książki / PROZA

Zuch

Edmund White

Jerzy Jarniewicz

Fragmenty książki Edmunda White'a Zuch w przekładzie Jerzego Jarniewicza, wydanej w Biurze Literackim 9 luty 2012 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Pamięć, niczym dłonie

Pamięć, niczym dło­nie ślep­ca wędru­ją­ce po czy­jejś twa­rzy, zatrzy­mu­je się nad cha­rak­te­ry­stycz­ną lub uko­cha­ną cechą, ale nie zwra­ca uwa­gi na resz­tę, uzna­jąc ją za nie­waż­ną. Tyl­ko ta jed­na cecha – te rzę­sy łasko­czą­ce dłoń jak roba­czek świę­to­jań­ski albo ten oddech, któ­ry owie­wa pul­su­ją­cym cie­płem staw pal­ca, albo to drga­ją­ce jabł­ko Ada­ma – tyl­ko te cechy wyda­ją się cudow­ne, ero­tycz­nie ponęt­ne. Lecz do lite­ra­tu­ry pisarz wpro­wa­dza całą resz­tę, wszyst­kie zapo­mnia­ne frag­men­ty. Jego impro­wi­za­cje ukła­da­ją się w zupeł­nie nową twarz, nigdy wcze­śniej nie widzia­ną, w fik­cyj­ny wize­ru­nek. Buso­ni powie­dział kie­dyś, że naj­wy­żej ceni te puste frag­men­ty, któ­re kom­po­zy­to­rzy wymy­śla­ją po to, aby przejść od jed­ne­go „dobre­go momen­tu” do dru­gie­go. Takie rze­tel­nie wyko­na­ne, lecz mało istot­ne przej­ścia mówią wię­cej o kom­po­zy­to­rze – o praw­dzi­wym języ­ku jego wyobraź­ni – niż par­tie świa­do­mie bra­wu­ro­we. Wspo­mi­nam o tym w nadziei, że wszyst­kie kłam­stwa, któ­re tu zapi­sa­łem, aby przejść od jed­nej żało­snej praw­dy do dru­giej, mogą mieć jakieś zna­cze­nie – mogą mieć nawet szcze­gól­ne zna­cze­nie dla cie­bie, mój eks­cen­trycz­ny, cier­pli­wy, skru­pu­lat­ny czy­tel­ni­ku, któ­ry pró­bu­jesz wyczy­tać tak dużo z tak skrom­ne­go mate­ria­łu; czy­tel­ni­ku bar­dziej cier­pli­wy i pod­cho­dzą­cy do życia – do czy­je­goś życia – z więk­szym sza­cun­kiem niż autor, któ­re­mu jesz­cze przez chwi­lę pozwa­lasz zaist­nieć.

