książki / PROZA

Złodziejka matek

Magdalena Genow

Fragmenty książki Magdaleny Genow Złodziejka matek, wydanej w Biurze Literackim 10 marca 2025 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Mara­ku­ja

Wiatr roz­wie­wa ostat­ki dymu wydo­by­wa­ją­ce­go się z wil­dec­kich komi­nów. W pie­cach palą już tyl­ko cho­rzy na reu­ma­tyzm i korzon­ki. Przed­nó­wek. Powie­trze zaczy­na pach­nieć War­tą, któ­ra pły­nie zale­d­wie dwa kilo­me­try stąd. Miesz­kań­cy wie­trzą zatę­chłe miesz­ka­nia. Nawet do sute­ren i na stry­chy prze­do­sta­ją się ane­micz­ne pro­mie­nie świa­tła. Słoń­ce zaglą­da i do nas – meble wyglą­da­ją jak prze­świe­tlo­ne przez kli­szę foto­gra­ficz­ną.

Nie mogę usie­dzieć. Wycho­dzę po Dia­nę. Teraz spo­ty­ka­my się pra­wie codzien­nie po lek­cjach. Porzu­ci­ła dla mnie Mar­le­nę. Nie poka­za­ła mi jed­nak wię­cej szka­tuł­ki z kolek­cją patycz­ków.

– Halo – słu­chaw­kę domo­fo­nu pod­no­si pani Elwi­ra.

– Dzień dobry, czy jest Dia­na?

– Nie ma.

– A kie­dy będzie?

– Za godzi­nę.

To jest ten moment, kie­dy powin­nam powie­dzieć: „dzię­ku­ję i do widze­nia”, ale nie mówię nic. Jestem cier­pli­wa. Cze­kam. W koń­cu mama Dia­ny mówi to, co chcę usły­szeć.

– Może pocze­kasz na nią u nas?

Naci­ska czer­wo­ny guzik, któ­ry prze­cią­głym „bzz­zy” wpra­wia w drże­nie cięż­kie drzwi od klat­ki. Popy­cham je i czu­ję, jak­by tak­że prze­ze mnie prze­cho­dzi­ło to „bzz­zy”, jak­by i we mnie coś się otwie­ra­ło. Idąc po scho­dach, myślę, że mam całą godzi­nę sam na sam z mamą mojej przy­ja­ciół­ki.

– Chodź, pomo­żesz mi z koł­drą. We dwie łatwiej. Kupi­łam Dia­nie pościel z kory, pro­szę ja cie­bie – woła od pro­gu.

Czy to pościel z leśnej kory? Czy ktoś wyma­glo­wał korę? Nasza pościel pamię­ta dzie­ciń­stwo bab­ci. Lubię, kie­dy po wykroch­ma­le­niu paku­je­my ją do wiel­kiej podróż­nej tor­by i wyru­sza­my do magla. Idzie­my zawsze nocą, jak­by­śmy nie nosi­ły pra­nia, a skraw­ki tajem­nic. Zacią­gam się mącz­no-ziem­nia­cza­nym zapa­chem. Tro­chę mamy do przej­ścia, bo piw­ni­ca, gdzie ukry­ty jest magiel, znaj­du­je się dwie uli­ce od nas. Chod­nik jest dziu­ra­wy, poty­ka­my się, wlo­kąc cięż­ką tor­bę.

Lubię słu­chać skrzy­pie­nia meta­lo­wej rącz­ki i szwar­go­tu cięż­kich klo­ców magla. Wyobra­żam sobie olbrzy­ma, któ­ry zamiesz­ku­je tę piw­ni­cę. Walec i drew­nia­ne kloc­ki to jego zabaw­ki. Ludzie go nie widzą. Widzial­ne są tyl­ko meta­lo­we rącz­ki. Kie­dy się bawi, to jak­by roz­jeż­dżał piw­ni­cę. Maglu­je­my poszew­ki, a ja zasta­na­wiam się, co by się sta­ło, gdy­bym wpa­dła pod pra­sę. Jeste­śmy pod zie­mią, takie rze­czy zawsze dzie­ją się pod zie­mią. Czy moż­na by ze mnie zro­bić pościel? Cza­sem ginie nam jakaś poszwa. Może ten potwór kar­mi się reszt­ka­mi snów, któ­re pozo­sta­ją na podusz­kach?

