książki / POEZJE

Życie na Korei

Andrzej Sosnowski

Fragmenty e-booka Życie na Korei Andrzeja Sosnowskiego, wydanego w Biurze Literackim 18 kwietnia 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Spacer przed siebie

Czy zasłu­ży­łeś na gór­no­lot­ną fik­cję
tego życia bez fak­tów, ten wszę­do­byl­ski sens?
O zmro­ku mega­fo­ny wyda­ją sekre­ty,
sło­wa gór ponad któ­re nie wybie­ga słoń­ce
i w rosną­cym szu­mie nasłu­chu­jesz orkie­stry
kar­na­wa­ło­wych festy­nów: żon­gle­rzy i paja­ce
rusza­ją w arte­rie, dzwon­ki i czy­ne­le
brzę­czą jak obłok jed­no­dnio­wych muszek.
I ser­ce robi w tył zwrot, i rozum idzie w roz­syp­kę,
kie­dy świat ciem­nie­je w oczach, a one pierz­cha­ją
stro­pio­ne, tulą się pod powie­ki albo cho­wa­ją
pod krzacz­ka­mi brwi, bo mają dość już, dość.
Kie­dy więc prze­sta­nę upa­dać w te świa­ty?
Kie­dy spu­ścisz z tonu i zaczniesz prząść cien­ko,
kie­dy spró­bu­jesz ułom­nych pej­za­ży, kątem oka
spoj­rzysz, zbie­rzesz skraw­ki przy­droż­nych spraw,
znaj­dziesz punkt i z punk­tu zdej­miesz przy­ro­dę
ze sta­no­wi­ska. A potem na spa­cer
z kie­sze­nia­mi peł­ny­mi for­sy i won­nych chu­s­te­czek
na wszel­ki wypa­dek. I wcho­dzisz w wie­czór
jak w strze­li­stą ale­ję, w ciem­no­ści powie­trze
gęst­nie­je od widm: ich gło­sy pul­su­ją
niby rechot żab, wyso­ki hymn koma­rów.


Życie na Korei

Może już czas powo­łać się na szczę­ście,
może nie przy­prą cię do muru, może nie sta­niesz
onie­mia­ły z usta­mi spię­ty­mi wsty­dem gęsto
tłu­ma­cząc się z ana­chro­ni­zmu. Tyl­ko pomyśl:
two­je pręd­kie sło­wa są zno­wu prze­czu­ciem
upal­nych żniw i tego zachwy­tu o zmierz­chu,
kie­dy rusza­ją tań­ce, oszo­ła­mia­ją­ce
anty­cy­pa­cje tych zdaw­ko­wych miło­stek
orzeź­wia­ją­cych jak cierp­kie jabłusz­ko,
któ­re zry­wasz od nie­chce­nia prze­cho­dząc przez sad,
nad­gry­zasz i odrzu­casz. I życie jest tak nagle
roz­kosz­nym prze­cią­ga­niem się, pro­tek­cjo­nal­nym
ziew­nię­ciem do słoń­ca: już tu jesteś
sta­rusz­ku? I wy, kocha­ne pta­szy­ska?
Tak. Pro­po­nu­ję obrzą­dek i pacierz,
i mar­twię się. Oby ci się uda­ło,
obyś nie zemdlał na szy­nach, na któ­rych dni
grzmią w błysz­czą­cych sle­epin­gach,
a noce sto­ją w wago­nach towa­ro­wych
pod sygna­łem. Rozum tro­szecz­kę przy­sy­pia,
zmy­sły zaj­mu­ją kolej­kę i znów bio­rą mnie
bar­dzo pięk­ne spra­wy: jabł­ka, woda, mle­ko,
prze­czy­ste powie­trze. A kie­dy poj­miesz,
że na ten czy inny kwa­drans abso­lut­nie
nie zasłu­ży­łeś, będziesz mógł się napić,
pogru­cho­tać sobie świat i naresz­cie
zre­flek­to­wać się.


 

Posłowie

Nie­dłu­go moż­na żyć z jed­nym sło­wem w ustach.
Nawet na poli­go­nie lub w trak­cie ban­kie­tu
kie­dy wiatr przy­nie­sie złom­ki głu­chych ryt­mów
sier­żant i orkie­stra zagłę­bią się w sobie
nie pojąw­szy melo­dii w czymś, co niby echo
wibra­cji strun – włó­kien świa­ta – tak ich nie­po­koi.
Tę muzy­kę z wnę­trza zie­mi czu­ją też kobie­ty
odar­te z odzie­ży na śnie­gu lub w alta­nach
gdy sekun­dę przed gwał­tem omia­ta­ją myślą
ini­cjał miło­ści na koń­cu lune­ty. Ludzie,
o któ­rych mówię, odcho­dzą z pusty­mi ręka­mi
zwięź­li niby supły na pię­cio­li­nii napię­cia,
odu­rze­ni przez deszcz, co znie­wa­la, by mówić
zawsze chcie­li żyć z jed­nym sło­wem na ustach.