Kie­dy mia­łem jede­na­ście lat, zaczą­łem cho­dzić codzien­nie po szko­le do księ­gar­ni znaj­du­ją­cej się w pobli­żu hote­lu, w któ­rym miesz­ka­łem z mat­ką i sio­strą. Zafa­scy­no­wa­ła mnie kobie­ta, któ­ra tam pra­co­wa­ła. Poru­sza­ła się, mówi­ła, a nawet śpie­wa­ła, jak gdy­by była na wiel­kiej sce­nie, a nie w malut­kim skle­pi­ku. Widzia­łem kie­dyś oty­łą, kokie­te­ryj­ną diwę, któ­ra gra­ła rolę Car­men, a ta kobie­ta z księ­gar­ni wyda­wa­ła mi się nie mniej odpo­wied­nia do tej roli – wiej­ska blu­za zsu­wa­ła się z jej ramion tak nisko, że odsła­nia­ła gór­ne par­tie jej wiel­kich pier­si; czar­ne wło­sy zacze­sa­ne do tyłu w koń­ski ogon, któ­ry zda­wał się prze­ska­ki­wać samo­rzut­nie z jej ple­ców na ramio­na, i przy­sia­dał tam jak jakieś zwie­rząt­ko, któ­re kobie­ta trą­ca­ła policz­kiem; wąziut­ka talia, sady­stycz­nie obci­śnię­ta sze­ro­kim, czar­nym paskiem, zasznu­ro­wa­nym z przo­du; falu­ją­ce, obfi­te bio­dra pod dłu­gą spód­ni­cą, opły­wa­ją­cą jej cia­ło w pre­cy­zyj­nie zapra­so­wa­nych fałd­kach; jej drob­ne pła­skie sto­py z poma­lo­wa­ny­mi paznok­cia­mi w san­dał­kach, któ­rym pozo­sta­wa­ła wier­na nawet w śnież­ne dni. Ską­pa­na była w cięż­kich, zmy­sło­wych per­fu­mach, któ­re zapo­wia­da­ły nie tyle dziew­czy­nę czy matro­nę, ile przej­rza­łą kokiet­kę, ten typ impo­nu­ją­cej pięk­no­ści, któ­rą wątły dzie­więt­na­sto­wiecz­ny król wziął­by za kochan­kę. Ów zapach, bez­wstyd­ny jak jej pół­na­gie cia­ło, nabrzmie­wał, aby ukryć, lub kur­czył się, aby odsło­nić, jej dru­gą sta­łą woń: zapach palo­nych przez nią papie­ro­sów. Potra­fi­ła sie­dzieć godzi­na­mi na wyso­kim krze­śle za ladą z otwar­tą książ­ką w ręku, kopać swo­ją pli­so­wa­ną spód­ni­cę luź­no zwi­sa­ją­cą nogą i wyga­szać papie­ro­sa po papie­ro­sie w małej, czar­nej popiel­nicz­ce z pew­nej restau­ra­cji w Nowym Jor­ku. Widzia­łem w tele­wi­zji kon­fe­ran­sje­ra nowo­jor­skie­go noc­ne­go klu­bu, któ­ry przed­sta­wiał widzom sław­ne oso­bi­sto­ści: cześć tego blich­tru przy­pa­dła teraz tej kobie­cie z papie­ro­sem. Każ­dy z nie­do­pał­ków był hoj­nie zasma­ro­wa­ny szmin­ką czer­wo­ną jak krew; rosną­cy stos tlą­cych się nie­do­pał­ków przy­po­mi­nał otwar­ty grób, upior­ne kory­to peł­ne poćwiar­to­wa­nych tor­sów.

Paląc nuci­ła gar­dło­wym gło­sem, potem wydy­cha­ła dym, kasz­la­ła, robi­ła prze­rwę; jej brwi wystrze­li­wa­ły w górę, jej drżą­ca gór­na war­ga uno­si­ła się z jed­nej stro­ny, odsła­nia­jąc duży przed­ni ząb z czer­wo­ny­mi śla­da­mi szmin­ki. Otwie­ra­ła sze­ro­ko usta, pro­sto­wa­ła się, przez jej masyw­ne ramio­na prze­bie­gał dreszcz – i wydo­by­wa­ła z sie­bie wyso­ki ton. Potem szel­mow­ski kawa­łek noso­we­go Gou­no­da, gamy wyśpie­wy­wa­ne w wyci­szo­nej woka­li­zie co rusz wyry­wa­ją­ce się peł­nym gło­sem (szkar­łat­ny jedwab uka­zu­ją­cy się w wycię­ciach czar­nych ręka­wów), a potem odro­bi­na hej-non­ny-non­ny… Prze­wra­ca­ła kart­kę powie­ści i po omac­ku się­ga­ła po dymią­cą popiel­nicz­kę.