Wyma­glo­wa­ne poszwy są sztyw­ne jak okład­ki sta­rych ksią­żek. Te z kory – bar­dziej pomarsz­czo­ne, jak papier czer­pa­ny. W takiej poście­li ma się pew­nie inne sny. Mięk­kie jak mech.

– Trzy­maj za dwa rogi – mówi mama Dia­ny, dopy­cha­jąc koł­drę w poszwę. Potem prze­cho­dzi do zapi­na­nia guzi­ków, a ja nadal asy­stu­ję przy nacią­ga­niu.

Zaraz wró­ci Dia­na, wej­dzie do swo­je­go poko­ju i poło­ży się w poście­li, któ­rą mat­ka kupi­ła spe­cjal­nie dla niej. Może wcze­śniej weź­mie kąpiel i jej skó­ra pomarsz­czy się tak jak pościel z kory. Będzie otwie­rać szam­po­ny i żele pod prysz­nic w kolo­ro­wych opa­ko­wa­niach, któ­re znam tyl­ko z reklam. Wszyst­ko będzie dla niej nor­mal­ne i nawet nie powie „dzię­ku­ję”.

Ale jesz­cze chwi­lę Elwi­ra jest tyl­ko moja. Zapra­sza mnie do kuch­ni na rooibo­sa. Kła­dzie na tale­rzu kru­che ciast­ka z gala­ret­ką na środ­ku. Pio­tru­sie. Opo­wia­da, że zapi­sa­ła Dia­nę do den­ty­sty i na dodat­ko­wy angiel­ski. Elwi­ra pra­gnie, żeby jej cór­ka była świa­to­wa. Nie chcę roz­ma­wiać o Dia­nie, ale jej mat­ka nie ustę­pu­je. Pró­bu­je wycią­gnąć ode mnie sekre­ty swo­jej cór­ki. Pyta o nauczy­ciel­kę od bio­lo­gii, któ­ra uwzię­ła się na moją przy­ja­ciół­kę i cią­gle wpi­su­je jej jedyn­ki, nawet kie­dy ta jest przy­go­to­wa­na. Ostat­nio dała jej buta z kart­ków­ki za to, że odpo­wie­dzia­ła na bar­dzo trud­ne pyta­nia, a nie zna­ła odpo­wie­dzi na pro­ste, co według nauczy­ciel­ki zna­czy­ło, że Dia­na ścią­ga­ła. Nie wyja­wiam żad­nych tajem­nic, ale nie dla­te­go, że jestem lojal­na. Po pro­stu chcę, aby­śmy roz­ma­wia­ły o mnie, ewen­tu­al­nie o tym, że kru­che ciast­ka przy­po­mi­na­ją głów­ki kwia­tów. Kie­dy Dia­na w koń­cu przy­cho­dzi, Elwi­ra rzu­ca:

– Kupi­łam ci nowy szam­pon. Man­go i mara­ku­ja.

Dia­na tyl­ko wzru­sza ramio­na­mi. Mam ocho­tę prze­pro­sić Elwi­rę za jej zacho­wa­nie, bo cór­ka nie powin­na tak trak­to­wać mat­ki, ale Dia­na chwy­ta mnie za rękę i wycho­dzi­my na podwór­ko. Sia­da­my na mur­ku. Zaczy­na­my grać w hopi­sy. Ogry­wam Dia­nę do zera. Mam teraz ponad sto krąż­ków. Nie jest w sta­nie tego znieść. Wra­ca do domu. Pew­nie jutro ona wygra, tyl­ko będzie musia­ła sobie kupić chip­sy, żeby mieć hopi­sa na start. Ja jej nie poży­czę.

Zosta­ję sama na mur­ku. Dym wla­tu­je do pąków jabło­ni, jak­by chciał udu­sić w nich życie. Mnie też opa­tu­la oło­wia­nym odde­chem. Cięż­kie mecha­nicz­ne ciel­ska tram­wa­jów ter­ko­czą: „ma-ra-ku-ja”. Wło­sy Dia­ny znów będą pach­nieć jak kar­tecz­ki z segre­ga­to­ra.


