książki / PROZA

Zimowe królestwo

Philip Larkin

Fragment książki Zimowe królestwo Philipa Larkina, wydanej w Biurze Literackim 23 stycznia 2017 roku, a w wersji elektronicznej 6 lutego 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ranek, w któ­rym po raz pierw­szy przy­by­ła do Anglii, był gorą­cy i bez­wietrz­ny: nie odosob­nio­ny dzień ład­nej pogo­dy, ale jeden z serii, któ­ra trwa­ła już od tygo­dnia. Każ¬dy kolej­ny zda­wał się bar­dziej nie­ska­zi­tel­ny niż poprzed­ni, jak­by postę­po­wa­ły w dro­dze do dosko­na­ło­ści w tym powol­nym nabie¬raniu głę­bi i spo­ko­ju. Błę­kit nie­ba był głę­bo­ki, jak­by nasy­co­ny nie­koń­czą­cym się pocho­dem lat minio­nych, morze zaś – gład­kie, a kie­dy uno­si­ła się fala, słoń­ce przez nią prze­świe­ca­ło jak przez zie­lo­ne, prze­zro­czy­ste okno. Prze­cha­dza­jąc się w tę i we w tę na wskroś ostrych cie­ni kła­dą­cych się na pokła­dzie, zauwa­ży­ła, że pokład i wszyst­kie liny nasią­kły wodą mor­ską, a potem zbie­la­ły w słoń­cu.

To nie­zwy­kłe, że w ogó­le tam się zna­la­zła. Ta poran­na prze¬chadzka po pokła­dzie była bez­po­śred­nim wyni­kiem dnia, któ­ry z tru­dem mogła sobie przy­po­mnieć, kie­dy wszyst­kie, wśród chi¬chotów i snu­cia prze­wi­dy­wań, wypeł­ni­ły for­mu­la­rze. Wyda­wa­ło im się to absur­dal­ne. Jak cią­gnię­cie losów w lote­rii skład­ko­wej albo wycią­ga­nie pre­zen­tu-nie­spo­dzian­ki; nie, nie było tak przy­jem­ne; raczej jak jed­na z tych głu­pich rze­czy, któ­re robi się w towa­rzy-stwie, a potem się tego żału­je. Choć bowiem Kathe­ri­ne łatwo ule­ga­ła gru­pie, to nie była oso­bą, któ­ra lek­ko­myśl­nie zawie­ra­ła przy­jaź­nie, a wła­śnie do tego ją przy­wie­dzio­no.
Jesz­cze przez parę tygo­dni tłam­si­ła w sobie lęk, ale, jako że wię­cej o pro­gra­mie nie wspo­mi­na­no, stop­nio­wo jej to minę­ło. Były inne bie­żą­ce spra­wy, któ­re przy­ku­wa­ły uwa­gę, kie­dy więc jed­na z jej przy­ja­ció­łek przy­szła do szko­ły i pochwa­li­ła się pierw­szym z listów, prze­ży­ła szok. Kil­ka par roz­po­czę­ło kore­spon­den­cję i w mia­rę, jak w nie­rów­nych odstę­pach odczy­ty­wa­no w kla­sie listy od chłop­ców, jej oba­wy powró­ci­ły: uwa­ża­ła się za nie­zdol­ną do wzię­cia odpo­wie­dzial­no­ści za jed­ną ze stron takiej wymia­ny. Wśród prze­za­baw­ne­go tro­pie­nia dwu­znacz­no­ści wyda­wa­ła się rów­nie bez­tro­ska, co pozo­sta­łe, ale w głę­bi ser­ca mia­ła nadzie­ję, że jej for­mu­larz gdzieś się zagu­bił. To napraw­dę nie była roz­ryw­ka dla niej.

Nie powin­na się była mar­twić. Kie­dy dotarł pierw­szy list od Robi­na Fen­ne­la, z ulgą odkry­ła, że jest bar­dzo ofi­cjal­ny. Opis domu, szko­ły i życia codzien­ne­go przy­po­mi­nał szkol­ne ćwi­cze­nie. Nawet jej kole­żan­ki mia­ły trud­no­ści, by zna­leźć w nim coś zabaw­ne­go czy eks­cy­tu­ją­ce­go. Jedy­nym kon­kre­tem były wyciecz­ki rowe­ro­we, zatem nazwa­ły go „cykli­stą”. Za każ­dym razem, kie­dy w kolej­nych listach zaczy­nał aka­pit od słów: „Nie­daw­no wybra­łem się na rowe­rze do…”, aż pisz­cza­ły ze śmie­chu. Ale żart prze­mi­nął; inni kore­spon­den­ci byli znacz­nie bar­dziej inte­re­su­ją­cy i w koń­cu niko­go nie obcho­dzi­ły jej listy z Anglii, chy­ba że ktoś pytał: „Aha, a co tam u cykli­sty? Wciąż peda­łu­je po oko­li­cy?”.