Niski, chro­po­wa­ty kalo­ry­fer, bie­gną­cy wzdłuż okna wysta­wo­we­go, brzęk­nął i zasy­czał. Ktoś wszedł, dzwo­nek weso­ło zadzwo­nił. Zim­ne powie­trze pocię­ło na wstąż­ki zakrzy­wio­ne, zawie­szo­ne w powie­trzu pane­le nie­bie­skie­go dymu. Kobie­ta odło­ży­ła książ­kę i z gra­cją pospie­szy­ła przy­wi­tać klien­ta. Jej cia­ło, któ­re nie­ru­cho­me przy­po­mi­na­ło lewia­ta­na, w ruchu nabie­ra­ło bale­to­wej lek­ko­ści. Prze­chy­li­ła gło­wę i uśmiech­nę­ła się. W chłod­nym świe­tle zimo­we­go dnia widzia­łem gru­bą war­stwę cia­sto­wa­te­go maki­ja­żu pokry­wa­ją­ce­go jej twarz i szy­ję, zatrzy­mu­ją­ce­go się tuż przed ramio­na­mi. Maki­jaż był tak gru­bo nało­żo­ny i miał tak nie­sły­cha­ny kolor, że aż zapar­ło mi dech: ta kobie­ta musi być bar­dzo sta­ra, pomy­śla­łem sobie, sko­ro potrze­bu­je takie­go kamu­fla­żu.

Intry­go­wa­ło mnie wszyst­ko, co się z nią wią­za­ło, cho­dzi­łem tam dzień po dniu po to tyl­ko, żeby być bli­sko niej. Przy­glą­da­łem się jej tak uważ­nie, że nie­mal zapo­mi­na­łem o wła­snym ist­nie­niu; dała mi nowe, lep­sze życie. Godzi­na­mi sta­łem przed pół­ką z książ­ka­mi i czy­ta­łem, a brud­ny śnieg topił się i spły­wał z moich butów, zosta­wia­jąc czar­ne pla­my na drew­nia­nym par­kie­cie. Naj­pierw zdej­mo­wa­łem czap­kę z nausz­ni­ka­mi i wpy­cha­łem ją do kie­sze­ni; dzie­sięć minut póź­niej roz­wi­ja­łem rudy sza­lik. Nie­po­trzeb­ny płaszcz opa­dał bez­ład­nie na pod­ło­gę, potem swe­ter rzu­cał swe poskrę­ca­ne cia­ło na płaszcz – nie­zgrab­ni zapa­śni­cy. Kobie­ta, nucąc, sta­wia­ła mały niklo­wa­ny czaj­ni­czek na gorą­cej maszyn­ce. Każ­da szy­ba w trze­ciej czę­ści od góry pokry­ta byłą parą; w rezul­ta­cie prze­cho­dzień podzie­lo­ny był na dwie stre­fy, zama­za­ną i wyraź­ną, jego szy­ja była jesz­cze widocz­na w szcze­gó­łach (łącz­nie ze szcze­ci­ną), ale jego twarz była jak zakry­ta jesz­cze bło­ną twarz embrio­nu. Choć była dopie­ro czwar­ta, świa­tło już gasło; świat skrzy­piał z zim­na i kulił się bez­rad­nie. Nie­bie­skie zaspy śnie­gu rzu­ca­ły jesz­cze bar­dziej nie­bie­skie cie­nie, ale wewnątrz wszyst­ko było rado­sne i oży­wio­ne. Kobie­ta, któ­rą nowo przy­by­ły klient nazwał Mari­lyn, śmia­ła się z jego dłu­giej, wymru­cza­nej opo­wie­ści, a śmiech mia­ła cza­ru­ją­cy.