Mat­ki z Wil­dy

Cze­kam na Dia­nę na podwór­ku. Dzie­sięć fikoł­ków do przo­du i dzie­sięć do tyłu. Muszę codzien­nie zro­bić sto, żeby mama wró­ci­ła. Jestem na dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim, kie­dy zja­wia się Mar­le­na. Teraz już nie ude­rza do Dia­ny. Jest zaję­ta swo­im nowym chło­pa­kiem. Jej usta pach­ną zie­lo­ną gumą Shock. Popro­si­ła­bym o pół, gdy­by to była Dia­na.

– Chcesz się wymie­nić na pla­ka­ty? – pyta.

Kar­tecz­ki i hopi­sy poszły w odstaw­kę. Teraz tape­tu­je­my poko­je twa­rza­mi ame­ry­kań­skich nasto­lat­ków. Bab­ci się to nie podo­ba. To nasze pierw­sze poważ­ne kłót­nie. Dla­cze­go zwra­ca mi uwa­gę, sko­ro sama opra­wia w ram­ki obra­zy dłu­go­wło­sych Żydów?

Idę po ple­cak. Mar­le­na lustru­je mój krok, jak­bym szła po wybie­gu.

– Co się tak gapisz?

– Widzę, że jesteś dzie­wi­cą.

Głu­pio mi. Sta­ram się na ten temat dowie­dzieć jak naj­wię­cej, aby przy­pad­kiem nie zajść w cią­żę. To się już na Wil­dzie zda­rza­ło, na przy­kład Wero­ni­ce z II A. Nikt z gim­na­zjum się nie domy­ślił. Cały rok szkol­ny cho­dzi­ła w cią­ży. Mówi­ła po pro­stu, że przy­ty­ła. Arle­ta z III B na cią­ży zaro­bi­ła tysiąc zło­tych. Poje­cha­ła do „Roz­mów w toku” poroz­ma­wiać z Ewą Drzy­zgą, jak to się sta­ło. Zwró­ci­li jej za bilet kole­jo­wy do Kra­ko­wa. Przy oka­zji zwie­dzi­ła Wawel.

Wymie­nia­my się poste­ra­mi. Za N Sync dosta­ję Spi­ce Girls. Mar­le­na cału­je twarz Justi­na Timberlake’a. Usta zakry­wa­ją całą syl­wet­kę. Naj­bar­dziej lubię Emmę, wia­do­mo. Mam ten sam kolor wło­sów, co ona, więc w każ­dym mini play­back show wcie­lam się w jej postać. Zasta­na­wia­łam się, czy Spi­cet­ki są kosmicz­ne, czy pikant­ne. Nikt z nas nie zna angiel­skie­go. Nie mamy słow­ni­ków, w któ­rych mogły­by­śmy spraw­dzić zna­cze­nie. Chcę, żeby były kosmicz­ne. Pra­gnę, aby przy­ję­ły mnie do swo­je­go klu­bu wraz z moją rakie­tą i mapą czar­nych dziur.

Mar­le­na odkła­da pla­kat na dżin­so­wą kurt­kę, a potem zacze­pia tyły kolan o drąg. Pusz­cza ręce. Teraz może nimi doty­kać chod­ni­ka. Dołą­czam do niej. Widocz­nie na te tema­ty łatwiej roz­ma­wiać, gdy łamie się pra­wa gra­wi­ta­cji.

– Jak to widzisz, że jestem dzie­wi­cą?

– Po tym, jak cho­dzisz. Dzie­wi­ce ina­czej sta­wia­ją nogi.

– Czy­li jak?

– Trzy­ma­ją nogi bli­żej sie­bie. Tak jak ty. A jak sia­da­ją, to noga na nogę.

– A ty jak cho­dzisz?

– Ja sta­wiam nogi sze­ro­ko.