Na prze­kór wszyst­kie­mu, ulga zmie­ni­ła się powo­li w rozczaro¬wanie. Robin Fen­nel iry­to­wał ją nie­co tym, że ją roz­cza­ro­wał; nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu, że z nie­go żar­to­wa­ły, ale nie zno­si­ła peł­nych wyż­szo­ści twier­dzeń, że Kathe­ri­ne wycią­gnę­ła pusty los. Pisa­ła dalej, choć wymia­na listów nie poru­sza­ła jej bar­dziej niż nie­koń­czą­ca się kore­spon­den­cja biu­ro­wa, ale z cza­sem spró­bo­wa­ła go ośmie­lić. Zaczę­ła pisać jedy­nie poło­wę listu po angiel­sku, dru­gą poło­wę zapeł­nia­jąc bar­dziej oso­bi­sty­mi wzmian­ka­mi o tym, co lubi, cze­go nie lubi, co budzi jej entu­zjazm, mając nadzie­ję, że sku­si go do podob­nych odpo­wie­dzi. I rze­czy­wi­ście – ale obie poło­wy jego listów (oddzie­lo­ne krót­ką kre­ską od linij­ki) były rów­nie bez­na­mięt­ne. Był tu, poje­chał tam; spa­ce­ro­wał, łowił, pły­wał; prze­czy­tał to, usły­szał tam­to. W akcie despe­ra­cji zaczę­ła pisać w for­mie dzien­ni­ka, prze­dzie­la­jąc to (zazwy­czaj krót­ki­mi) wpi­sa­mi po angiel­sku, zasta­na­wia­jąc się, czy uda się prze­ko­nać go do przy­ję­cia podob­nej for­my i przej­ścia na bar­dziej oso­bi­sty ton. Ale utkwił przy sys­te­mie pół na pół, zaczy­na­jąc nie­odmie­nie „Dro­ga Kathe­ri­ne” i koń­cząc „Robin Fen­nel”. Było to potwor­nie dener­wu­ją­ce. Zde­cy­do­wa­nie, była tego naj­zu­peł­niej pew­na, nie zamie­rza­ła się z nim przy­jaź­nić. Wyda­wał się nie­groź­ny, ale nud­ny. Z dru­giej stro­ny dzię­ki temu zada­nie pisa­nia do nie­go sta­ło­by się znacz­nie cie­kaw­sze, a poza wszyst­kim nie lubi­ła nie­po­wo­dzeń na jakim­kol­wiek polu.

Zatem po tych bez­sku­tecz­nych usi­ło­wa­niach pod­da­ła się. Nabra­ła zwy­cza­ju, że zna­jo­my list z angiel­skim znacz­kiem leżał nie­otwar­ty cały­mi tygo­dnia­mi, albo że czy­ta­ła pierw­szą po¬łowę, potem coś ją roz­pra­sza­ło, a ona zapo­mi­na­ła dokoń­czyć lek­tu­ry. Jej odpo­wie­dzi były krót­sze i spóź­nio­ne. Naj­bar­dziej iry­to­wa­ło ją teraz to, że nie wychwy­cił tej wska­zów­ki, podob­nie jak poprzed­niej: nie dało się go ośmie­lić, ale nie dało się go rów¬nież znie­chę­cić. Ku znie­sma­cze­niu Kathe­ri­ne, wysłał jej kart­kę uro­dzi­no­wą – drze­wo­ryt, nawet przy­jem­ny. Jego listy docie­ra­ły zawsze dzie­więć dni po tym, jak posła­ła swo­je. Iry­ta­cja ustą­pi­ła prze­ra­że­niu: „Nigdy się go nie pozbę­dę!” – myśla­ła spa­ni­ko­wa­na. Jej przy­ja­ciół­ki prze­wi­dy­wa­ły, że przez całe życie będzie pisa­ła do Anglii poważ­ne listy, by w odpo­wie­dzi otrzy­my­wać dłu­gie opi­sy wycie­czek rowe­ro­wych: „Ale może nie będzie zawsze tak źle, może kie­dyś kupi sobie samo­chód. Będzie jeź­dził znacz­nie szyb¬ciej i znacz­nie dalej, i będzie miał Ci mnó­stwo do opo­wie­dze­nia, i będzie pisał znacz­nie czę­ściej. Raz w tygo­dniu będzie zasia­dał ze słow­ni­kiem i pod­ręcz­ni­kiem gra­ma­ty­ki nad czy­stym arku­szem bibu­ły, z żylet­ką, by nią wydra­py­wać błę­dy, i będzie pisał całe arku­sze. Oczy­wi­ście żona­ty. A jego żona będzie mówi­ła: »Kim jest ta Kathe­ri­ne, do któ­rej cały czas piszesz? Zostaw ten swój list i zabierz mnie na musi­cal!«. A on będzie odpo­wia­dał: »Póź­niej, kocha­nie, póź­niej; muszę jesz­cze opi­sać kate­drę w Can­ter­bu­ry«. A potem ona będzie bar­dzo smut­na, będzie pła­ka­ła, będą się kłó­ci­li i się roz­sta­ną. Ty prze­sta­niesz pisać, może się przeprowa¬dzisz, a może umrzesz – bez róż­ni­cy. Będzie pisał dalej o złapa¬nych gumach i her­bat­ce z rukwi”. Kathe­ri­ne kil­ka razy zakli­na­ła się, że po pro­stu prze­sta­nie pisać albo powie mu deli­kat­nie, acz sta­now­czo, że jest zbyt zaję­ta, by kon­ty­nu­ować kore­spon­den­cję. Ale jakoś nigdy do tego nie doszło. I tak pisa­li do sie­bie przez ponad rok.

