Spóźnieni śpiewacy
dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Jacka Dehnela, Julii Hartwig i Jacka Gutorowa podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejFragment książki Zimowe królestwo Philipa Larkina, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku, a w wersji elektronicznej 6 lutego 2019 roku.
Ranek, w którym po raz pierwszy przybyła do Anglii, był gorący i bezwietrzny: nie odosobniony dzień ładnej pogody, ale jeden z serii, która trwała już od tygodnia. Każ¬dy kolejny zdawał się bardziej nieskazitelny niż poprzedni, jakby postępowały w drodze do doskonałości w tym powolnym nabie¬raniu głębi i spokoju. Błękit nieba był głęboki, jakby nasycony niekończącym się pochodem lat minionych, morze zaś – gładkie, a kiedy unosiła się fala, słońce przez nią przeświecało jak przez zielone, przezroczyste okno. Przechadzając się w tę i we w tę na wskroś ostrych cieni kładących się na pokładzie, zauważyła, że pokład i wszystkie liny nasiąkły wodą morską, a potem zbielały w słońcu.
To niezwykłe, że w ogóle tam się znalazła. Ta poranna prze¬chadzka po pokładzie była bezpośrednim wynikiem dnia, który z trudem mogła sobie przypomnieć, kiedy wszystkie, wśród chi¬chotów i snucia przewidywań, wypełniły formularze. Wydawało im się to absurdalne. Jak ciągnięcie losów w loterii składkowej albo wyciąganie prezentu-niespodzianki; nie, nie było tak przyjemne; raczej jak jedna z tych głupich rzeczy, które robi się w towarzy-stwie, a potem się tego żałuje. Choć bowiem Katherine łatwo ulegała grupie, to nie była osobą, która lekkomyślnie zawierała przyjaźnie, a właśnie do tego ją przywiedziono.
Jeszcze przez parę tygodni tłamsiła w sobie lęk, ale, jako że więcej o programie nie wspominano, stopniowo jej to minęło. Były inne bieżące sprawy, które przykuwały uwagę, kiedy więc jedna z jej przyjaciółek przyszła do szkoły i pochwaliła się pierwszym z listów, przeżyła szok. Kilka par rozpoczęło korespondencję i w miarę, jak w nierównych odstępach odczytywano w klasie listy od chłopców, jej obawy powróciły: uważała się za niezdolną do wzięcia odpowiedzialności za jedną ze stron takiej wymiany. Wśród przezabawnego tropienia dwuznaczności wydawała się równie beztroska, co pozostałe, ale w głębi serca miała nadzieję, że jej formularz gdzieś się zagubił. To naprawdę nie była rozrywka dla niej.
Nie powinna się była martwić. Kiedy dotarł pierwszy list od Robina Fennela, z ulgą odkryła, że jest bardzo oficjalny. Opis domu, szkoły i życia codziennego przypominał szkolne ćwiczenie. Nawet jej koleżanki miały trudności, by znaleźć w nim coś zabawnego czy ekscytującego. Jedynym konkretem były wycieczki rowerowe, zatem nazwały go „cyklistą”. Za każdym razem, kiedy w kolejnych listach zaczynał akapit od słów: „Niedawno wybrałem się na rowerze do…”, aż piszczały ze śmiechu. Ale żart przeminął; inni korespondenci byli znacznie bardziej interesujący i w końcu nikogo nie obchodziły jej listy z Anglii, chyba że ktoś pytał: „Aha, a co tam u cyklisty? Wciąż pedałuje po okolicy?”.
Na przekór wszystkiemu, ulga zmieniła się powoli w rozczaro¬wanie. Robin Fennel irytował ją nieco tym, że ją rozczarował; nie miała nic przeciwko temu, że z niego żartowały, ale nie znosiła pełnych wyższości twierdzeń, że Katherine wyciągnęła pusty los. Pisała dalej, choć wymiana listów nie poruszała jej bardziej niż niekończąca się korespondencja biurowa, ale z czasem spróbowała go ośmielić. Zaczęła pisać jedynie połowę listu po angielsku, drugą połowę zapełniając bardziej osobistymi wzmiankami o tym, co lubi, czego nie lubi, co budzi jej entuzjazm, mając nadzieję, że skusi go do podobnych odpowiedzi. I rzeczywiście – ale obie połowy jego listów (oddzielone krótką kreską od linijki) były równie beznamiętne. Był tu, pojechał tam; spacerował, łowił, pływał; przeczytał to, usłyszał tamto. W akcie desperacji zaczęła pisać w formie dziennika, przedzielając to (zazwyczaj krótkimi) wpisami po angielsku, zastanawiając się, czy uda się przekonać go do przyjęcia podobnej formy i przejścia na bardziej osobisty ton. Ale utkwił przy systemie pół na pół, zaczynając nieodmienie „Droga Katherine” i kończąc „Robin Fennel”. Było to potwornie denerwujące. Zdecydowanie, była tego najzupełniej pewna, nie zamierzała się z nim przyjaźnić. Wydawał się niegroźny, ale nudny. Z drugiej strony dzięki temu zadanie pisania do niego stałoby się znacznie ciekawsze, a poza wszystkim nie lubiła niepowodzeń na jakimkolwiek polu.