Robi fikoł­ka, a potem znów wcho­dzi na trze­pak. Tym razem sia­da na naj­wyż­szej poprzecz­ce. Widać z niej nie­koń­czą­ce się pań­stwo gara­ży, po któ­rym bie­ga­ją bez­dom­ne koty bez pęp­ków. Kie­dyś z Dia­ną chcia­ły­śmy prze­do­stać się na dru­gą stro­nę. Wdra­pa­ły­śmy się na drze­wo, a stam­tąd prze­sko­czy­ły­śmy na dach gara­żu. Cie­ka­wi­ło nas to podwór­ko za gra­ni­cą nasze­go hory­zon­tu. Po zdo­by­ciu szczy­tu naja­dły­śmy się sza­le­ju. Zaczę­ły­śmy bie­gać, a potem sia­dać na ante­nach – sate­li­tar­ne były fote­la­mi, a dru­cia­ne wygi­na­ły­śmy, jak­by­śmy zry­wa­ły paję­czy­ny. Jakiś facet to zauwa­żył i zaczął rzu­cać w nas kamie­nia­mi. Krzy­czał, że mamy spier­da­lać, bo zarwie­my dachy. Sio­stra mojej bab­ci w podob­ny spo­sób prze­ga­nia­ła koty, któ­re poja­wia­ły się w jej ogro­dzie, więc po czę­ści go rozu­mia­łam.

Wspi­nam się na szczyt trze­pa­ka. Nie mam wyj­ścia – chcę orien­to­wać się we wszyst­kim, co wie Mar­le­na. Już ma mi coś powie­dzieć, kie­dy dostrze­ga Adria­na – swo­je­go chło­pa­ka. Scho­dzi podwój­nym fikoł­kiem – naj­pierw gór­na, a potem dol­na rura. Następ­nie wska­ku­je na bio­dra chło­pa­ka, jak­by to też był drąg. Adrian wsa­dza jej język w usta, a ręka­mi pod­trzy­mu­je pupę. Przy­po­mi­na tro­chę Justi­na Timberlake’a, ale bez dwóch przed­nich zębów.

Zbie­ra­ją się, aby pójść do jakiejś meli­ny. Mar­le­na jest dopie­ro w pierw­szej gim­na­zjum, ale wte­dy na Wil­dzie życie zaczy­na­ło się wcze­śnie. Ci, co pierw­si zaczy­na­li, pierw­si koń­czy­li, naj­czę­ściej w wię­zie­niu.

– A co masz w ręce? – pyta Adrian.

– Śle­py jesteś?

– Ja ci nie wystar­czam?

– Cooo?

– Kur­wa, lam­pisz się na obcych kole­si?

– Adrian, wylu­zuj, to tyl­ko pla­kat.

Adrian wyry­wa jej poster i zaczy­na go drzeć. Mar­le­na wydzie­ra się jak Spi­cet­ki w pio­sen­ce „Wan­na­be”. Pró­bu­je pozbie­rać podar­te czę­ści, ale chło­pak tak­że te jej wyry­wa. Piąt­ka ze Sta­nów roz­pa­da się w drob­ny mak.

Zamra­ża mnie w zwi­sie. Obser­wu­ję ich z gło­wą opar­tą o chod­nik. Mam wra­że­nie, że to chod­nik opie­ra się o mnie. Zale­wam się beto­nem. W ogó­le mnie nie widzą. Nie widzą też Dia­ny. Wła­śnie ją dostrze­głam. Czai się za śmiet­ni­kiem. Nasze spoj­rze­nia się krzy­żu­ją. Przy­kła­da palec wska­zu­ją­cy do ust.

Mar­le­na jest wście­kła, ale mówi:

– Prze­cież kocham tyl­ko cie­bie, Adi.

Adi jest już ojcem. To zna­czy był przez trzy mie­sią­ce, bo tyle kar­nie cho­dził koło wóz­ka. Zacią­żył Agniesz­kę z Kosi­ny. Jego twarz lewi­to­wa­ła przy wóz­ku jak przy­cze­pio­ny do ramy balo­nik. Potem ktoś prze­ciął sznu­rek i balon odle­ciał. Inni wil­dec­cy tatu­sio­wie nie byli lep­si. Wero­ni­ka zaszła w cią­żę z miste­rem gim­na­zjum, ale ponoć zerwa­li ze sobą od razu, kie­dy się o tym dowie­dział. Arle­ta nie chcia­ła powie­dzieć, kto jest ojcem – nawet Ewie Drzyz­dze.