A potem, pierw­sze­go czerw­ca, dotarł kolej­ny list. Z zewnątrz nie było w nim nic szcze­gól­ne­go i nosi­ła go przy sobie przez cały dzień, ponie­waż uda­wa­ła przed kole­żan­ka­mi, że jest jej kom­plet­nie obo­jęt­ny. Otwo­rzy­ła go póź­niej, po połu­dniu, w dro­dze ze szko¬ły: zawie­rał zapro­sze­nie na waka­cje w Anglii. Poczu­ła się, jak­by trzy­ma­ła w ręku odbez­pie­czo­ny gra­nat, nie wie­dząc, co to takie­go. To było nie­wia­ry­god­ne. Sie­dząc w swo­im poko­ju, poszu­ki­wa­ła w zapro­sze­niu śla­dów nie­szcze­ro­ści, ale nicze­go nie zna­la­zła. Było napi­sa­ne w cał­ko­wi­cie dobrej wie­rze.

Przez chwi­lę sie­dzia­ła, dygo­cąc, parę razy prze­łknę­ła śli­nę. Ani razu nie przy­szło jej do gło­wy, by zapro­sze­nie przy­jąć; tyl­ko to ją rato­wa­ło w całej tej sytu­acji. Nigdy w życiu nie spę­dza­ła jesz­cze waka­cji z dala od rodzi­ny, a jeśli nawet by tak było, to do towa­rzy­stwa wybra­ła­by sobie napraw­dę bli­ską przy­ja­ciół­kę. Wy¬dawało się, że naj­lep­sza meto­da dzia­ła­nia będzie taka: o niczym nie wspo­mi­nać, a potem, pisząc odpo­wiedź, po pro­stu odrzu­cić pro­po­zy­cję. Ale nie­ostroż­nie wspo­mnia­ła o tym rodzi­com, któ¬rzy pogra­tu­lo­wa­li jej far­ta. Nie każ­dy – powie­dzie­li – ma szan­sę poje­chać do Anglii.
– Ale ja nie chcę jechać do Anglii!
Było z tym mnó­stwo zała­twia­nia: daty, tra­sy, kwe­stie baga­żu, ubrań. Po krót­kiej, roz­strzy­ga­ją­cej dys­ku­sji Kathe­ri­ne zasia­dła do pisa­nia listu z potwier­dze­niem przy­by­cia i podzię­ko­wa­nia­mi. W akcie bun­tu napi­sa­ła na kart­kach z note­su zamiast na wła­snej, jasno­zie­lo­nej pape­te­rii, któ­rą trzy­ma­ła w swo­im poko­ju. Może dla¬tego wyda­wa­ło się to takie nie­rze­czy­wi­ste; rze­czy­wi­stość jed­nak powró­ci­ła, kie­dy Kathe­ri­ne nie­odwo­łal­nie posła­ła list, po czym przez kil­ka następ­nych dni bez­u­stan­nie gde­ra­ła. Ojciec stro­fo­wał ją za nie­wdzięcz­ność.
– Ale ja chcę spę­dzić waka­cje z wami – prze­ko­ny­wa­ła. – Prze¬raża mnie wyjazd za gra­ni­cę. I boję się samej podró­ży.
– Bzdu­ra – powie­dział.
Jej wyda­wa­ło się, że to kator­ga, jej rodzi­com – że przy­wi­lej; dla przy­ja­ció­łek zaś była to far­sa. Wyzna­jąc im to, nie mogła opa­no­wać śmie­chu, i zaraz wszyst­kie leża­ły na ple­cach, pisz­cząc. Żad­na nie wspo­mnia­ła, że jest w tym cokol­wiek roman­tycz­ne­go czy nawet eks­cy­tu­ją­ce­go. Gene­ral­nie przy­ję­to, że Kathe­ri­ne cze¬kają trzy wyczer­pu­ją­ce tygo­dnie, z któ­rych więk­szość spę­dzi na tyl­nym sie­dze­niu tan­de­mu, peda­łu­jąc żało­śnie w desz­czu (w Anglii zawsze pada) w poszu­ki­wa­niu coraz więk­szych i lep­szych katedr. On z pew­no­ścią popro­si ją o udzie­le­nie kil­ku lek­cji języ­ka. Będą jesz­cze wiel­kie, źle przy­rzą­dzo­ne potra­wy, mają­ce za pod­sta­wę nie­zmien­nie pie­czeń woło­wą; wró­ci roz­ty­ta.