Zatem po tych bezskutecznych usiłowaniach poddała się. Nabrała zwyczaju, że znajomy list z angielskim znaczkiem leżał nieotwarty całymi tygodniami, albo że czytała pierwszą po¬łowę, potem coś ją rozpraszało, a ona zapominała dokończyć lektury. Jej odpowiedzi były krótsze i spóźnione. Najbardziej irytowało ją teraz to, że nie wychwycił tej wskazówki, podobnie jak poprzedniej: nie dało się go ośmielić, ale nie dało się go rów¬nież zniechęcić. Ku zniesmaczeniu Katherine, wysłał jej kartkę urodzinową – drzeworyt, nawet przyjemny. Jego listy docierały zawsze dziewięć dni po tym, jak posłała swoje. Irytacja ustąpiła przerażeniu: „Nigdy się go nie pozbędę!” – myślała spanikowana. Jej przyjaciółki przewidywały, że przez całe życie będzie pisała do Anglii poważne listy, by w odpowiedzi otrzymywać długie opisy wycieczek rowerowych: „Ale może nie będzie zawsze tak źle, może kiedyś kupi sobie samochód. Będzie jeździł znacznie szyb¬ciej i znacznie dalej, i będzie miał Ci mnóstwo do opowiedzenia, i będzie pisał znacznie częściej. Raz w tygodniu będzie zasiadał ze słownikiem i podręcznikiem gramatyki nad czystym arkuszem bibuły, z żyletką, by nią wydrapywać błędy, i będzie pisał całe arkusze. Oczywiście żonaty. A jego żona będzie mówiła: »Kim jest ta Katherine, do której cały czas piszesz? Zostaw ten swój list i zabierz mnie na musical!«. A on będzie odpowiadał: »Później, kochanie, później; muszę jeszcze opisać katedrę w Canterbury«. A potem ona będzie bardzo smutna, będzie płakała, będą się kłócili i się rozstaną. Ty przestaniesz pisać, może się przeprowa¬dzisz, a może umrzesz – bez różnicy. Będzie pisał dalej o złapa¬nych gumach i herbatce z rukwi”. Katherine kilka razy zaklinała się, że po prostu przestanie pisać albo powie mu delikatnie, acz stanowczo, że jest zbyt zajęta, by kontynuować korespondencję. Ale jakoś nigdy do tego nie doszło. I tak pisali do siebie przez ponad rok.
A potem, pierwszego czerwca, dotarł kolejny list. Z zewnątrz nie było w nim nic szczególnego i nosiła go przy sobie przez cały dzień, ponieważ udawała przed koleżankami, że jest jej kompletnie obojętny. Otworzyła go później, po południu, w drodze ze szko¬ły: zawierał zaproszenie na wakacje w Anglii. Poczuła się, jakby trzymała w ręku odbezpieczony granat, nie wiedząc, co to takiego. To było niewiarygodne. Siedząc w swoim pokoju, poszukiwała w zaproszeniu śladów nieszczerości, ale niczego nie znalazła. Było napisane w całkowicie dobrej wierze.
Przez chwilę siedziała, dygocąc, parę razy przełknęła ślinę. Ani razu nie przyszło jej do głowy, by zaproszenie przyjąć; tylko to ją ratowało w całej tej sytuacji. Nigdy w życiu nie spędzała jeszcze wakacji z dala od rodziny, a jeśli nawet by tak było, to do towarzystwa wybrałaby sobie naprawdę bliską przyjaciółkę. Wy¬dawało się, że najlepsza metoda działania będzie taka: o niczym nie wspominać, a potem, pisząc odpowiedź, po prostu odrzucić propozycję. Ale nieostrożnie wspomniała o tym rodzicom, któ¬rzy pogratulowali jej farta. Nie każdy – powiedzieli – ma szansę pojechać do Anglii.
