraziście jak pomarańcza na gołym drzewku. Nietutejszych widać tu jak na dłoni. Potrzebowałam dystansu, żeby pewne rzeczy zobaczyć wyraźniej, jaśniej. Dlatego siedzę na wsi i piszę. Nie uciekłam, musiałam tylko wycofać się na bezpieczną odległość, odwrócić się i spojrzeć wstecz. Dystans zdefiniowała matka, w takich, a nie innych odstępach zasadzając kwiaty na grządkach, róże białe i czerwone, gerbery, goździki.
„Syn oznacza wolność, a córka więzienie. Powrót do piekła. Oto, czym są córki. Moja matka płakała, kiedy mnie urodziła. Ojciec nie chciał mnie znać. Bo jestem dziewczynką, a miałam być chłopcem. Z czasem zapracowałam sobie na ich szacunek, ale straciłam szacunek do siebie. Urodziłam córkę. Na szczęście to już była inna epoka. Wszyscy na nią czekali. Na królewnę. Babcie, wujkowie i ciotki nosili ją na rękach. Tylko nie ja, bo wiem, że wydanie na świat dziewczynki to rozdrapywanie starych ran. Ona tego nie rozumie. Zresztą lepiej o tym nie mówić”.
Na stole leżą dzikie gruszki z ogrodu za domem. Zawijam je w papier i przez sąsiada, który jutro pojedzie do miasta, wysyłam córce. Dołączam też list z poleceniem, żeby zrobiła sobie z nich swój ulubiony kompot. Koniecznie niech doda cynamonu. „Praca nad powieścią przebiega pomyślnie, pewnie niedługo wrócę. Na wsi, wiadomo, bez zmian. Muszę jeszcze uporządkować rzeczy po babci, posprzątać w piwnicy, zaprowadzić ład na podwórku, no i przerobić parę stron tekstu. Sama dobrze wiesz, że jak chcę coś wyjaśnić, zaraz zaczynam się plątać. Nie inaczej jest w tym przypadku. Trochę się zgubiłam, ale mam pewien pomysł, jak wyjść na prostą”.
O supłach we mnie wolę jej nie mówić. Matki o nich milczą. Moja robiła tak samo. Kiedy wyskubuję z rabatek niepotrzebną trawę, czuję, jak udziela mi się jej miłość do kwiatów. Wstępuje we mnie żywioł porządku, przekazała mi go w niemym testamencie. Tę część ziemskich spraw muszę załatwić zgodnie z jej wolą. Muszę zaprowadzić ład, żeby jej ogródek był jak zawsze bez chwastów. W południe siadam na pieńku i razem z potem ścieram z twarzy łzy, których na początku nie zauważałam.
Nikt nie jest jednocześnie tak sobie obcy i bliski jak matki i córki. Patrzą na siebie z przerażeniem, bo na ich spojrzeniach ciążą trudna do uniesienia miłość, niemoc i paraliżujący strach przed zranieniem. Dlatego równie często odwracają się od siebie i siebie szukają. Bawią się w chowanego. Zamykają i otwierają na siebie oczy. Jeśli popatrzeć z boku, beztrosko przechadzają się po parku, piją kawę. Od środka jednak cały czas trawi je ogień samozniszczenia i wskrzeszenia.
Od czasu do czasu piłyśmy razem kawę. Matka nie słuchała, o czym mówię. Była niespokojna. Unikała natłoku głosów i ludzi. Nadmiar zachwytu w moim głosie niepokoił ją. Mój entuzjazm, zamiast dodawać skrzydeł, odbierał jej nadzieję. Pchał ku przepaści, ku pustce, która prędzej czy później upomina się o swoje. Straszna, bezwzględna, bolesna, ale i oczyszczająca, przynosząca ostateczne uzdrowienie.
„Jej się wydaje, że to, czego tu nie ma, znajdzie gdzie indziej. Zresztą może jej się uda. Mnie nigdy nie było stać na takie poszukiwania. Brakowało mi odwagi, żeby wyruszyć w świat. Mąż byłby zazdrosny. Mąż. Zasłaniałam się nim, żeby zracjonalizować lęk. Raz mi to wygarnęła. Bezczelna smarkula. Ale później… później ona też zaczęła się bać. Nie, nie męża, w zasadzie nie wiadomo czego, to był pierwotny strach bez jasnego źródła. Czarna rozpacz. Powiedziałam jej, że powinna nauczyć się macierzyństwa, będzie jej lżej. Chociaż sama nie wiem, czy kiedykolwiek opanowałam tę sztukę, czy byłam dla niej dobrą matką. Starałam się, to na pewno. Strach budziło we mnie jej ciężkie, oskarżycielskie spojrzenie, milczący wyrzut o coś, co przecież było poza mną. Kiedyś jeszcze zrozumie, pocieszałam się, że dom, ogród i ciepłe łóżko z wykrochmaloną pościelą są wszystkim, co może zaoferować matka. Wtedy jednak to jej nie wystarczało. Pragnęła więcej, o wiele więcej”.
Rosła we mnie jak niechciane zielsko. Nie planowałam dzieci. Miałam dopiero dziewiętnaście lat. To on nalegał. Mój brzuch pęczniał, a we mnie dojrzewała myśl, że małżeństwo jest błędem. Teraz błąd się zmaterializował, był już nie do usunięcia. Za późno zdałam sobie z tego sprawę. Urodzę mu to dziecko, a potem, kiedy pójdzie do pracy, dzień w dzień będę go odprowadzać wzrokiem do pierwszego zakrętu. Zresztą teraz nie zaprzątam sobie tym głowy. Dobry jest czy jest zły. Każdy inny byłby taki sam albo jeszcze gorszy. To nie ma żadnego związku z miłością czy brakiem miłości. Jeśli jednak urodzę dziewczynkę, to znienawidzę ją, nie chcę, żeby była taka jak ja. Niech ucieka, od siebie, od swojego ciała, z tego domu, w którego fundamenty wstawiono moje nogi i zalano je betonem, domu, w którym ugrzęzły moje ręce, głos, piersi. Tak, piersi też.