Marakuja
Wiatr rozwiewa ostatki dymu wydobywającego się z wildeckich kominów. W piecach palą już tylko chorzy na reumatyzm i korzonki. Przednówek. Powietrze zaczyna pachnieć Wartą, która płynie zaledwie dwa kilometry stąd. Mieszkańcy wietrzą zatęchłe mieszkania. Nawet do suteren i na strychy przedostają się anemiczne promienie światła. Słońce zagląda i do nas – meble wyglądają jak prześwietlone przez kliszę fotograficzną.
Nie mogę usiedzieć. Wychodzę po Dianę. Teraz spotykamy się prawie codziennie po lekcjach. Porzuciła dla mnie Marlenę. Nie pokazała mi jednak więcej szkatułki z kolekcją patyczków.
– Halo – słuchawkę domofonu podnosi pani Elwira.
– Dzień dobry, czy jest Diana?
– Nie ma.
– A kiedy będzie?
– Za godzinę.
To jest ten moment, kiedy powinnam powiedzieć: „dziękuję i do widzenia”, ale nie mówię nic. Jestem cierpliwa. Czekam. W końcu mama Diany mówi to, co chcę usłyszeć.
– Może poczekasz na nią u nas?
Naciska czerwony guzik, który przeciągłym „bzzzy” wprawia w drżenie ciężkie drzwi od klatki. Popycham je i czuję, jakby także przeze mnie przechodziło to „bzzzy”, jakby i we mnie coś się otwierało. Idąc po schodach, myślę, że mam całą godzinę sam na sam z mamą mojej przyjaciółki.
– Chodź, pomożesz mi z kołdrą. We dwie łatwiej. Kupiłam Dianie pościel z kory, proszę ja ciebie – woła od progu.
Czy to pościel z leśnej kory? Czy ktoś wymaglował korę? Nasza pościel pamięta dzieciństwo babci. Lubię, kiedy po wykrochmaleniu pakujemy ją do wielkiej podróżnej torby i wyruszamy do magla. Idziemy zawsze nocą, jakbyśmy nie nosiły prania, a skrawki tajemnic. Zaciągam się mączno-ziemniaczanym zapachem. Trochę mamy do przejścia, bo piwnica, gdzie ukryty jest magiel, znajduje się dwie ulice od nas. Chodnik jest dziurawy, potykamy się, wlokąc ciężką torbę.
Lubię słuchać skrzypienia metalowej rączki i szwargotu ciężkich kloców magla. Wyobrażam sobie olbrzyma, który zamieszkuje tę piwnicę. Walec i drewniane klocki to jego zabawki. Ludzie go nie widzą. Widzialne są tylko metalowe rączki. Kiedy się bawi, to jakby rozjeżdżał piwnicę. Maglujemy poszewki, a ja zastanawiam się, co by się stało, gdybym wpadła pod prasę. Jesteśmy pod ziemią, takie rzeczy zawsze dzieją się pod ziemią. Czy można by ze mnie zrobić pościel? Czasem ginie nam jakaś poszwa. Może ten potwór karmi się resztkami snów, które pozostają na poduszkach?
Wymaglowane poszwy są sztywne jak okładki starych książek. Te z kory – bardziej pomarszczone, jak papier czerpany. W takiej pościeli ma się pewnie inne sny. Miękkie jak mech.
– Trzymaj za dwa rogi – mówi mama Diany, dopychając kołdrę w poszwę. Potem przechodzi do zapinania guzików, a ja nadal asystuję przy naciąganiu.
Zaraz wróci Diana, wejdzie do swojego pokoju i położy się w pościeli, którą matka kupiła specjalnie dla niej. Może wcześniej weźmie kąpiel i jej skóra pomarszczy się tak jak pościel z kory. Będzie otwierać szampony i żele pod prysznic w kolorowych opakowaniach, które znam tylko z reklam. Wszystko będzie dla niej normalne i nawet nie powie „dziękuję”.