– Ale ja nie chcę jechać do Anglii!
Było z tym mnóstwo załatwiania: daty, trasy, kwestie bagażu, ubrań. Po krótkiej, rozstrzygającej dyskusji Katherine zasiadła do pisania listu z potwierdzeniem przybycia i podziękowaniami. W akcie buntu napisała na kartkach z notesu zamiast na własnej, jasnozielonej papeterii, którą trzymała w swoim pokoju. Może dla¬tego wydawało się to takie nierzeczywiste; rzeczywistość jednak powróciła, kiedy Katherine nieodwołalnie posłała list, po czym przez kilka następnych dni bezustannie gderała. Ojciec strofował ją za niewdzięczność.
– Ale ja chcę spędzić wakacje z wami – przekonywała. – Prze¬raża mnie wyjazd za granicę. I boję się samej podróży.
– Bzdura – powiedział.
Jej wydawało się, że to katorga, jej rodzicom – że przywilej; dla przyjaciółek zaś była to farsa. Wyznając im to, nie mogła opanować śmiechu, i zaraz wszystkie leżały na plecach, piszcząc. Żadna nie wspomniała, że jest w tym cokolwiek romantycznego czy nawet ekscytującego. Generalnie przyjęto, że Katherine cze¬kają trzy wyczerpujące tygodnie, z których większość spędzi na tylnym siedzeniu tandemu, pedałując żałośnie w deszczu (w Anglii zawsze pada) w poszukiwaniu coraz większych i lepszych katedr. On z pewnością poprosi ją o udzielenie kilku lekcji języka. Będą jeszcze wielkie, źle przyrządzone potrawy, mające za podstawę niezmiennie pieczeń wołową; wróci roztyta.
Zagłębili się w rozmowę o przeliczniku i o wahaniu kursu wa¬luty w kraju Katherine. Widok pieniędzy ją przygnębił, bo właśnie w takich drobnych, codziennych przedmiotach najlepiej wyrażała się obcość tego miejsca. Prawie się rozpłakała na myśl, jaka jest samotna; spojrzała z niedowierzaniem na Robina. Nie sposób było sobie wyobrazić, co myślał; wydawał się doskonale dostosowany do otoczenia – z nią włącznie – i zdolny do przenoszenia swojej prawdziwej osobowości w dowolne miejsce. Zupełnie nie tak go sobie wyobrażała. Z początku sądziła, że jest nudny, potem, że milkliwy: obie te koncepcje były błędne. Tak czy owak, uważała, że poradzi sobie w zderzeniu ich charakterów, miała bowiem siebie za mądrą jak na swój wiek, angielscy chłopcy są zaś tradycyjnie nieokrzesani. Tymczasem zachowywał się znacznie swobodniej niż ona: z zakłopotaniem dostrzegła, że mu ulega. Przez chwilę milczał, spoglądając przez okno. Jego twarz miała chłodny wy¬raz, jakby podróżował samotnie; powoli uniósł dłoń, by zaczesać pasmo włosów do tyłu, na właściwe miejsce. Zrazu wydawało się jej, że jest nieśmiały i tylko odgrywa dorosłego; teraz zrozumiała, że zachowuje się po prostu naturalnie. Przyzwyczajona do błyska¬wicznego taksowania i oceniania ludzi, nie potrafiła w nim znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Również ona, mrugając, spojrzała za okno: znaleźli się na skraju Londynu. Było sobotnie popołudnie i szeregi nowych ceglanych domów rzucały cienie w ostrym słońcu. W pewnej chwili dostrzegła prostą ulicę, po której koń powoli ciągnął wóz piekarza w ślad za samym piekarzem, chodzącym od drzwi do drzwi. Obraz zniknął zaraz, ale napełnił ją poczuciem odprężenia; z ciekawością przyglądała się drogom i ogrodom. Po chwili konduktor przyszedł sprawdzić bilety.
Na Victorii, gdzie, zgodnie z planem, spotkali się z panem Fen¬nelem, panował upał. Stacja była zatłoczona.
– Przywiozłaś ze sobą piękną pogodę – powiedział, ściskając jej dłoń. – Już po lunchu?
– Zjedliśmy w pociągu – poinformował Robin. – Katherine chciałaby tylko posłać do domu kartkę, że dotarła bezpiecznie.
Pan Fennel jej się spodobał. Był niskim, żwawym, szarmanckim starszym panem z krótko obciętymi, siwymi włosami i filcowym kapeluszem o barwie owsianki, który przypomniał jej, że był to prowincjonalny aukcjoner. Nie nosił okularów, ale wytarte etui wystawało z górnej kieszonki jego kamizelki. Miał nieco pałąko¬wate nogi. Skrobiąc prędko pocztówkę, którą specjalnie ze sobą przywiozła, zastanawiała się, czy ojciec i syn wymieniają naprędce wyrazy pochwały i potępienia, po czym w swoim pomieszaniu nie spostrzegła, że ukończoną kartkę wsunęła w otwór oznaczony „Londyn i okolice”. Kiedy do nich wróciła, Robin mówił akurat:
– Mieli tam kiedyś trochę dobrej zwierzyny.
Samochód był staromodny, o bardzo zakurzonych błotnikach, a pan Fennel prowadził go wyjątkowo uważnie, jak ci, którzy nauczyli się jeździć w późnym wieku.
– Zatem to twoja pierwsza wizyta w Anglii? – powiedział do Katherine, która usiadła obok niego, podczas gdy Robin z baga¬żami wylądował z tyłu. – I jak ci się podoba na razie?
– Och, bardzo.
– Katherine była zawiedziona Kentem – powiedział Robin, chichocąc. – Za dużo domów.
– Cóż – powiedział pan Fennel – zgadzam się z nią. Święte słowa. Ale tak samo jest w całej Anglii. Dobra, orna ziemia zmie¬niana w pastwiska, pastwiska w parcele budowlane. Źle się to dla nas skończy.
– Anglia to kraj przemysłowy, prawda? – zapytała Katherine, która postanowiła w miarę możliwości podtrzymywać rozmowę.
Pan Fennel chrząknął.
– Źle się to dla nas skończy – powtórzył. – A co jeśli będzie kolejna wojna? Czym się będziemy żywić? Sztucznymi ogniami i łożyskami kulkowymi? – Obracając kierownicą, rozglądał się na prawo i lewo. – Robi się bardzo gorąco. Czy wszystkie okna są otwarte, Robinie?
– Uchylić dach?
– Hm, może odrobinę. Jak się czujesz, Katherine? Musi ci być ciepło w tym płaszczu.
– Tak, trochę.
Robin wychylił się nad nimi i odsunął do tyłu dach, tak że ude¬rzył ich równocześnie dech słońca i wiatru. Katherine poczuła, jak falują jej włosy, i poddała się temu.
– Zdradzę ci, że zdaniem Robina prowadzę zbyt wolno – cią¬gnął kordialnie pan Fennel. – Prawdę mówiąc, niespecjalnie interesują mnie samochody. Ale teraz wszyscy nimi jeżdżą. Tym niemniej – zatrąbił – kiedy prowadzę, prowadzę powoli. Jeśli da się popełnić jakiś błąd, to zawsze może go popełnić akurat ten z naprzeciwka. Naprawdę, wypadki drogowe to nic śmiesznego. Jakie były te statystyki w gazetach ostatnio, Robinie? Pokazywały chyba, że gdy przechodzi się przez Piccadilly Circus, ma się takie szanse przeżycia jak na wojnie? Coś w tym guście.
Kiedy już wyjechali poza Londyn, co jakiś czas rozglądała się za Anglią, jakiej się spodziewała. Trudno było ją dostrzec. Główne drogi pełne były samochodów i rowerzystów, otwarte na oścież warsztaty samochodowe; co jakiś czas mijali szyld herbaciarni na świeżym powietrzu albo tablicę z wypisaną nazwą owoców na sprzedaż: śliwek czy gruszek. Samochodów było bez liku. Ciągnęły w obu kierunkach, parkowały na poboczu, żeby podróżni mogli rozłożyć się z jedzeniem, stały w długich szeregach przed base¬nami. Oprócz tego pełno było wielkich reklam, pustych beczek po benzynie i rzuconych gdzie popadnie, połamanych ogrodzeń. Czasem widziała grupkę białych postaci grających w krykieta. Były to rzeczy istotne i dzięki nim zawsze wydawało się, że nie¬daleko jest jakieś miasto. Z rzadka tylko widywała rzeczy, które przypominały jej malarstwo pejzażowe: rząd chatek, kościół na wzniesieniu, zbocze pola – i, ostatecznie, wolała patrzeć na drogę, czując, jak igra z nią wiatr. Wszystko wydawało się nakryte niebem jak sklepieniem kaplicy.
Robin raz zapytał:
– Tato, mogę trochę poprowadzić?
– Wolałbym nie – odparł spokojnie pan Fennel i kwestię po¬rzucono. Zamiast tego pan Fennel rozprawiał powoli i obszer¬nie o sprawach codziennych, tak żeby Katherine go rozumiała i mogła odpowiadać. Poczuła już, że może odpuścić z tą szkolną pilnością, co ją rozweseliło. Bała się tylko, że go nieco nuży, więc z przerażeniem czekała na ton rezygnacji, który by oznaczał: „Cóż, przyjechała do nas na trzy tygodnie i postarajmy się, by było jak najmilej”. Tymczasem Robin na tylnym siedzeniu zajął się rozwiązywaniem krzyżówki. Kiedy zerkała na lusterko ponad przednią szybą, widziała jego oczy, spuszczone na kartkę, a cza¬sem wyglądające w dal przez okno. Raz patrzyły na nią. Szybko odwróciła zwrok, wiedząc, że na razie nie ma pojęcia, jak miałaby w nie spojrzeć.
Wreszcie, kiedy popołudnie przeszło w późne popołudnie, a na¬wet – gdyby nie trwająca świetlistość słońca – wieczór, dotarli do wioski, której nazwę tyle razy napisała na kopertach, odszukali krótki, wysypany żwirem podjazd z otwartą na oścież szeroką bramą i zaparkowali przy okrągłym trawniku przed dużym, acz nieszczególnie ciekawym domem z czerwonej cegły.
Wysiedli w nieoczekiwaną ciszę. Pan Fennel zdjął kapelusz i otarł czoło:
– Robota dla ciebie, synu – zauważył, wskazując na zakurzoną karoserię.
Robin skinął głową, wyjmując bagaże.
Drzwi frontowe były otwarte i przez niewielki ganek weszli do obszernego holu, po którego dwóch ścianach pięły się schody, a na trzeciej widać było balustradę okalającą spocznik. Z okien wysoko ponad zakrętem schodów dochodziło bezsłoneczne światło, przez co hol przypominał studnię. Na ciemnej skrzyni stał błękitny wazon z kwiatami, na ścianach wisiało kilka obrazów w zdobnych ramach. Niemalże w tej samej chwili otwarły się drzwi i wyszła im naprzeciw pani Fennel.
– Oto i twój gość, dostarczony bez najmniejszego uszczerbku – powiedział pan Fennel.
Katherine podeszła do przodu, żeby uścisnąć rękę.
– Ogromnie miło mi cię poznać, moja droga. Musisz być po¬twornie zmęczona. Czy w Londynie równie gorąco, co tutaj?
– Powiedziałbym nawet, że goręcej – powiedział pan Fennel, przygładzając skronie dłońmi. Wziął z tacki parę listów, które na niego czekały.
– W Londynie nie da się oddychać. Jakby zupełnie zabrakło powietrza.
– Pokażę ci twój pokój – powiedziała pani Fennel.
Weszły na górę; Katherine rozglądała się dookoła z ciekawością. Dom był większy od jej domu. Pokój dla niej przeznaczony znajdo-wał się na końcu długiego korytarza i schodziło się do niego po dwóch stopniach, na które pani Fennel poradziła jej zwracać uwagę. Pani domu była krzepką, siwowłosą kobietą. Jej twarz nie była piękna, zdradzała jednak poczucie humoru i otwartość. Robin wniósł już walizkę, która leżała teraz na trzcinowym krześle w oczekiwaniu na rozpięcie pasów; kiedy więc pani Fennel wyszła, Katherine zrobiła to i wyjęła parę rzeczy. Ledwie jednak zaczęła, przerwała, by rozejrzeć się po pokoju. Wychodził na południowy zachód, a urządzony był w kolorze kremowym i białym, z niebieskimi dywanem i zasłona¬mi; umeblowanie kontrastowało swoim chłodem z ciepłą wystawą. W kącie stała szara, marmurowa umywalnia ze świetliście srebr¬nymi kranami i białymi ręcznikami oraz kosztowna, niska toaletka, a przed nią taboret od kompletu; kiedy wysunęła jedną z szuflad, żeby włożyć tam garść ubrań, zobaczyła, że wyłożona była angiel¬skimi gazetami, co ją niewspółmiernie poruszyło. Jak w przypadku pieniędzy, chodziło o obcość tam, gdzie nie była na to przygotowa-na. Ale pokój jej się podobał; podszedłszy do okna, wyjrzała z bocz-nej ściany domu na niewielki trawnik okolony topolami, gdzie w słońcu stały dwa puste, pasiaste leżaki. Pomyślała niejasno, że da się stąd słyszeć szum wody, po paru chwilach uznała wszakże, że to tylko dzwoni wiejska cisza, do której nie nawykła.
Zeszła bardzo powoli szeroką klatką schodową, sunąc jedną dłonią po poręczy. W ciemnobrązowej spódnicy, białej koszuli i ciemnobrązowym krawacie, spiętym małą odznaką olimpijską, z włosami świeżo rozczesanymi i ściągniętymi do tyłu, wygląda¬ła surowo i cudzoziemsko. Przeszli do bawialni, pozostawiając otwarte drzwi, żeby wiedziała, gdzie ich szukać.
Urodzony w 1922 roku. Angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Absolwent St. John's College w Oxfordzie. Przez większość życia pracował jako bibliotekarz. Członek Library Association, uhonorowany przez królową Złotym Medalem za Poezję (za tom The Whitsun Weddings). Doktor honoris causa kilku uniwersytetów, m.in. w Belfaście, Leicesterze, Ulsterze i Oxfordzie. W 1975 roku odznaczony tytułem Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego oraz nagrodą CBE, zaś w 1976 roku Nagrodą Szekspirowską w Hamburgu. Zmarł w 1985 roku w Londynie.
Zapis całego spotkania autorskiego z udziałem Jacka Dehnela, Julii Hartwig i Jacka Gutorowa podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejCzytanie z książki Śnieg w kwietniową niedzielę Philipa Larkina z udziałem Jacka Dehnela w ramach festiwalu TransPort Literacki 27. Muzyka Hubert Zemler.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Śnieg w kwietniową niedzielę Philipa Larkina w tłumaczeniu Jacka Dehnela, która ukaże się w Biurze Literackim 8 sierpnia 2022 roku.
WięcejFragmenty zapowiadające książkę Śnieg w kwietniową niedzielę Philipa Larkina w tłumaczeniu Jacka Dehnela, która ukaże się w Biurze Literackim 8 sierpnia 2022 roku.
WięcejWiersz z tomu Zebrane we własnym przekładzie czyta Jacek Dehnel. Fragment spotkania „Spóźnieni śpiewacy” na festiwalu Port Wrocław 2009.
WięcejTłumacze opowiadają o książkach Żółte popołudnie Wallace’a Stevensa, Tomasz Mroczny. Szaleństwo dnia Maurice’a Blanchota oraz Dokumenty mające służyć za kanwę Raymonda Roussela. Nagranie zrealizowano podczas festiwalu Port Wrocław 2009
WięcejSpotkanie „Jeden akapit” wokół książki Zimowe królestwo Philipa Larkina z udziałem tłumacza Jacka Dehnela w ramach festiwalu Stacja Literatura 22.
WięcejRozmowa Joanny Mueller z Jackiem Dehnelem, towarzysząca premierze książki Zimowe królestwo, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku.
WięcejRecenzja Bartosza Sadulskiego, towarzysząc premierze książki Zimowe królestwo Philipa Larkina, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku.
WięcejKomentarz Jacka Dehnela do Zimowego królestwa Philipa Larkina, wydanego w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku.
WięcejRecenzja Katarzyny Szymańskiej, towarzysząca premierze książki Śnieg w kwietniową niedzielę. 44 wiersze Philipa Larkina w tłumaczeniu Jacka Dehnela, wydanej w Biurze Literackim 8 sierpnia 2022 roku.
WięcejAutorski komentarz Jacka Dehnela, towarzyszący premierze książki Śnieg w kwietniową niedzielę. 44 wiersze Philipa Larkina w tłumaczeniu Jacka Dehnela, wydanej w Biurze Literackim 8 sierpnia 2022 roku.
WięcejRecenzja Konrada Hetela z książki Zebrane Philipa Arthura Larkina w przekładzie Jacka Dehnela.
WięcejKomentarze Jerzego Jarniewicza, Tomasza Majerana, Macieja Roberta, Justyny Sobolewskiej, Jakuba Winiarskiego, Agnieszki Wolny-Hamkało, Henryka Zbierskiego.
Więcej