Mar­le­na i Adi kotłu­ją się jesz­cze chwi­lę na pla­ka­to­wym kon­fet­ti, a potem dłu­go cału­ją. Są bar­dzo mło­dzi, ale jed­no­cze­śnie bar­dzo sta­rzy. Szyb­si od zmarsz­czek, okre­sów, wło­sów łono­wych i zaro­stu. Ci, co pierw­si zaczy­na­li, szyb­ciej koń­czy­li. Adria­no­wi zosta­ły jesz­cze czte­ry lata życia.

Nad nimi olbrzy­mia chmu­ra – jak­by nie­bo żuło gumę shock i jebło balo­nem na dachy kamie­nic, bara­ków i pusto­sta­nów. Te budow­le to pro­wi­zor­ka, pod­rób­ki lego, pró­ba dosztu­ko­wa­nia życia do dziel­ni­cy, któ­rej resz­ta mia­sta się bała. Adi, kie­dy nie cało­wał się z Mar­le­ną, cho­dził na dzie­sio­ny. Okra­dał prze­cho­dzą­cych Prze­my­sło­wą. Jed­ne­go razu, gdy Mar­le­na za dłu­go roz­ma­wia­ła z chło­pa­kiem z podwór­ka, pogo­nił go sie­kie­rą.

Idą do meli­ny. Widzę Dia­nę, któ­ra cho­wa się pod kubeł, mię­dzy kół­ka. Kie­dy zako­cha­ni zni­ka­ją, wypeł­za i strze­pu­je z sie­bie brud.

– Sły­sza­łaś wszyst­ko? – pytam.

– Jasne, ale nie zawsze jest tak, jak mówi Mar­le­na.

– To zna­czy co?

– Sły­sza­łam, że dziew­czy­ny też się cału­ją.

Spusz­czam brwi i zagry­zam war­gi. Spo­glą­dam na nią, jak­by wła­śnie powie­dzia­ła, że spo­tka­ła dziś Justi­na Timberlake’a.

– Nawet widzia­łam – prze­ko­nu­je.

– Gdzie?

– W tele­wi­zji leciał taki sta­ry film, chy­ba Lubię nie­to­pe­rze się nazy­wał.

– E tam. Cało­wa­nie lepiej ćwi­czyć z podusz­ką.

Dia­na patrzy na mnie smut­no, jak­bym ją czymś zawio­dła. Wcho­dzi na drąg i robi fikoł­ka. Potem pyta, czy mam jesz­cze jakiś pla­kat na wymia­nę, bo ona wła­śnie kupi­ła „Popcorn” z Avril Lavi­gne.


Mat­ki drzew

To pierw­szy raz, kie­dy Karol mnie wypusz­cza. Mówi coś w sty­lu: „Zrób coś ze sobą”, choć może bar­dziej: „Zrób coś dla sie­bie”? Nie do koń­ca wiem, co to mogło­by być. W mojej oko­li­cy nie ma base­nu ani klu­bu fit­ness. Mogła­bym odwie­dzić któ­rąś z kole­ża­nek w Pozna­niu, ale nie zdą­ży­ła­bym w trzy godzi­ny obró­cić pocią­giem, a tyle mam cza­su. Odcią­ga­nie pokar­mu nie poma­ga. Olga nie chce pić z butel­ki.

Jesz­cze mogę zawró­cić i wziąć cór­kę w ramio­na. Scho­dzę jed­nak dalej. Zupeł­nie jak­bym zosta­wia­ła w domu część sie­bie. Ale prze­cież idę, oddy­cham, wszyst­kie czę­ści cia­ła są na swo­im miej­scu. Pępo­wi­na ponoć zosta­ła odcię­ta. Może trze­ba było ją zjeść. Oglą­dam się za sie­bie. W oknie dru­gie­go bliź­nia­ka widzę poru­sza­ją­cą się zazdrost­kę. Wyła­nia się zza niej uśmiech­nię­ta twarz Hele­ny. Przy­spie­szam. Idę w stro­nę Muro­wa­nej Gośli­ny.

Otwie­ram sze­ro­ko oczy. Mogę patrzeć, gdzie chcę. Nie muszę wodzić wzro­kiem za cór­ką, któ­ra nie­ustan­nie bam­ba­mu­je – ono­ma­to­pe­je „kuku”, „hau-hau” robią nam dni. Teraz mogę się gapić, mie­rzyć, lustro­wać, nawią­zy­wać kon­takt wzro­ko­wy z kra­sna­la­mi ogro­do­wy­mi. Mogę zapa­lić papie­ro­sa, splu­nąć, przejść na czer­wo­nym świe­tle – nie muszę dawać dobre­go przy­kła­du. Czu­ję, że moje myśli są infan­tyl­ne. Może przez pępo­wi­nę odda­łam Oldze kawa­łek mózgu?

Nad koro­na­mi drzew prze­la­tu­je para kru­ków kie­ru­ją­ca się w stro­nę rezer­wa­tu Pław­no. One zawsze w parze. Odru­cho­wo robię sel­fie na Insta­gram. Pod­pi­su­ję #mama­ma­wol­ne i pró­bu­ję dopa­so­wać filtr, ale żaden nie popra­wia fot­ki. Coś jest nie tak, tyl­ko nie wiem, czy ze zdję­ciem, czy z rze­czy­wi­sto­ścią.

Myśla­łam, że tutaj, w pusz­czy, powie­trze będzie czy­ste, ale w Rakow­ni nie ata­ku­je smog, tyl­ko małe smocz­ki wyla­tu­ją­ce z komi­nów cha­tek. Zasta­na­wiam się, czym pali w pie­cu sąsiad­ka. Dym lewi­tu­ją­cy nad jej dachem zbie­ra się w chmu­rę przy­po­mi­na­ją­cą grzy­ba. Nie odla­tu­je. Przy­sta­ję i wpa­tru­ję się w jego smo­li­ste fisz­bi­ny. Przy pło­cie waru­je labra­dor­ka Saba. Krą­żą słu­chy, że do jej ogro­du przy­cho­dzą mło­de zają­ce i dają się lizać tej sta­rej suce.

– Sama do lasu? – sły­szę ludz­ki głos, ale widzę tyl­ko psa.

– Jest tu ktoś? – pytam.

– Jak będziesz mia­ła szczę­ście, to spo­tkasz wil­ka. Cza­sem zacho­dzi pod płot. Wącha­ją się z Sabą. – Kobie­ta wyła­nia się z dre­wut­ni. – Jesteś taka bla­da, chy­ba nie słu­ży ci macie­rzyń­stwo – doda­je. – Trze­ba było sobie ziół­ka zasa­dzić.

Mat­ka Saby lubi opo­wia­dać o swo­ich zio­łach jak­by były żywe. Mówi, że z rośli­na­mi będzie jak ze zwie­rzę­ta­mi – jesz­cze nie­daw­no zdy­cha­ły, teraz umie­ra­ją. Za kil­ka lat drze­wa, krze­wy i grzy­by też będą umie­rać. Ludzie zaczną sza­no­wać rośli­ny – zapew­nia. W jej ogro­dzie zamiast tra­wy rosną przy­tu­lie i blusz­czyk kur­dy­ba­nek. Czy chcia­ła­bym żyć tak jak ona? Czy to jest wol­ność? Jesz­cze nie teraz, bo to ziel­sko by mnie oplo­tło, wkro­czy­ło do domu jak Bzo­wa Babu­leń­ka z baśni Ander­se­na.

Jest godzi­na szes­na­sta. Mam dla sie­bie jesz­cze dwie i pół godzi­ny, zanim Olga zacznie doma­gać się pier­si. To moja wina. Powin­nam była już daw­no ją odsta­wić. Ale ten smog, to GMO – mam wra­że­nie, że moje mle­ko jest jedy­ną war­to­ścią, któ­rą mogę jej dać.

Zatrzy­mu­ję się przed tablicz­ką „Muro­wa­na Gośli­na”. Jestem tro­chę jak roz­bit­ko­wie z seria­lu Lost, któ­rzy bali się wejść do dżun­gli w cen­trum wyspy. Za moim oknem od mie­się­cy oddy­cha­ła Zie­lon­ka, a ja spa­ce­ro­wa­łam tyl­ko w stro­nę mia­stecz­ka.

Zawra­cam. Posta­na­wiam, że dziś pój­dę do pusz­czy. Nie spóź­nię się – czas jest odmie­rza­ny przez kapią­ce z pier­si mle­ko.

*

Muszę przy­zwy­cza­ić się do ciszy, choć wiem, że jest pozor­na – las prze­cież ze sobą roz­ma­wia, wysy­ła­jąc sygna­ły che­micz­ne. Przy­tu­lam się do sta­re­go dębu. Obok nie­go rośnie mło­dy. Sły­sza­łam, że drze­wa potra­fią zwie­trzyć, któ­re siew­ki wyro­sły z ich nasion. Opie­ku­ją się młod­szy­mi, dostar­cza­jąc im żyw­ność i wodę. Współ­pra­cu­ją też z pod­ziem­ny­mi grzyb­nia­mi, aby zapew­nić dobro­byt swo­im rodzi­nom. Mat­ki drzew.

Słu­cham wia­tru, od któ­re­go sosny kle­ko­czą, jak­by w kona­rach miesz­ka­ły bocia­ny. Aku­sze­rzy. Wszyst­ko koja­rzy mi się z poro­dem – nawet las. Olga chce z powro­tem do brzu­cha, do wody. Pierw­sze trzy mie­sią­ce życia czło­wie­ka to tak napraw­dę czwar­ty try­mestr cią­ży. Mówią, że cią­gnie nas do tego sta­nu two­rze­nia świa­do­mo­ści, któ­ry zaczy­na się oko­ło pią­te­go mie­sią­ca cią­ży, kie­dy czu­je­my się bez­piecz­nym poten­cja­łem. Ja też chcia­ła­bym wró­cić do wód. Może gdy­bym była w sta­nie przy­po­mnieć sobie ten czas, kie­dy pły­wa­łam w brzu­chu mamy, to uwie­rzy­ła­bym, że jestem jej cór­ką?

Idę nad jezio­ro. Na pla­ży powy­gi­na­ne korze­nie sosen – wyglą­da­ją jak pan­to­gra­fy. Jezio­ro, cofa­jąc się, zabie­ra­ło pia­sek, a przy oka­zji odkry­wa­ło pod­ziem­ne wnę­trza drzew.

Nie widać ludzi. Coś cie­li­ste­go marsz­czy taflę jezio­ra. Myślę, że to patyk, ale ten zyg­za­ko­wa­ty ruch ma swo­je uza­sad­nie­nie i zbli­ża się rów­nym tem­pem do brze­gu. Czy to mac­ka z nylo­nu? Czy to wąż? Pytam wyszu­ki­war­kę. Wyplu­wa zaskroń­ca. Część mnie czu­je, że dosta­nę zawa­łu ser­ca, ale dru­ga pod­po­wia­da, że węże są po pro­stu jak ludzie, któ­rych mija­my na base­nie.

Przy­po­mi­nam sobie począ­tek poro­du. Potop mię­dzy noga­mi. Myślę o pra­wa­le­niu, któ­ry kie­dyś cho­dził po lądzie, ale cią­gnę­ło go do wody. Wypra­wiał się na coraz dłuż­sze polo­wa­nia. Czas mię­dzy lądem a wodą wydłu­żał się na korzyść tej dru­giej prze­strze­ni. Naj­pierw pły­wał, uży­wa­jąc czte­rech łap, z cza­sem, w któ­rymś poko­le­niu, poja­wi­ły się płe­twy. Jego cia­ło zmie­nia­ło się, aż w koń­cu został pod wodą na zawsze. Wie­lo­ry­by na kil­ka milio­nów lat wygra­ły ewo­lu­cję.

Sto­ję nad brze­giem jezio­ra. Wyobra­żam sobie, że jestem pra­wa­le­niem, swo­ją wła­sną przod­ki­nią. W koń­cu to nie­moż­li­we, żeby­śmy byli for­mą skoń­czo­ną. Wkła­dam dłoń do lodo­wa­tej wody. Doty­kam dna. Jest wil­got­ne, glo­nia­ste, jak typo­we miej­sce, gdzie powsta­je życie.

Zanu­rzam rękę głę­biej. Jest prze­zro­czy­sta. Jak­bym zaglą­da­ła pod skó­rę.

Nagle czu­ję lędź­wie. Myśla­łam, że to miej­sce boli tyl­ko przy poro­dzie. Gdy­bym teraz wsko­czy­ła do wody, moje korzon­ki odpły­nę­ły­by zyg­za­kiem.