Ale jeszcze chwilę Elwira jest tylko moja. Zaprasza mnie do kuchni na rooibosa. Kładzie na talerzu kruche ciastka z galaretką na środku. Piotrusie. Opowiada, że zapisała Dianę do dentysty i na dodatkowy angielski. Elwira pragnie, żeby jej córka była światowa. Nie chcę rozmawiać o Dianie, ale jej matka nie ustępuje. Próbuje wyciągnąć ode mnie sekrety swojej córki. Pyta o nauczycielkę od biologii, która uwzięła się na moją przyjaciółkę i ciągle wpisuje jej jedynki, nawet kiedy ta jest przygotowana. Ostatnio dała jej buta z kartkówki za to, że odpowiedziała na bardzo trudne pytania, a nie znała odpowiedzi na proste, co według nauczycielki znaczyło, że Diana ściągała. Nie wyjawiam żadnych tajemnic, ale nie dlatego, że jestem lojalna. Po prostu chcę, abyśmy rozmawiały o mnie, ewentualnie o tym, że kruche ciastka przypominają główki kwiatów. Kiedy Diana w końcu przychodzi, Elwira rzuca:
– Kupiłam ci nowy szampon. Mango i marakuja.
Diana tylko wzrusza ramionami. Mam ochotę przeprosić Elwirę za jej zachowanie, bo córka nie powinna tak traktować matki, ale Diana chwyta mnie za rękę i wychodzimy na podwórko. Siadamy na murku. Zaczynamy grać w hopisy. Ogrywam Dianę do zera. Mam teraz ponad sto krążków. Nie jest w stanie tego znieść. Wraca do domu. Pewnie jutro ona wygra, tylko będzie musiała sobie kupić chipsy, żeby mieć hopisa na start. Ja jej nie pożyczę.
Zostaję sama na murku. Dym wlatuje do pąków jabłoni, jakby chciał udusić w nich życie. Mnie też opatula ołowianym oddechem. Ciężkie mechaniczne cielska tramwajów terkoczą: „ma-ra-ku-ja”. Włosy Diany znów będą pachnieć jak karteczki z segregatora.
Matki z Wildy
Czekam na Dianę na podwórku. Dziesięć fikołków do przodu i dziesięć do tyłu. Muszę codziennie zrobić sto, żeby mama wróciła. Jestem na dziewięćdziesiątym trzecim, kiedy zjawia się Marlena. Teraz już nie uderza do Diany. Jest zajęta swoim nowym chłopakiem. Jej usta pachną zieloną gumą Shock. Poprosiłabym o pół, gdyby to była Diana.
– Chcesz się wymienić na plakaty? – pyta.
Karteczki i hopisy poszły w odstawkę. Teraz tapetujemy pokoje twarzami amerykańskich nastolatków. Babci się to nie podoba. To nasze pierwsze poważne kłótnie. Dlaczego zwraca mi uwagę, skoro sama oprawia w ramki obrazy długowłosych Żydów?
Idę po plecak. Marlena lustruje mój krok, jakbym szła po wybiegu.
– Co się tak gapisz?
– Widzę, że jesteś dziewicą.
Głupio mi. Staram się na ten temat dowiedzieć jak najwięcej, aby przypadkiem nie zajść w ciążę. To się już na Wildzie zdarzało, na przykład Weronice z II A. Nikt z gimnazjum się nie domyślił. Cały rok szkolny chodziła w ciąży. Mówiła po prostu, że przytyła. Arleta z III B na ciąży zarobiła tysiąc złotych. Pojechała do „Rozmów w toku” porozmawiać z Ewą Drzyzgą, jak to się stało. Zwrócili jej za bilet kolejowy do Krakowa. Przy okazji zwiedziła Wawel.
Wymieniamy się posterami. Za N Sync dostaję Spice Girls. Marlena całuje twarz Justina Timberlake’a. Usta zakrywają całą sylwetkę. Najbardziej lubię Emmę, wiadomo. Mam ten sam kolor włosów, co ona, więc w każdym mini playback show wcielam się w jej postać. Zastanawiałam się, czy Spicetki są kosmiczne, czy pikantne. Nikt z nas nie zna angielskiego. Nie mamy słowników, w których mogłybyśmy sprawdzić znaczenie. Chcę, żeby były kosmiczne. Pragnę, aby przyjęły mnie do swojego klubu wraz z moją rakietą i mapą czarnych dziur.
Marlena odkłada plakat na dżinsową kurtkę, a potem zaczepia tyły kolan o drąg. Puszcza ręce. Teraz może nimi dotykać chodnika. Dołączam do niej. Widocznie na te tematy łatwiej rozmawiać, gdy łamie się prawa grawitacji.
– Jak to widzisz, że jestem dziewicą?
– Po tym, jak chodzisz. Dziewice inaczej stawiają nogi.
– Czyli jak?
– Trzymają nogi bliżej siebie. Tak jak ty. A jak siadają, to noga na nogę.
– A ty jak chodzisz?
– Ja stawiam nogi szeroko.
Robi fikołka, a potem znów wchodzi na trzepak. Tym razem siada na najwyższej poprzeczce. Widać z niej niekończące się państwo garaży, po którym biegają bezdomne koty bez pępków. Kiedyś z Dianą chciałyśmy przedostać się na drugą stronę. Wdrapałyśmy się na drzewo, a stamtąd przeskoczyłyśmy na dach garażu. Ciekawiło nas to podwórko za granicą naszego horyzontu. Po zdobyciu szczytu najadłyśmy się szaleju. Zaczęłyśmy biegać, a potem siadać na antenach – satelitarne były fotelami, a druciane wyginałyśmy, jakbyśmy zrywały pajęczyny. Jakiś facet to zauważył i zaczął rzucać w nas kamieniami. Krzyczał, że mamy spierdalać, bo zarwiemy dachy. Siostra mojej babci w podobny sposób przeganiała koty, które pojawiały się w jej ogrodzie, więc po części go rozumiałam.
Wspinam się na szczyt trzepaka. Nie mam wyjścia – chcę orientować się we wszystkim, co wie Marlena. Już ma mi coś powiedzieć, kiedy dostrzega Adriana – swojego chłopaka. Schodzi podwójnym fikołkiem – najpierw górna, a potem dolna rura. Następnie wskakuje na biodra chłopaka, jakby to też był drąg. Adrian wsadza jej język w usta, a rękami podtrzymuje pupę. Przypomina trochę Justina Timberlake’a, ale bez dwóch przednich zębów.
Zbierają się, aby pójść do jakiejś meliny. Marlena jest dopiero w pierwszej gimnazjum, ale wtedy na Wildzie życie zaczynało się wcześnie. Ci, co pierwsi zaczynali, pierwsi kończyli, najczęściej w więzieniu.
– A co masz w ręce? – pyta Adrian.
– Ślepy jesteś?
– Ja ci nie wystarczam?
– Cooo?
– Kurwa, lampisz się na obcych kolesi?
– Adrian, wyluzuj, to tylko plakat.
Adrian wyrywa jej poster i zaczyna go drzeć. Marlena wydziera się jak Spicetki w piosence „Wannabe”. Próbuje pozbierać podarte części, ale chłopak także te jej wyrywa. Piątka ze Stanów rozpada się w drobny mak.
Zamraża mnie w zwisie. Obserwuję ich z głową opartą o chodnik. Mam wrażenie, że to chodnik opiera się o mnie. Zalewam się betonem. W ogóle mnie nie widzą. Nie widzą też Diany. Właśnie ją dostrzegłam. Czai się za śmietnikiem. Nasze spojrzenia się krzyżują. Przykłada palec wskazujący do ust.
Marlena jest wściekła, ale mówi:
– Przecież kocham tylko ciebie, Adi.
Adi jest już ojcem. To znaczy był przez trzy miesiące, bo tyle karnie chodził koło wózka. Zaciążył Agnieszkę z Kosiny. Jego twarz lewitowała przy wózku jak przyczepiony do ramy balonik. Potem ktoś przeciął sznurek i balon odleciał. Inni wildeccy tatusiowie nie byli lepsi. Weronika zaszła w ciążę z misterem gimnazjum, ale ponoć zerwali ze sobą od razu, kiedy się o tym dowiedział. Arleta nie chciała powiedzieć, kto jest ojcem – nawet Ewie Drzyzdze.
Marlena i Adi kotłują się jeszcze chwilę na plakatowym konfetti, a potem długo całują. Są bardzo młodzi, ale jednocześnie bardzo starzy. Szybsi od zmarszczek, okresów, włosów łonowych i zarostu. Ci, co pierwsi zaczynali, szybciej kończyli. Adrianowi zostały jeszcze cztery lata życia.
Nad nimi olbrzymia chmura – jakby niebo żuło gumę shock i jebło balonem na dachy kamienic, baraków i pustostanów. Te budowle to prowizorka, podróbki lego, próba dosztukowania życia do dzielnicy, której reszta miasta się bała. Adi, kiedy nie całował się z Marleną, chodził na dziesiony. Okradał przechodzących Przemysłową. Jednego razu, gdy Marlena za długo rozmawiała z chłopakiem z podwórka, pogonił go siekierą.
Idą do meliny. Widzę Dianę, która chowa się pod kubeł, między kółka. Kiedy zakochani znikają, wypełza i strzepuje z siebie brud.
– Słyszałaś wszystko? – pytam.
– Jasne, ale nie zawsze jest tak, jak mówi Marlena.
– To znaczy co?
– Słyszałam, że dziewczyny też się całują.
Spuszczam brwi i zagryzam wargi. Spoglądam na nią, jakby właśnie powiedziała, że spotkała dziś Justina Timberlake’a.
– Nawet widziałam – przekonuje.
– Gdzie?
– W telewizji leciał taki stary film, chyba Lubię nietoperze się nazywał.
– E tam. Całowanie lepiej ćwiczyć z poduszką.
Diana patrzy na mnie smutno, jakbym ją czymś zawiodła. Wchodzi na drąg i robi fikołka. Potem pyta, czy mam jeszcze jakiś plakat na wymianę, bo ona właśnie kupiła „Popcorn” z Avril Lavigne.
Matki drzew
To pierwszy raz, kiedy Karol mnie wypuszcza. Mówi coś w stylu: „Zrób coś ze sobą”, choć może bardziej: „Zrób coś dla siebie”? Nie do końca wiem, co to mogłoby być. W mojej okolicy nie ma basenu ani klubu fitness. Mogłabym odwiedzić którąś z koleżanek w Poznaniu, ale nie zdążyłabym w trzy godziny obrócić pociągiem, a tyle mam czasu. Odciąganie pokarmu nie pomaga. Olga nie chce pić z butelki.
Jeszcze mogę zawrócić i wziąć córkę w ramiona. Schodzę jednak dalej. Zupełnie jakbym zostawiała w domu część siebie. Ale przecież idę, oddycham, wszystkie części ciała są na swoim miejscu. Pępowina ponoć została odcięta. Może trzeba było ją zjeść. Oglądam się za siebie. W oknie drugiego bliźniaka widzę poruszającą się zazdrostkę. Wyłania się zza niej uśmiechnięta twarz Heleny. Przyspieszam. Idę w stronę Murowanej Gośliny.
Otwieram szeroko oczy. Mogę patrzeć, gdzie chcę. Nie muszę wodzić wzrokiem za córką, która nieustannie bambamuje – onomatopeje „kuku”, „hau-hau” robią nam dni. Teraz mogę się gapić, mierzyć, lustrować, nawiązywać kontakt wzrokowy z krasnalami ogrodowymi. Mogę zapalić papierosa, splunąć, przejść na czerwonym świetle – nie muszę dawać dobrego przykładu. Czuję, że moje myśli są infantylne. Może przez pępowinę oddałam Oldze kawałek mózgu?
Nad koronami drzew przelatuje para kruków kierująca się w stronę rezerwatu Pławno. One zawsze w parze. Odruchowo robię selfie na Instagram. Podpisuję #mamamawolne i próbuję dopasować filtr, ale żaden nie poprawia fotki. Coś jest nie tak, tylko nie wiem, czy ze zdjęciem, czy z rzeczywistością.
Myślałam, że tutaj, w puszczy, powietrze będzie czyste, ale w Rakowni nie atakuje smog, tylko małe smoczki wylatujące z kominów chatek. Zastanawiam się, czym pali w piecu sąsiadka. Dym lewitujący nad jej dachem zbiera się w chmurę przypominającą grzyba. Nie odlatuje. Przystaję i wpatruję się w jego smoliste fiszbiny. Przy płocie waruje labradorka Saba. Krążą słuchy, że do jej ogrodu przychodzą młode zające i dają się lizać tej starej suce.
– Sama do lasu? – słyszę ludzki głos, ale widzę tylko psa.
– Jest tu ktoś? – pytam.
– Jak będziesz miała szczęście, to spotkasz wilka. Czasem zachodzi pod płot. Wąchają się z Sabą. – Kobieta wyłania się z drewutni. – Jesteś taka blada, chyba nie służy ci macierzyństwo – dodaje. – Trzeba było sobie ziółka zasadzić.
Matka Saby lubi opowiadać o swoich ziołach jakby były żywe. Mówi, że z roślinami będzie jak ze zwierzętami – jeszcze niedawno zdychały, teraz umierają. Za kilka lat drzewa, krzewy i grzyby też będą umierać. Ludzie zaczną szanować rośliny – zapewnia. W jej ogrodzie zamiast trawy rosną przytulie i bluszczyk kurdybanek. Czy chciałabym żyć tak jak ona? Czy to jest wolność? Jeszcze nie teraz, bo to zielsko by mnie oplotło, wkroczyło do domu jak Bzowa Babuleńka z baśni Andersena.
Jest godzina szesnasta. Mam dla siebie jeszcze dwie i pół godziny, zanim Olga zacznie domagać się piersi. To moja wina. Powinnam była już dawno ją odstawić. Ale ten smog, to GMO – mam wrażenie, że moje mleko jest jedyną wartością, którą mogę jej dać.
Zatrzymuję się przed tabliczką „Murowana Goślina”. Jestem trochę jak rozbitkowie z serialu Lost, którzy bali się wejść do dżungli w centrum wyspy. Za moim oknem od miesięcy oddychała Zielonka, a ja spacerowałam tylko w stronę miasteczka.
Zawracam. Postanawiam, że dziś pójdę do puszczy. Nie spóźnię się – czas jest odmierzany przez kapiące z piersi mleko.
*
Muszę przyzwyczaić się do ciszy, choć wiem, że jest pozorna – las przecież ze sobą rozmawia, wysyłając sygnały chemiczne. Przytulam się do starego dębu. Obok niego rośnie młody. Słyszałam, że drzewa potrafią zwietrzyć, które siewki wyrosły z ich nasion. Opiekują się młodszymi, dostarczając im żywność i wodę. Współpracują też z podziemnymi grzybniami, aby zapewnić dobrobyt swoim rodzinom. Matki drzew.
Słucham wiatru, od którego sosny klekoczą, jakby w konarach mieszkały bociany. Akuszerzy. Wszystko kojarzy mi się z porodem – nawet las. Olga chce z powrotem do brzucha, do wody. Pierwsze trzy miesiące życia człowieka to tak naprawdę czwarty trymestr ciąży. Mówią, że ciągnie nas do tego stanu tworzenia świadomości, który zaczyna się około piątego miesiąca ciąży, kiedy czujemy się bezpiecznym potencjałem. Ja też chciałabym wrócić do wód. Może gdybym była w stanie przypomnieć sobie ten czas, kiedy pływałam w brzuchu mamy, to uwierzyłabym, że jestem jej córką?
Idę nad jezioro. Na plaży powyginane korzenie sosen – wyglądają jak pantografy. Jezioro, cofając się, zabierało piasek, a przy okazji odkrywało podziemne wnętrza drzew.
Nie widać ludzi. Coś cielistego marszczy taflę jeziora. Myślę, że to patyk, ale ten zygzakowaty ruch ma swoje uzasadnienie i zbliża się równym tempem do brzegu. Czy to macka z nylonu? Czy to wąż? Pytam wyszukiwarkę. Wypluwa zaskrońca. Część mnie czuje, że dostanę zawału serca, ale druga podpowiada, że węże są po prostu jak ludzie, których mijamy na basenie.
Przypominam sobie początek porodu. Potop między nogami. Myślę o prawaleniu, który kiedyś chodził po lądzie, ale ciągnęło go do wody. Wyprawiał się na coraz dłuższe polowania. Czas między lądem a wodą wydłużał się na korzyść tej drugiej przestrzeni. Najpierw pływał, używając czterech łap, z czasem, w którymś pokoleniu, pojawiły się płetwy. Jego ciało zmieniało się, aż w końcu został pod wodą na zawsze. Wieloryby na kilka milionów lat wygrały ewolucję.
Stoję nad brzegiem jeziora. Wyobrażam sobie, że jestem prawaleniem, swoją własną przodkinią. W końcu to niemożliwe, żebyśmy byli formą skończoną. Wkładam dłoń do lodowatej wody. Dotykam dna. Jest wilgotne, gloniaste, jak typowe miejsce, gdzie powstaje życie.
Zanurzam rękę głębiej. Jest przezroczysta. Jakbym zaglądała pod skórę.
Nagle czuję lędźwie. Myślałam, że to miejsce boli tylko przy porodzie. Gdybym teraz wskoczyła do wody, moje korzonki odpłynęłyby zygzakiem.
*
Płacz Olgi tego wieczoru wibruje jak wiertarka. Ma poczucie rytmu – syrena rezonuje w równomiernym tempie, mogłaby robić za metronom. Nie chce spać. Próbuję wyciszyć ją czytaniem książeczek, śpiewaniem, misiem szumisiem, suszarką, odkurzaczem, grzechotką. Wsadzam ją do huśtawki, która ma przycisk odpalający prenatalną muzykę. I nic. Idę do piwnicy po wózek. Zasypia na piętnaście minut, nie więcej.
W końcu puszczam ją wolno na podłogę. Przeciera oczy, chwilę marudzi, a potem zaczyna się poruszać. Czy to moje dziecko? Czy ktoś włożył jej pod śpioszki baterię, która zaraz się rozładuje, a wtedy moje dziecko wróci do bezruchu? Zaczynam płakać, bo skoro raczkuje, to jest prawdopodobne, że będzie chodzić, co oznacza, że jest wielka szansa na to, że urodziłam zdrowe dziecko. Szybko biegnę po telefon, aby udokumentować ten pierwszy raz, wysłać nagranie Karolowi, który akurat tego wieczoru umówił się z kolegami na wspólne granie w Fortnite. Kiedy wracam, widzę, że Olga dotarła do miski z kocim jedzeniem. Wyłączam kamerę. Obserwuję, jak pakuje sobie do ust suchą karmę.
Jestem złą matką. Te dobre nie pozwalają dzieciom jeść kociego żarcia. Czuję się jak na kacu – kacu z niewyspania. Mam przeczucie, że coś się wydarzy. Że coś spierdolę i przez to znów ktoś umrze. Nieustannie sprawdzam telefon, czy aby nie słychać szumów. Nikt mi nie mówił, że macierzyństwo jest rodzajem halucynacji, a matki małych dzieci to chodzące zombiaki.
Spoglądam na karuzelę, na której wiszą trzy ufoludki. Każdy ma nad sobą chmurkę. Chciałabym też tak podyndać. Może trzeba wyprzedzić śmierć? Czy powinnam czekać na więcej znaków? Wieczorami słyszę chrzęst żwirku w pustej kuwecie, wtedy, kiedy ocalały kot leży na moich kolanach.
Jest dwudziesta druga piętnaście. Raczkowanie zmęczyło Olgę. Obserwuję jej powoli opadającą powiekę. Drga jak ryba złapana w sieć. Po piętnastu sekundach otwiera oczy i patrzy na mnie. Mówi „bam”, a ja najpierw szepczę „kurwa”, a potem głośniej „kocham cię”.