Zagłę­bi­li się w roz­mo­wę o prze­licz­ni­ku i o waha­niu kur­su wa¬luty w kra­ju Kathe­ri­ne. Widok pie­nię­dzy ją przy­gnę­bił, bo wła­śnie w takich drob­nych, codzien­nych przed­mio­tach naj­le­piej wyra­ża­ła się obcość tego miej­sca. Pra­wie się roz­pła­ka­ła na myśl, jaka jest samot­na; spoj­rza­ła z nie­do­wie­rza­niem na Robi­na. Nie spo­sób było sobie wyobra­zić, co myślał; wyda­wał się dosko­na­le dosto­so­wa­ny do oto­cze­nia – z nią włącz­nie – i zdol­ny do prze­no­sze­nia swo­jej praw­dzi­wej oso­bo­wo­ści w dowol­ne miej­sce. Zupeł­nie nie tak go sobie wyobra­ża­ła. Z począt­ku sądzi­ła, że jest nud­ny, potem, że mil­kli­wy: obie te kon­cep­cje były błęd­ne. Tak czy owak, uwa­ża­ła, że pora­dzi sobie w zde­rze­niu ich cha­rak­te­rów, mia­ła bowiem sie­bie za mądrą jak na swój wiek, angiel­scy chłop­cy są zaś tra­dy­cyj­nie nie­okrze­sa­ni. Tym­cza­sem zacho­wy­wał się znacz­nie swo­bod­niej niż ona: z zakło­po­ta­niem dostrze­gła, że mu ule­ga. Przez chwi­lę mil­czał, spo­glą­da­jąc przez okno. Jego twarz mia­ła chłod­ny wy¬raz, jak­by podró­żo­wał samot­nie; powo­li uniósł dłoń, by zacze­sać pasmo wło­sów do tyłu, na wła­ści­we miej­sce. Zra­zu wyda­wa­ło się jej, że jest nie­śmia­ły i tyl­ko odgry­wa doro­słe­go; teraz zro­zu­mia­ła, że zacho­wu­je się po pro­stu natu­ral­nie. Przy­zwy­cza­jo­na do błyska¬wicznego tak­so­wa­nia i oce­nia­nia ludzi, nie potra­fi­ła w nim zna­leźć żad­ne­go punk­tu zacze­pie­nia. Rów­nież ona, mru­ga­jąc, spoj­rza­ła za okno: zna­leź­li się na skra­ju Lon­dy­nu. Było sobot­nie popo­łu­dnie i sze­re­gi nowych cegla­nych domów rzu­ca­ły cie­nie w ostrym słoń­cu. W pew­nej chwi­li dostrze­gła pro­stą uli­cę, po któ­rej koń powo­li cią­gnął wóz pie­ka­rza w ślad za samym pie­ka­rzem, cho­dzą­cym od drzwi do drzwi. Obraz znik­nął zaraz, ale napeł­nił ją poczu­ciem odprę­że­nia; z cie­ka­wo­ścią przy­glą­da­ła się dro­gom i ogro­dom. Po chwi­li kon­duk­tor przy­szedł spraw­dzić bile­ty.
Na Vic­to­rii, gdzie, zgod­nie z pla­nem, spo­tka­li się z panem Fen¬nelem, pano­wał upał. Sta­cja była zatło­czo­na.
– Przy­wio­złaś ze sobą pięk­ną pogo­dę – powie­dział, ści­ska­jąc jej dłoń. – Już po lun­chu?
– Zje­dli­śmy w pocią­gu – poin­for­mo­wał Robin. – Kathe­ri­ne chcia­ła­by tyl­ko posłać do domu kart­kę, że dotar­ła bez­piecz­nie.