*

Płacz Olgi tego wie­czo­ru wibru­je jak wier­tar­ka. Ma poczu­cie ryt­mu – syre­na rezo­nu­je w rów­no­mier­nym tem­pie, mogła­by robić za metro­nom. Nie chce spać. Pró­bu­ję wyci­szyć ją czy­ta­niem ksią­że­czek, śpie­wa­niem, misiem szu­mi­siem, suszar­ką, odku­rza­czem, grze­chot­ką. Wsa­dzam ją do huś­taw­ki, któ­ra ma przy­cisk odpa­la­ją­cy pre­na­tal­ną muzy­kę. I nic. Idę do piw­ni­cy po wózek. Zasy­pia na pięt­na­ście minut, nie wię­cej.

W koń­cu pusz­czam ją wol­no na pod­ło­gę. Prze­cie­ra oczy, chwi­lę maru­dzi, a potem zaczy­na się poru­szać. Czy to moje dziec­ko? Czy ktoś wło­żył jej pod śpiosz­ki bate­rię, któ­ra zaraz się roz­ła­du­je, a wte­dy moje dziec­ko wró­ci do bez­ru­chu? Zaczy­nam pła­kać, bo sko­ro racz­ku­je, to jest praw­do­po­dob­ne, że będzie cho­dzić, co ozna­cza, że jest wiel­ka szan­sa na to, że uro­dzi­łam zdro­we dziec­ko. Szyb­ko bie­gnę po tele­fon, aby udo­ku­men­to­wać ten pierw­szy raz, wysłać nagra­nie Karo­lo­wi, któ­ry aku­rat tego wie­czo­ru umó­wił się z kole­ga­mi na wspól­ne gra­nie w Fort­ni­te. Kie­dy wra­cam, widzę, że Olga dotar­ła do miski z kocim jedze­niem. Wyłą­czam kame­rę. Obser­wu­ję, jak paku­je sobie do ust suchą kar­mę.

Jestem złą mat­ką. Te dobre nie pozwa­la­ją dzie­ciom jeść kocie­go żar­cia. Czu­ję się jak na kacu – kacu z nie­wy­spa­nia. Mam prze­czu­cie, że coś się wyda­rzy. Że coś spier­do­lę i przez to znów ktoś umrze. Nie­ustan­nie spraw­dzam tele­fon, czy aby nie sły­chać szu­mów. Nikt mi nie mówił, że macie­rzyń­stwo jest rodza­jem halu­cy­na­cji, a mat­ki małych dzie­ci to cho­dzą­ce zom­bia­ki.

Spo­glą­dam na karu­ze­lę, na któ­rej wiszą trzy ufo­lud­ki. Każ­dy ma nad sobą chmur­kę. Chcia­ła­bym też tak podyn­dać. Może trze­ba wyprze­dzić śmierć? Czy powin­nam cze­kać na wię­cej zna­ków? Wie­czo­ra­mi sły­szę chrzęst żwir­ku w pustej kuwe­cie, wte­dy, kie­dy oca­la­ły kot leży na moich kola­nach.

Jest dwu­dzie­sta dru­ga pięt­na­ście. Racz­ko­wa­nie zmę­czy­ło Olgę. Obser­wu­ję jej powo­li opa­da­ją­cą powie­kę. Drga jak ryba zła­pa­na w sieć. Po pięt­na­stu sekun­dach otwie­ra oczy i patrzy na mnie. Mówi „bam”, a ja naj­pierw szep­czę „kur­wa”, a potem gło­śniej „kocham cię”.

O autorze

Magdalena Genow

Autorka nagradzanej książki non-fiction Bułgaria. Złoto i rakija. Publikowała m.in. w „Znaku” i „Przekroju”. Pisze o poznańskich osobliwościach do magazynu „Dynks”. Przez ponad 10 lat tworzyła i rozwijała jedno z największych wydawnictw w Polsce – najpierw jako redaktorka prowadząca, potem jako naczelna Wydawnictwa Poznańskiego. Obecnie prowadzi własną działalność „Radość pisania” – projektuje „STORY regeneracje” dla firm i instytucji kultury. Na indywidualnych sesjach pisarskich pomaga w inkubacji książek. Lubi bałkańskich pisarzy i Shakirę.

Powiązania