Trze­cie­go, dłu­gie­go, spę­dzo­ne­go tam popo­łu­dnia nawią­za­łem z Mari­lyn roz­mo­wę. Powie­dzia­ła parę słów na temat książ­ki, któ­rą przez pół godzi­ny trzy­ma­łem w rękach, rzu­ca­jąc ukrad­ko­we spoj­rze­nia na kobie­tę i przy­słu­chu­jąc się skry­cie uryw­kom jej pio­se­nek i uwa­gom, jakie wymie­nia­ła z klien­ta­mi… Powie­dzia­ła do mnie:
– Jak widzę, zacie­ka­wi­ły cię dzie­ła Bal­za­ka. To wyjąt­ko­wa oka­zja, Dzie­ła wszyst­kie za jedy­ne czter­dzie­ści dola­rów. Wycho­dzi po dola­rze za tom. Niż­szej ceny nie znaj­dziesz. A wyda­nie jest wyjąt­ko­wo ele­ganc­kie, tytu­ły wytło­czo­ne zło­ty­mi lite­ra­mi na skó­rze, praw­dzi­wej lub sztucz­nej, nie jestem pew­na. Z prze­ło­mu wie­ków.

Zawsze czy­ta­łem powo­li. Mija­ły całe mie­sią­ce, zanim uda­wa­ło mi się dokoń­czyć lek­tu­rę jed­nej książ­ki. Pomysł prze­czy­ta­nia całe­go Bal­za­ka ozna­czał­by z pew­no­ścią usta­le­nie lek­tu­ry na resz­tę moje­go życia. Czy gotów byłem pod­jąć to zobo­wią­za­nie, choć nie prze­czy­ta­łem jesz­cze nawet jed­nej jego powie­ści?
– To cie­ka­we – powie­dzia­łem, gdyż nauczo­no mnie reago­wać na wszyst­ko, nawet na naj­bar­dziej oczy­wi­sty absurd. – A kim był Bal­zac?

Uśmiech­nę­ła się do mnie i odpar­ła, by oszczę­dzić mi wsty­du:
– No wła­śnie, to dosko­na­łe pyta­nie. Pocze­kaj­my, aż wró­ci Fred. On nam o tym opo­wie.


Wyobrażałem sobie kochanka

Wyobra­ża­łem sobie kochan­ka, któ­ry by mnie upro­wa­dził. Wspiął­by się na jodłę rosną­cą tuż pod moim oknem, wkro­czył do poko­ju i wziął mnie w ramio­na. Jego sło­wa i jego wygląd były­by nie­uchwyt­ne, roz­ma­za­ne, był­by po pro­stu miłu­ją­cym, obej­mu­ją­cym mnie wid­mem, któ­re­go twarz świe­ci jaskra­wo. Kocha­nek jed­nak tak dłu­go zwle­kał z przy­by­ciem, że ocze­ki­wa­nie prze­ro­dzi­ło się w tęsk­no­tę. Pew­nej nocy sie­dzia­łem przy oknie i wpa­try­wa­łem się w księ­życ, wzno­sząc na jego cześć toa­sty kie­lisz­kiem od szam­pa­na wypeł­nio­nym sokiem grejp­fru­to­wym. Wie­dzia­łem, że zim­ne, bez­kre­sne świa­tło księ­ży­ca pada na mnie i na nie­go, choć on sie­dzi gdzieś dale­ko, w jakimś odle­głym poko­ju, rów­nie samot­ny jak ja. Ocze­ki­wa­łem, że domy­śli się mego ist­nie­nia i mojej potrze­by; prze­czu­je, że w tym zaciem­nio­nym poko­ju wiej­skie­go domu cze­ka na nie­go pewien czter­na­sto­la­tek.

Dzi­siaj też, kie­dy mijam śpią­ce pod­miej­skie domy, zasta­na­wiam się cza­sa­mi, za któ­rym oknem cze­ka na mnie jakiś chło­piec.

W koń­cu zro­zu­mia­łem, że spo­tkam go dopie­ro po latach; napi­sa­łem dla nie­go sonet, któ­ry zaczy­nał się od słów: „Ponie­waż poko­cha­łem cię, zanim cię pozna­łem…”. Wyobra­ża­łem sobie, że nigdy nie będę się z nim kłó­cił, nigdy nie będę lek­ce­wa­żył jego odda­nia; za dłu­go musia­łem cze­kać. Cze­ka­łem tak dłu­go, że pra­wie opa­no­wał mnie gniew, a z pew­no­ścią – żądza zemsty.