Pan Fen­nel jej się spodo­bał. Był niskim, żwa­wym, szar­manc­kim star­szym panem z krót­ko obcię­ty­mi, siwy­mi wło­sa­mi i fil­co­wym kape­lu­szem o bar­wie owsian­ki, któ­ry przy­po­mniał jej, że był to pro­win­cjo­nal­ny aukcjo­ner. Nie nosił oku­la­rów, ale wytar­te etui wysta­wa­ło z gór­nej kie­szon­ki jego kami­zel­ki. Miał nie­co pałąko¬wate nogi. Skro­biąc pręd­ko pocz­tów­kę, któ­rą spe­cjal­nie ze sobą przy­wio­zła, zasta­na­wia­ła się, czy ojciec i syn wymie­nia­ją napręd­ce wyra­zy pochwa­ły i potę­pie­nia, po czym w swo­im pomie­sza­niu nie spo­strze­gła, że ukoń­czo­ną kart­kę wsu­nę­ła w otwór ozna­czo­ny „Lon­dyn i oko­li­ce”. Kie­dy do nich wró­ci­ła, Robin mówił aku­rat:
– Mie­li tam kie­dyś tro­chę dobrej zwie­rzy­ny.
Samo­chód był sta­ro­mod­ny, o bar­dzo zaku­rzo­nych błot­ni­kach, a pan Fen­nel pro­wa­dził go wyjąt­ko­wo uważ­nie, jak ci, któ­rzy nauczy­li się jeź­dzić w póź­nym wie­ku.
– Zatem to two­ja pierw­sza wizy­ta w Anglii? – powie­dział do Kathe­ri­ne, któ­ra usia­dła obok nie­go, pod­czas gdy Robin z baga¬żami wylą­do­wał z tyłu. – I jak ci się podo­ba na razie?
– Och, bar­dzo.
– Kathe­ri­ne była zawie­dzio­na Ken­tem – powie­dział Robin, chi­cho­cąc. – Za dużo domów.
– Cóż – powie­dział pan Fen­nel – zga­dzam się z nią. Świę­te sło­wa. Ale tak samo jest w całej Anglii. Dobra, orna zie­mia zmie¬niana w pastwi­ska, pastwi­ska w par­ce­le budow­la­ne. Źle się to dla nas skoń­czy.
– Anglia to kraj prze­my­sło­wy, praw­da? – zapy­ta­ła Kathe­ri­ne, któ­ra posta­no­wi­ła w mia­rę moż­li­wo­ści pod­trzy­my­wać roz­mo­wę.
Pan Fen­nel chrząk­nął.
– Źle się to dla nas skoń­czy – powtó­rzył. – A co jeśli będzie kolej­na woj­na? Czym się będzie­my żywić? Sztucz­ny­mi ognia­mi i łoży­ska­mi kul­ko­wy­mi? – Obra­ca­jąc kie­row­ni­cą, roz­glą­dał się na pra­wo i lewo. – Robi się bar­dzo gorą­co. Czy wszyst­kie okna są otwar­te, Robi­nie?
– Uchy­lić dach?
– Hm, może odro­bi­nę. Jak się czu­jesz, Kathe­ri­ne? Musi ci być cie­pło w tym płasz­czu.
– Tak, tro­chę.
Robin wychy­lił się nad nimi i odsu­nął do tyłu dach, tak że ude¬rzył ich rów­no­cze­śnie dech słoń­ca i wia­tru. Kathe­ri­ne poczu­ła, jak falu­ją jej wło­sy, i pod­da­ła się temu.
– Zdra­dzę ci, że zda­niem Robi­na pro­wa­dzę zbyt wol­no – cią¬gnął kor­dial­nie pan Fen­nel. – Praw­dę mówiąc, nie­spe­cjal­nie inte­re­su­ją mnie samo­cho­dy. Ale teraz wszy­scy nimi jeż­dżą. Tym nie­mniej – zatrą­bił – kie­dy pro­wa­dzę, pro­wa­dzę powo­li. Jeśli da się popeł­nić jakiś błąd, to zawsze może go popeł­nić aku­rat ten z naprze­ciw­ka. Napraw­dę, wypad­ki dro­go­we to nic śmiesz­ne­go. Jakie były te sta­ty­sty­ki w gaze­tach ostat­nio, Robi­nie? Poka­zy­wa­ły chy­ba, że gdy prze­cho­dzi się przez Pic­ca­dil­ly Cir­cus, ma się takie szan­se prze­ży­cia jak na woj­nie? Coś w tym guście.