Czym jest poezja

Zapew­ne nie jest stra­te­gią prze­trwa­nia,
ani spo­so­bem na życie. Twój upór jest śmiesz­ny,
kie­dy wspo­mi­nasz zaklę­te jezio­ra,
szu­mią­ce bory i głu­che jaski­nie, w któ­rych głos
idzie echem i pew­nie trwa wie­ki. Gro­ty
Sybil­li? Waż­ne są liście i jesz­cze chy­ba rym
„głos – los”, bo gło­sy prą na świat i losy
wła­śnie liściom powie­rza­ją mia­na.
Ale spró­buj je schwy­tać! Tyl­ko spró­buj
dotknąć zie­mi i pole­cieć dalej
jak pła­ski kamyk po wodzie – ile razy?
Pięć czy dwa­na­ście? Seria wier­szy i odbić,
seria liści, a prze­cież wszyst­kie kamy­ki i liście
leżą jeden przy dru­gim w odwiecz­nym porząd­ku,
kształ­ty nie­przej­rzy­ste. Zatem jest jaski­nia
albo tyci pokój. Ale ten podmuch!
Prze­ciąg, gdy otwie­rasz drzwi i wiatr
roz­pra­sza liście, a świat sta­je dęba
i sło­wa idą jak con­fet­ti w roz­syp­kę.
Lecz nie patrz wil­kiem i nie odchodź jesz­cze
z odę­ty­mi usta­mi. Żad­nej zwło­ki nie żałuj,
bo może sama zaśpie­wa? Może nagle powie
jakie są ludy i woj­ny, jakie mozo­ły i rej­sy,
jak spra­wy sto­ją, a jak inte­re­sy?


All that jazz

nume­rek 666 pro­szo­ny jest do gabi­ne­tu
z pocze­kal­ni

Bło­go­sław przy­spie­sze­nia. Kie­dy wscho­dzą gwiaz­dy
tęże­ją rysy twa­rzy, ciem­nie­ją uśmie­chy i prze­stwór
powra­ca do szy­ku, któ­ry za dnia roze­rwa­ny
pobu­dzał two­je tęt­no mam­ro­cząc we krwi:
zamęt, któ­ry cię wzru­sza, szy­je igła słoń­ca
co czy­ta w nas muzy­kę na giną­ce gło­sy –
a każ­dy niczym ścież­ka na skraj kan­wy narze­cza.

Jeże­li chcesz przy­spie­szyć, prze­su­waj akcen­ty
z moc­nych czę­ści tak­tów na te prze­mil­cza­ne i
zważ: deseń jest wytar­ty do samej osno­wy,
pyłu uczuć, dźwię­ko­tek – więc spró­buj zni­we­czyć
sekun­dę mię­dzy ście­ga­mi nastro­jów, żeby puści­ła
skład­nia a nowy język pokrył śle­pą mapę wzru­szeń
wzo­rem gęstym jak grad i tak bły­ska­wicz­nym,

że przy­cich­nie szmer wer­bli i harf, choć tło
musi pozo­stać, aby tym pręd­szy wyda­wał się potok
syn­kop, szyb­ki jak podmuch ciszy spa­da­ją­cy na tych,
któ­rzy zanie­mó­wi­li ze szczę­ścia. I rze­czy
prze­mkną przez cie­bie dobrze oświe­tlo­ne
i tak wol­ne od zna­czeń jak dzień, po któ­re­go zbo­czach
spły­nę­ły wido­ki na przy­szłość.

Powi­nie­neś jed­nak­że zacząć od zerwa­nia
pie­czę­ci z księ­gi widm pospo­li­tych wąt­ków,
żeby zasnuć ich gład­kość, roz­pi­sać je na gło­sy,
nade­rwać ścię­gna sen­sów. Przy­na­glaj wszyst­ko,
co znie­wo­lo­no do trwa­nia. Kochaj,
ale wysta­wiaj miłość codzien­nie na pró­bę
snów moc­nych jak pio­łun i nowej muzy­ki.

O autorze

Andrzej Sosnowski

Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.

Powiązania