Dom moje­go ojca wyglą­dał ponu­ro. Pię­trzy­ły się tam przy­pad­ko­we meble na wyso­ki połysk, spi­żar­nię zale­ga­ły zma­ga­zy­no­wa­ne zapa­sy; w prze­peł­nio­nych szu­fla­dach zło­te sztuć­ce i srebr­ne łyżecz­ki do her­ba­ty cze­ka­ły przez sześć mie­się­cy we fla­ne­lo­wych, fioł­ko­wo­ró­żo­wych worecz­kach, któ­re jed­nak nie potra­fi­ły uchro­nić ich przed zma­to­wie­niem od kon­tak­tu z powie­trzem. Wszy­scy mówi­li oszczęd­nie. Mało kto się śmiał, chy­ba że moja maco­cha, kie­dy roz­ma­wia­ła przez tele­fon z któ­rąś ze swych kole­ża­nek. Choć ojciec nie­na­wi­dził nie­mal wszyst­kich, chciał, aby maco­cha zdo­by­ła pozy­cję w towa­rzy­stwie, i uda­ło jej się to. Sta­ła się oso­bą przy­zwo­itą i fry­wol­ną zara­zem, nie­win­ną i zabaw­ną, żywot­ną i powścią­gli­wą – łączy­ła w sobie cha­rak­ter zbzi­ko­wa­nej dziew­czyn­ki i sztyw­niac­kiej matro­ny, two­rząc w ten spo­sób szcze­gól­ną kom­bi­na­cję, któ­rą jej świat tak bar­dzo podzi­wiał.

Co do mnie, to gorzej wypa­da­łem w przy­pi­sa­nej mi roli. Syno­wie jej przy­ja­ció­łek wzbu­dza­li we mnie lęk, nigdy nie umia­łem się zna­leźć pośród mło­dych dziew­cząt. Gra­łem na pia­ni­nie, nie wyka­zu­jąc postę­pów: ćwi­cze­nia ozna­cza­ły zgo­dę na ocze­ki­wa­nie, ja zaś chcia­łem osią­gnąć natych­mia­sto­wy suk­ces, chcia­łem sły­szeć trze­pot pie­rza­stych wachla­rzy w ciem­nym audy­to­rium, chcia­łem doj­rzeć w zako­lach lóż blask biją­cy od obsy­pa­nych dia­men­ta­mi dekol­tów i uszu. Zamiast tego – ból wycze­ki­wa­nia i strach, że nic nie jestem wart. Zanim się ubra­łem, sta­wa­łem nagi przed lustrem i zasta­na­wia­łem się, czy moje cia­ło jest cokol­wiek war­te. Wciąż mam przed oczy­ma tę bla­dą skó­rę nacią­gnię­tą na żebra, wiot­kie, nie­o­wło­sio­ne ramio­na i sil­niej­sze od nich nogi, zadzi­wio­ną, poszu­ku­ją­cą twarz – i powol­ne falo­wa­nie nie­sma­ku i wycze­ki­wa­nia, nie­sma­ku i wycze­ki­wa­nia. Nie­smak był gorą­cy, prze­ni­kli­wy – nikt mnie nie chciał, gdyż byłem lalu­siem, a mie­dzy łopat­ka­mi mia­łem mysz­kę. Wycze­ki­wa­nie było chłod­niej­sze, mniej dole­gli­we, przy­po­mi­na­ło raczej pył wod­ny wznie­co­ny przez falę niż samą falę. Oczy być może mia­ły w sobie coś ujmu­ją­ce­go, uśmiech też coś w sobie krył. Sko­ro jako chło­piec nie byłem atrak­cyj­ny, to może powi­nie­nem spró­bo­wać jako dziew­czyn­ka; okrę­ci­łem ręcz­nik wokół gło­wy niczym tur­ban. A może sam brak jest czymś urze­ka­ją­cym albo może być czymś urze­ka­ją­cym? Może moje bra­ki uczy­nią ze mnie postać ponęt­ną, taką jak Ali­ce, któ­ra razem ze mną pra­co­wa­ła przy adre­so­gra­fie? Cały­mi dnia­mi czy­ta­łem, czę­sto pisa­łem, ale obie te czyn­no­ści były namięt­nie abs­trak­cyj­ne. Już daw­no zda­łem sobie spra­wę z tego, że książ­ki obra­zu­ją inne życie, dla mnie cał­kiem obce, w któ­rym ludzie ostroż­nie, z nie­na­gan­ną kur­tu­azją, krą­żą jeden wokół dru­gie­go, aż jakaś jed­nost­ka, lub jakaś para, wybu­cha i wybie­ga z salo­nu, roz­świe­tla­jąc noc ogniem. Wpadł mi w ręce Ibsen i tym wła­śnie mnie ude­rzył: nie­ja­sna, towa­rzy­ska roz­mo­wa o niczym, a po niej boha­ter­ska śmierć w śnież­nej lawi­nie lub na spi­cza­stej wie­ży­cy kościo­ła (zasta­na­wia­łem się, jak moż­na te sce­ny wysta­wić w teatrze). Co dziw­ne, „realizm” poprzed­nie­go stu­le­cia wyda­wał mi się iry­tu­ją­co wyszu­ka­ny: ślu­by, zdra­dy, uciecz­ki, poje­dyn­ki, ofia­ry, samo­bój­stwa. Lite­ra­tu­ra była dla mnie rejo­nem fan­ta­zji, kusi­ła mimo swej nie­istot­no­ści – była rów­no­le­głym życiem, jak sny naśla­du­ją­ce życie na jawie, ale nigdy się z nią nie­prze­ci­na­ją­ce.