Kie­dy już wyje­cha­li poza Lon­dyn, co jakiś czas roz­glą­da­ła się za Anglią, jakiej się spo­dzie­wa­ła. Trud­no było ją dostrzec. Głów­ne dro­gi peł­ne były samo­cho­dów i rowe­rzy­stów, otwar­te na oścież warsz­ta­ty samo­cho­do­we; co jakiś czas mija­li szyld her­ba­ciar­ni na świe­żym powie­trzu albo tabli­cę z wypi­sa­ną nazwą owo­ców na sprze­daż: śli­wek czy gru­szek. Samo­cho­dów było bez liku. Cią­gnę­ły w obu kie­run­kach, par­ko­wa­ły na pobo­czu, żeby podróż­ni mogli roz­ło­żyć się z jedze­niem, sta­ły w dłu­gich sze­re­gach przed base¬nami. Oprócz tego peł­no było wiel­kich reklam, pustych beczek po ben­zy­nie i rzu­co­nych gdzie popad­nie, poła­ma­nych ogro­dzeń. Cza­sem widzia­ła grup­kę bia­łych posta­ci gra­ją­cych w kry­kie­ta. Były to rze­czy istot­ne i dzię­ki nim zawsze wyda­wa­ło się, że nie¬daleko jest jakieś mia­sto. Z rzad­ka tyl­ko widy­wa­ła rze­czy, któ­re przy­po­mi­na­ły jej malar­stwo pej­za­żo­we: rząd cha­tek, kościół na wznie­sie­niu, zbo­cze pola – i, osta­tecz­nie, wola­ła patrzeć na dro­gę, czu­jąc, jak igra z nią wiatr. Wszyst­ko wyda­wa­ło się nakry­te nie­bem jak skle­pie­niem kapli­cy.
Robin raz zapy­tał:
– Tato, mogę tro­chę popro­wa­dzić?
– Wolał­bym nie – odparł spo­koj­nie pan Fen­nel i kwe­stię po¬rzucono. Zamiast tego pan Fen­nel roz­pra­wiał powo­li i obszer¬nie o spra­wach codzien­nych, tak żeby Kathe­ri­ne go rozu­mia­ła i mogła odpo­wia­dać. Poczu­ła już, że może odpu­ścić z tą szkol­ną pil­no­ścią, co ją roz­we­se­li­ło. Bała się tyl­ko, że go nie­co nuży, więc z prze­ra­że­niem cze­ka­ła na ton rezy­gna­cji, któ­ry by ozna­czał: „Cóż, przy­je­cha­ła do nas na trzy tygo­dnie i posta­raj­my się, by było jak naj­mi­lej”. Tym­cza­sem Robin na tyl­nym sie­dze­niu zajął się roz­wią­zy­wa­niem krzy­żów­ki. Kie­dy zer­ka­ła na luster­ko ponad przed­nią szy­bą, widzia­ła jego oczy, spusz­czo­ne na kart­kę, a cza¬sem wyglą­da­ją­ce w dal przez okno. Raz patrzy­ły na nią. Szyb­ko odwró­ci­ła zwrok, wie­dząc, że na razie nie ma poję­cia, jak mia­ła­by w nie spoj­rzeć.

Wresz­cie, kie­dy popo­łu­dnie prze­szło w póź­ne popo­łu­dnie, a na¬wet – gdy­by nie trwa­ją­ca świe­tli­stość słoń­ca – wie­czór, dotar­li do wio­ski, któ­rej nazwę tyle razy napi­sa­ła na koper­tach, odszu­ka­li krót­ki, wysy­pa­ny żwi­rem pod­jazd z otwar­tą na oścież sze­ro­ką bra­mą i zapar­ko­wa­li przy okrą­głym traw­ni­ku przed dużym, acz nie­szcze­gól­nie cie­ka­wym domem z czer­wo­nej cegły.
Wysie­dli w nie­ocze­ki­wa­ną ciszę. Pan Fen­nel zdjął kape­lusz i otarł czo­ło:
– Robo­ta dla cie­bie, synu – zauwa­żył, wska­zu­jąc na zaku­rzo­ną karo­se­rię.
Robin ski­nął gło­wą, wyj­mu­jąc baga­że.
Drzwi fron­to­we były otwar­te i przez nie­wiel­ki ganek weszli do obszer­ne­go holu, po któ­re­go dwóch ścia­nach pię­ły się scho­dy, a na trze­ciej widać było balu­stra­dę oka­la­ją­cą spo­cznik. Z okien wyso­ko ponad zakrę­tem scho­dów docho­dzi­ło bez­sło­necz­ne świa­tło, przez co hol przy­po­mi­nał stud­nię. Na ciem­nej skrzy­ni stał błę­kit­ny wazon z kwia­ta­mi, na ścia­nach wisia­ło kil­ka obra­zów w zdob­nych ramach. Nie­mal­że w tej samej chwi­li otwar­ły się drzwi i wyszła im naprze­ciw pani Fen­nel.
– Oto i twój gość, dostar­czo­ny bez naj­mniej­sze­go uszczerb­ku – powie­dział pan Fen­nel.
Kathe­ri­ne pode­szła do przo­du, żeby uści­snąć rękę.
– Ogrom­nie miło mi cię poznać, moja dro­ga. Musisz być po¬twornie zmę­czo­na. Czy w Lon­dy­nie rów­nie gorą­co, co tutaj?
– Powie­dział­bym nawet, że gorę­cej – powie­dział pan Fen­nel, przy­gła­dza­jąc skro­nie dłoń­mi. Wziął z tac­ki parę listów, któ­re na nie­go cze­ka­ły.
– W Lon­dy­nie nie da się oddy­chać. Jak­by zupeł­nie zabra­kło powie­trza.
– Poka­żę ci twój pokój – powie­dzia­ła pani Fen­nel.
Weszły na górę; Kathe­ri­ne roz­glą­da­ła się dooko­ła z cie­ka­wo­ścią. Dom był więk­szy od jej domu. Pokój dla niej prze­zna­czo­ny znaj­do-wał się na koń­cu dłu­gie­go kory­ta­rza i scho­dzi­ło się do nie­go po dwóch stop­niach, na któ­re pani Fen­nel pora­dzi­ła jej zwra­cać uwa­gę. Pani domu była krzep­ką, siwo­wło­są kobie­tą. Jej twarz nie była pięk­na, zdra­dza­ła jed­nak poczu­cie humo­ru i otwar­tość. Robin wniósł już waliz­kę, któ­ra leża­ła teraz na trzci­no­wym krze­śle w ocze­ki­wa­niu na roz­pię­cie pasów; kie­dy więc pani Fen­nel wyszła, Kathe­ri­ne zro­bi­ła to i wyję­ła parę rze­czy. Led­wie jed­nak zaczę­ła, prze­rwa­ła, by rozej­rzeć się po poko­ju. Wycho­dził na połu­dnio­wy zachód, a urzą­dzo­ny był w kolo­rze kre­mo­wym i bia­łym, z nie­bie­ski­mi dywa­nem i zasłona¬mi; ume­blo­wa­nie kon­tra­sto­wa­ło swo­im chło­dem z cie­płą wysta­wą. W kącie sta­ła sza­ra, mar­mu­ro­wa umy­wal­nia ze świe­tli­ście srebr¬nymi kra­na­mi i bia­ły­mi ręcz­ni­ka­mi oraz kosz­tow­na, niska toa­let­ka, a przed nią tabo­ret od kom­ple­tu; kie­dy wysu­nę­ła jed­ną z szu­flad, żeby wło­żyć tam garść ubrań, zoba­czy­ła, że wyło­żo­na była angiel¬skimi gaze­ta­mi, co ją nie­współ­mier­nie poru­szy­ło. Jak w przy­pad­ku pie­nię­dzy, cho­dzi­ło o obcość tam, gdzie nie była na to przy­go­to­wa-na. Ale pokój jej się podo­bał; pod­szedł­szy do okna, wyj­rza­ła z bocz-nej ścia­ny domu na nie­wiel­ki traw­nik oko­lo­ny topo­la­mi, gdzie w słoń­cu sta­ły dwa puste, pasia­ste leża­ki. Pomy­śla­ła nie­ja­sno, że da się stąd sły­szeć szum wody, po paru chwi­lach uzna­ła wszak­że, że to tyl­ko dzwo­ni wiej­ska cisza, do któ­rej nie nawy­kła.
Zeszła bar­dzo powo­li sze­ro­ką klat­ką scho­do­wą, sunąc jed­ną dło­nią po porę­czy. W ciem­no­brą­zo­wej spód­ni­cy, bia­łej koszu­li i ciem­no­brą­zo­wym kra­wa­cie, spię­tym małą odzna­ką olim­pij­ską, z wło­sa­mi świe­żo roz­cze­sa­ny­mi i ścią­gnię­ty­mi do tyłu, wygląda¬ła suro­wo i cudzo­ziem­sko. Prze­szli do bawial­ni, pozo­sta­wia­jąc otwar­te drzwi, żeby wie­dzia­ła, gdzie ich szu­kać.

 

belka_2

O autorze

Philip Larkin

Urodzony w 1922 roku. Angielski poeta, pisarz i krytyk jazzowy. Absolwent St. John's College w Oxfordzie. Przez większość życia pracował jako bibliotekarz. Członek Library Association, uhonorowany przez królową Złotym Medalem za Poezję (za tom The Whitsun Weddings). Doktor honoris causa kilku uniwersytetów, m.in. w Belfaście, Leicesterze, Ulsterze i Oxfordzie. W 1975 roku odznaczony tytułem Komandora Orderu Imperium Brytyjskiego oraz nagrodą CBE, zaś w 1976 roku Nagrodą Szekspirowską w Hamburgu. Zmarł w 1985 roku w Londynie.

Powiązania

Spóźnieni śpiewacy

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go z udzia­łem Jac­ka Deh­ne­la, Julii Har­twig i Jac­ka Guto­ro­wa pod­czas Por­tu Wro­cław 2009.

Więcej

Śnieg w kwietniową niedzielę

nagrania / transPort Literacki Hubert Zemler Jacek Dehnel Philip Larkin

Czy­ta­nie z książ­ki Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę Phi­li­pa Lar­ki­na z udzia­łem Jac­ka Deh­ne­la w ramach festi­wa­lu Trans­Port Lite­rac­ki 27. Muzy­ka Hubert Zemler.

Więcej

Śnieg w kwietniową niedzielę (2)

utwory / zapowiedzi książek Jacek Dehnel Philip Larkin

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę Phi­li­pa Lar­ki­na w tłu­ma­cze­niu Jac­ka Deh­ne­la, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 8 sierp­nia 2022 roku.

Więcej

Śnieg w kwietniową niedzielę

utwory / zapowiedzi książek Jacek Dehnel Philip Larkin

Frag­men­ty zapo­wia­da­ją­ce książ­kę Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę Phi­li­pa Lar­ki­na w tłu­ma­cze­niu Jac­ka Deh­ne­la, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 8 sierp­nia 2022 roku.

Więcej

Wysokie okna (przekład czyta Jacek Dehnel)

dzwieki / RECYTACJE Philip Larkin

Wiersz z tomu Zebra­ne we wła­snym prze­kła­dzie czy­ta Jacek Deh­nel. Frag­ment spo­tka­nia „Spóź­nie­ni śpie­wa­cy” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2009.

Więcej

Spóźnieni śpiewacy

nagrania / między wierszami Różni autorzy

Tłu­ma­cze opo­wia­da­ją o książ­kach Żół­te popo­łu­dnie Wal­la­ce­’a Ste­ven­sa, Tomasz Mrocz­ny. Sza­leń­stwo dnia Mau­ri­ce­’a Blan­cho­ta oraz Doku­men­ty mają­ce słu­żyć za kan­wę Ray­mon­da Rous­se­la. Nagra­nie zre­ali­zo­wa­no pod­czas festi­wa­lu Port Wro­cław 2009

Więcej

Jeden akapit: „Zimowe królestwo”

nagrania / stacja Literatura Jacek Dehnel

Spo­tka­nie „Jeden aka­pit” wokół książ­ki Zimo­we kró­le­stwo Phi­li­pa Lar­ki­na z udzia­łem tłu­ma­cza Jac­ka Deh­ne­la w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 22.

Więcej

Szczodrość dla mniej oszukanych

wywiady / o książce Jacek Dehnel Joanna Mueller

Roz­mo­wa Joan­ny Muel­ler z Jac­kiem Deh­ne­lem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zimo­we kró­le­stwo, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 stycz­nia 2017 roku.

Więcej

Bibliotekarskie porno

recenzje / ESEJE Bartosz Sadulski

Recen­zja Bar­to­sza Sadul­skie­go, towa­rzy­sząc pre­mie­rze książ­ki Zimo­we kró­le­stwo Phi­li­pa Lar­ki­na, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 23 stycz­nia 2017 roku.

Więcej

Niewielki kontynent*

recenzje / KOMENTARZE Jacek Dehnel

Komen­tarz Jac­ka Deh­ne­la do Zimo­we­go kró­le­stwa Phi­li­pa Lar­ki­na, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 23 stycz­nia 2017 roku.

Więcej

Larkin jubileuszowy

recenzje / ESEJE Katarzyna Szymańska

Recen­zja Kata­rzy­ny Szy­mań­skiej, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę. 44 wier­sze Phi­li­pa Lar­ki­na w tłu­ma­cze­niu Jac­ka Deh­ne­la, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 sierp­nia 2022 roku.

Więcej

Przebieżka na setne urodziny Larkina

recenzje / KOMENTARZE Jacek Dehnel

Autor­ski komen­tarz Jac­ka Deh­ne­la, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Śnieg w kwiet­nio­wą nie­dzie­lę. 44 wier­sze Phi­li­pa Lar­ki­na w tłu­ma­cze­niu Jac­ka Deh­ne­la, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 sierp­nia 2022 roku.

Więcej

Tłusty buchalter w okularach

recenzje / ESEJE Konrad Hetel

Recen­zja Kon­ra­da Hete­la z książ­ki Zebra­ne Phi­li­pa Arthu­ra Lar­ki­na w prze­kła­dzie Jac­ka Deh­ne­la.

Więcej
O Zebranych

O Zebranych

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Jerze­go Jar­nie­wi­cza, Toma­sza Maje­ra­na, Macie­ja Rober­ta, Justy­ny Sobo­lew­skiej, Jaku­ba Winiar­skie­go, Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło, Hen­ry­ka Zbier­skie­go.

Więcej