Wyda­wa­ło mi się, że gdy­bym chciał napi­sać o swo­ich prze­ży­ciach, musiał­bym je prze­tłu­ma­czyć z tego pro­stac­kie­go żar­go­nu, jaką jest rze­czy­wi­ste, powol­ne cier­pie­nie (nędz­ne, cha­otycz­ne myśli i nuda, nie­mra­wa jak trans­fu­zja krwi), na sta­ran­ne dwu­wer­sy żywe­go, pięk­ne­go uczu­cia, w spo­sób, któ­ry by uszla­chet­nił moje emo­cje i zara­zem dodał im wagi. A jed­no­cze­śnie pocią­ga­ło mnie to… A gdy­bym tak napi­sał o swo­im życiu dokład­nie to, czym ono było? A gdy­bym uka­zał je w całym jego zagęsz­cze­niu i nudzie, gdy­bym opi­sał jego ukry­tą namięt­ność, nigdy nie­prze­czu­wa­ną, nigdy nie­wy­ra­żo­ną, albo tę zwy­czaj­ną brą­zo­wą geo­dę, któ­ra samą sie­bie poże­ra kwar­co­wy­mi zęba­mi?


Prze­ło­żył Jerzy Jar­nie­wicz

O autorach i autorkach

Edmund White

Amerykański pisarz, eseista i krytyk kultury. Urodził się w 1940 roku w Cincinnati (Ohio). Laureat wielu prestiżowych nagród, członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wywarł duży wpływ na literaturę oraz obyczajowość drugiej połowy XX wieku, zarówno wyrafinowaną stylistyką i naturalistycznym obrazowaniem swojej prozy, jak również publicystyką podejmującą problematykę gejowską. Po polsku ukazały się: "Zapominanie Eleny ", "Zuch" oraz "Hotel de Dream". Mieszka w Nowym Jorku.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania