książki / PROZA

Życie i przygody Jacka Engle’a

Walt Whitman

Fragment książki Życie i przygody Jacka Engle’a Walta Whitmana w przekładzie Szymona Żuchowskiego, wydanej nakładem Biura Literackiego 21 maja 2018 roku, a w wersji elektronicznej 27 listopada 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Roz­dział IV

Wska­zów­ka dla nie­ra­dzą­cych sobie rodzi­ców i dyrek­to­rów szkół. – Pierw­sza kobie­ta, w któ­rej się zako­cha­łem. – Jak prze­bie­ga­ło moje doj­rze­wa­nie. – Jak zosta­łem gru­bą rybą. – A na koniec obiad we trój­kę.

Ziar­na zła i występ­ku, któ­re zasiał w moim cha­rak­te­rze okres spę­dzo­ny na uli­cy, nie mia­ły oka­zji wykieł­ko­wać po tym, jak zamiesz­ka­łem u Eph­ra­ima. Wraz z żoną trak­to­wa­li mnie jak syna, a nawet lepiej niż ludzie trak­tu­ją swo­ich synów. Ich dobroć ujarz­mi­ła kry­ją­ce się wciąż we mnie szko­dli­we skłon­no­ści, uczu­cie zaś, któ­re­go iskier­ka zapa­li­ła się we mnie pod­czas wizy­ty w sute­re­nie domu kwa­kier­ki, nabra­ło wyraź­ne­go kształ­tu i trwa­ło­ści – obda­rzy­łem ten nie­ła­twy obiekt miło­ścią, nad któ­rą prze­wa­ża­ło tyl­ko przy­wią­za­nie do żony Eph­ra­ima, Vio­let, któ­rą nazy­wam swo­ją uko­cha­ną mat­ką.

Vio­let – oto imię oso­by, któ­rą będę darzyć uczu­ciem aż po kres moich dni!

Pozwól­cie, że ją opi­szę.

Ta kobie­ta o imie­niu deli­kat­ne­go, skrom­ne­go kwia­tu mia­ła wzrost i tuszę słusz­nych roz­mia­rów męż­czy­zny. Gdy Eph­ra­im ją poślu­bił, była z gru­ba cio­sa­ną wiej­ską dziew­czy­ną, uwiel­bia­ją­cą pra­cę na dwo­rze. Cerę mia­ła czy­stą i zdro­wą, a w oczach bez prze­rwy błysz­cza­ła jej radość i chęć nie­sie­nia pomo­cy. Brak jej było więk­sze­go wykształ­ce­nia i tego, co zgod­nie z dzi­siej­szą modą czci się jako inte­lekt. O tym, czym są pra­wa kobiet, wie­dzia­ła tyle, co o naj­oso­bliw­szych dzi­wach geo­lo­gii. Mia­ła jed­nak pięk­ną duszę, a jej szorst­ki wygląd łago­dzi­ła sło­dycz, moim zda­niem więk­sza niż u któ­rej­kol­wiek madon­ny wło­skich mistrzów.

Mimo siły konia cecho­wa­ła ją deli­kat­ność gołę­bi­cy. Jak cudow­nie sma­ko­wał pierw­szy posi­łek, któ­ry dla mnie przy­go­to­wa­ła; jak świe­że i pach­ną­ce były domo­we ubra­nia, któ­re zało­ży­łem tam­te­go poran­ka po kąpie­li w wiel­kiej balii posta­wio­nej w dre­wut­ni; jak miły był ton, któ­rym tłu­ma­czy­ła mi zasa­dy obo­wią­zu­ją­ce w domu! Vio­let nale­ża­ła bowiem do gospo­dyń wyma­ga­ją­cych i uwa­ża­ła brud za obra­zę boską.

Cier­pli­wa, ofiar­na, tro­skli­wa mat­ko! Szczę­śli­wy dom i dzie­ci, przy któ­rych jest ktoś taki jak ty!

Tak oto, gład­ko i pomyśl­nie, minę­ło pra­wie dzie­więć lat moje­go życia. Dużą część ostat­nich sze­ściu spę­dzi­łem w szko­le; cho­ciaż czę­sto chcia­łem ją prze­rwać i zająć się han­dlem czy inną pra­cą, rodzi­ce mie­li na ten temat inną opi­nię. Cał­kiem dobrze im się powo­dzi­ło – mówi­li, że nie­źle im się żyje, a z cza­sem, kie­dy się zesta­rze­ją, przyj­dzie moja kolej na zarob­ko­wa­nie.

Eph­ra­im uparł się, żebym zro­bił karie­rę jako praw­nik. Zro­zu­miaw­szy, że wie­le to dla nie­go zna­czy, nie sta­wia­łem szcze­gól­ne­go opo­ru, mimo że bynaj­mniej nie podzie­la­łem jego entu­zja­zmu.

Jak mówi per­ski poeta, naj­ja­śniej­szym klej­no­tem, któ­ry lśni na szyi mło­dzień­ca, jest duch przy­go­dy. Czu­łem go w sobie, lecz nie dawa­łem mu dojść do gło­su, ponie­waż uwa­ża­łem, że zasłu­gu­ją na to uczu­cia tych, któ­rzy zapew­ni­li mi byt.

Zdro­wo pożar­to­wa­łem sobie z Natha­nie­lem, goń­cem w kan­ce­la­rii, i szcze­rze uli­to­wa­łem się nad sta­rym Wig­gle­swor­them, zanim więc wybi­ło połu­dnie, byli­śmy już w jak naj­lep­szej komi­ty­wie. Nat był dość zuchwa­ły, miał jed­nak przy tym solid­ną dozę humo­ru, któ­rym chęt­nie dzie­lił się przy każ­dej oka­zji oraz bez oka­zji. Witał mnie uro­czy­ście jako „Don Ceza­ra de Bazan”[1], gdyż zauwa­żył podo­bień­stwo mię­dzy mną a akto­rem gra­ją­cym w teatrze, któ­ry Natha­niel zwykł zaszczy­cać paro­ma gro­sza­mi oraz swo­ją obec­no­ścią. Uparł się więc, że będzie tytu­ło­wać mnie Don Ceza­rem.

– Łaska­wy pan raczy pamię­tać, iż ocze­ku­je na nie­go przy­ję­cie – powie­dział mło­dy dow­cip­niś z żar­to­bli­wym uni­że­niem.

Było pół godzi­ny po pierw­szej, a ja dla upa­mięt­nie­nia tej istot­nej chwi­li w mojej karie­rze pla­no­wa­łem ura­czyć się tanim obia­dem.

Wie­dzie­li­śmy, że pan Covert ma na tę godzi­nę umó­wio­ne spo­tka­nie i (co zda­niem pana Wig­gle­swor­tha czę­sto się zda­rza­ło) nie chce, aby ktoś mu się krę­cił po kuch­ni.

Klien­ci zja­wi­li się tuż przed naszym wyj­ściem – dwie damy, któ­re minę­li­śmy w drzwiach. Na koź­le ich powo­zu sie­dział potęż­ny czar­no­skó­ry woź­ni­ca w pele­ry­nie.

Były to (jak rów­nież usły­sza­łem od Wig­gle­swor­tha już na uli­cy) boga­ta pani Seli­gny i jej cór­ka. Mat­ka była dość gru­ba i rumia­na, mia­ła haczy­ko­wa­ty nos i świ­dru­ją­ce czar­ne oczy. Cała błysz­cza­ła i sze­le­ści­ła od klej­no­tów oraz tka­nin, a przy każ­dym jej ruchu roz­cho­dzi­ła się moc­na woń piż­ma. Na tył gło­wy nasu­nię­ty mia­ła żół­ty jedwab­ny cze­pek; pulch­ny­mi dłoń­mi w bia­łych ręka­wicz­kach z koź­lę­cej skó­ry przy­kła­da­ła do nosa per­fu­mo­wa­ną chust­kę obszy­tą dro­gą koron­ką. Raczej doczła­pa­ła, niż doszła, do wiel­kie­go fote­la, któ­ry odsu­nął dla niej pan Covert, i zdy­sza­na opa­dła na sie­dze­nie.

Jej cór­ka Rebec­ca pre­zen­to­wa­ła się bar­dziej atrak­cyj­nie. Ta wyso­ka i smu­kła, w peł­ni ukształ­to­wa­na kobie­ta sta­no­wi­ła dobry przy­kład semic­kie­go pięk­na. Ubra­na była boga­to, acz ze sma­kiem, bez nad­mia­ru biżu­te­rii typo­we­go dla jej nacji.

Scho­dząc po scho­dach, zauwa­ży­łem, że pan Covert prze­krę­cił klucz w zam­ku drzwi.

Obiad spo­ży­li­śmy z ape­ty­tem i w weso­łej atmos­fe­rze. Napi­li­śmy się musu­ją­ce­go cydru – Natha­niel stwier­dził, że dzię­ki nie­mu znów czu­je się mło­do. Wig­gle­sworth rów­nież się roz­po­go­dził i wzniósł toast za moje jak naj­lep­sze powo­dze­nie w zawo­dzie praw­ni­ka.

– To zna­czy za to – wyja­śnił Nat – żebyś został tu, gdzie jesteś, i nigdy wię­cej nie prze­kro­czył pro­gu kan­ce­la­rii Cover­ta. Bo jeśli chcesz znać moją mło­dzień­czą opi­nię na jego temat, to…

Chło­pak jed­nak nagle urwał, po czym za chwi­lę zebra­li­śmy się z powro­tem.

W następ­nym roz­dzia­le wypeł­nię lukę pozo­sta­wio­ną przez Nata oraz opo­wiem, jak radzi­łem sobie jako praw­nik.


Roz­dział IX

Wizy­ta u Cover­ta w domu. – Spo­tka­nie z oso­bą, któ­rą jed­no­cze­śnie znam i któ­rej nie znam. – Ilu­stra­cja dwóch par­tii poli­tycz­nych. – Docie­kli­wość Bar­neya Foxa.

Cover­to­wi uda­ło się dostać nomi­na­cję; nie­ba­wem odby­ły się dwie czy trzy nie­for­mal­ne nara­dy dla usta­le­nia, co nale­ży zro­bić, aby osią­gnął suk­ces. Na jego proś­bę byłem obec­ny na jed­nym z takich spo­tkań; od chwi­li nomi­na­cji bowiem zro­bił się bar­dzo uprzej­my – wobec mnie, jak i resz­ty. Potrze­bo­wał gło­su i wpły­wów Eph­ra­ima Foste­ra, a te ostat­nie nie nale­ża­ły do małych. Zebra­nia mia­ły więc słu­żyć zebra­niu jak naj­więk­sze­go popar­cia.

Do drzwi Cover­ta zapu­ka­łem tuż po zmro­ku. Oka­za­ło się, że zja­wi­łem się nie­co przed cza­sem i praw­ni­ka nie było jesz­cze w domu. Kie­dy pocią­gną­łem za sznu­rek dzwon­ka, otwo­rzy­ła mi mło­da kobie­ta, któ­ra w świe­tle lam­py ulicz­nej sko­ja­rzy­ła mi się z kimś – w ten nie­ja­sny, iry­tu­ją­cy spo­sób, jak to się czę­sto zda­rza – nie umia­łem jed­nak stwier­dzić, gdzie i kie­dy ją przed­tem widzia­łem.

Była ład­nie ubra­na, po kwa­kier­sku, choć w tro­chę cie­plej­sze bar­wy i nie­znacz­nie zdob­niej, niż jest przy­ję­te wśród suro­wych wyznaw­ców tej reli­gii. Jej oświe­tlo­na przez lam­pę twarz wyda­ła mi się bar­dzo przy­jem­na. Kobie­ta zapro­si­ła mnie do środ­ka, zapew­ni­ła, że pan Covert na pew­no nie­dłu­go przyj­dzie, oraz zapro­po­no­wa­ła, bym zacze­kał na nie­go w salo­nie, jeśli mam ocho­tę. Zgo­dzi­łem się pocze­kać, ale w obszer­nym hal­lu, i usia­dłem przy sto­li­ku z książ­ka­mi i gaze­ta­mi.

Mło­da kobie­ta przy­sta­nę­ła na chwi­lę, żeby pod­krę­cić lam­pę zwi­sa­ją­cą z sufi­tu; robiąc to, unio­sła twarz do góry, a ja zno­wu dozna­łem nur­tu­ją­ce­go wra­że­nia, że już ją wcze­śniej widzia­łem. Gdzie to mogło być? Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a powie­dział­bym to do niej na głos; ale ona popra­wi­ła lam­pę i w ciszy zeszła po scho­dach do sute­re­ny.

To pew­nie cór­ka Cover­ta – pomy­śla­łem. Jeśli­by tak było, mia­ła­by rodzi­ca nie do pozaz­drosz­cze­nia. Ale nie, w ogó­le go nie przy­po­mi­na­ła. Jej sza­re oczy patrzy­ły deli­kat­nie i czu­le, a pulch­na, nie­omal tęga syl­wet­ka, dło­nie, kark i tak dalej były ład­nie ukształ­to­wa­ne. Poza tym, mimo tuszy, poru­sza­ła się bar­dzo spraw­nie. Kie­dy zaj­mo­wa­ła się lam­pą i prze­cho­dzi­ła obok mnie w dro­dze do scho­dów, przy­glą­da­łem się jej, a wręcz przy­słu­chi­wa­łem, żeby nasy­cić się lek­ko­ścią i zwin­no­ścią jej kro­ków.

Widzi­cie, ostat­nio cał­kiem moc­no zain­te­re­so­wa­łem się tego typu waż­ny­mi spra­wa­mi. Zwłasz­cza odkąd pozna­łem się z Inez, odna­la­złem w sobie zadzi­wia­ją­ce pokła­dy tego rodza­ju cie­ka­wo­ści.

Covert zja­wił się z grup­ką zna­jo­mych i prze­szli­śmy do salo­nu – dołą­czy­ło do nas wię­cej ludzi i pokój się wypeł­nił. Wśród gości byli Alder­man Rye[2], zamoż­ny hur­tow­nik spo­żyw­czy, oraz czci­god­ny Isa­ac Leech[3], rów­nież czło­wiek majęt­ny. Cho­ciaż obaj popie­ra­li pana Cover­ta, to ich wła­sne zasa­dy leża­ły na prze­ciw­nych bie­gu­nach. Zasa­dy – tak wła­śnie je nazy­wa­li!

– A zatem, sza­now­ny panie – głos Alder­ma­na Rye’a wzbił się nad pozo­sta­łe – czy te dowo­dy nie dość wyraź­nie świad­czą o szko­dli­wych kon­se­kwen­cjach złych rzą­dów wigów? Czyż kraj pra­wie nie legł w gru­zach, sza­now­ny panie?

Całe szczę­ście sie­dzia­łem z tyłu, ale i tak aż zbyt wyraź­nie sły­sza­łem prze­ni­kli­we gło­sy z przo­du.

– Że pod wzglę­dem han­dlo­wym jeste­śmy w doł­ku, to się z sza­now­nym panem zgo­dzę – odparł czci­god­ny Isa­ac Leech – ale nie, że z powo­du jakich­kol­wiek dzia­łań wigów. Ta par­tia jest gwa­ran­tem naszej wol­no­ści, sza­now­ny panie. Poli­ty­cy spod zna­ku loco­fo­cos[4] do szczę­tu znisz­czy­li­by ten kraj w cią­gu pię­ciu lat, gdy­by tyl­ko im pozwo­lić. Ich przy­wód­cy są śle­pi na praw­dę, a cała par­tia nic sobie nie robi z prze­pi­sów pra­wa.

– Prze­pi­sy! Wigo­wie robią z kon­sty­tu­cją, co im się podo­ba, bez cie­nia lito­ści. Ukła­dy i korup­cja, oto ich meto­dy.

– Czy aby gene­rał Jack­son nie prze­niósł tam­tych depo­zy­tów bez bodaj naj­mniej­szych pod­staw praw­nych?

– A kto lek­ką ręką wyda­wał pie­nią­dze na łapów­ki dla kon­gres­me­nów?

– Pra­wo weta, sza­now­ny panie, zagra­ża naszym swo­bo­dom.

I tak dalej, wią­zan­ka „ukła­dów” i „korup­cji”, Clay­ów, Adam­sów, „bynaj­mniej, sza­now­ny panie”, „ale ja mam dowo­dy” i tym podob­nych.

Typo­wy przy­kład tego, do cze­go docho­dzi­ło, ile­kroć czci­god­ny Isa­ac Leech naty­kał się na Alder­ma­na Rye’a; naj­wy­raź­niej nie dość, że świet­nie się obaj bawi­li, to jesz­cze wyda­wa­ło im się, że pro­wa­dzą głę­bo­ką deba­tę, żywo inte­re­su­ją­cą słu­cha­czy.

Covert miał pew­ne trud­no­ści z zaże­gna­niem tego spo­ru i przej­ściem do meri­tum spo­tka­nia. Czy­li do tego, co trze­ba było zro­bić, aby wywo­łać poczu­cie, że jest popu­lar­ny w obu par­tiach. Mogło to skut­ko­wać nie­za­do­wo­le­niem wśród zwo­len­ni­ków, ale rodzi­ło też nadzie­je na zdo­by­cie spo­rej licz­by gło­sów opo­zy­cji.

Nie chcąc brać w tym dalej udzia­łu, odda­li­łem się, spy­taw­szy Cover­ta, czy mogę jesz­cze coś dla nie­go zro­bić. W odpo­wie­dzi wycią­gnął z kie­sze­ni zatłusz­czo­ny list, cały pognie­cio­ny od nie­udol­nych prób zło­że­nia go, po czym stwier­dził, że ma dużo spraw na gło­wie i był­by wdzięcz­ny, gdy­bym zechciał za nie­go odpi­sać – mniej­sza o to, co odpi­sać, byle nie ura­zić auto­ra ani jego przy­ja­ciół.

– Ponie­waż – wyja­śnił – liczą się gło­sy ich wszyst­kich: i te na moją korzyść, i te na nie­ko­rzyść.

Naza­jutrz rano mia­łem przy­jem­ność nawią­za­nia kore­spon­den­cji z dżen­tel­me­nem, któ­re­go nazwi­sko wid­nia­ło pod listem. W pierw­szym odru­chu chcia­łem dać sobie z tym spo­kój, ale po zasta­no­wie­niu dosze­dłem do wnio­sku, że może być z tego nie­zły żart.

Sza­cow­ny Panie!

Upra­sza­jąc się o prze­ba­cze­nie, dozwa­lam sobie skrob­nąć kil­ka sów z umo­co­wa­nia Komi­te­tu oby­wa­tel­skie­go dla celów poin­for­mo­wa­nia się w tema­cie następ­nych wyro­bów, w któ­rych Pan kan­dy­zu­je. Zna­czy roz­cho­dzi się oto:

Co pan uwa­rza o maszy­nach do zamia­ta­nia u lic?

Czy zga­dza się na pod­wyż­ke dla zamia­ta­czy do dzie­się­ciu szy­lin­gów nadzień?

Czy obo­wią­zu­je się do gło­so­wa­nia za roz­po­rzą­dze­niem dają­cym zamia­ta­czą nową dar­mo­wą mio­tłę gra­tis?

Czy popie­ra Pan do pła­ty za desz­czo­we dni i żeby ludzie nie pra­co­wa­li w bło­cie ze szko­dli­wo­ścią dla zdro­wia?

Sza­cow­ny Panie, dużo naszych wpó­ło­by­wa­te­li głę­bo­ko inte­re­su­ją się Pana opi­nią w tych klu­czo­wych spra­wach. Pro­sze poin­for­mo­wać nas o swo­ich pod­glą­dach na te kwe­stie jak­naj­szyb­ciej.

 

                                                                       Z umo­co­wa­nia Komi­te­tu,
                                                                       W wiel­kim powa­ża­niu
                                                                       BARNEY FOX


Roz­dział XIX [frag­ment]

Kil­ka godzin na sta­rym nowo­jor­skim cmen­ta­rzu, na któ­ry tra­fi­łem, by zdo­być infor­ma­cje i oddać się reflek­sji.

[…]

Mają­cy lep­sze wyczu­cie ludzie współ­cze­śni zakła­da­li roz­le­głe i gustow­ne cmen­ta­rze we wła­ści­wej odle­gło­ści od zgieł­ku mia­sta; ele­ganc­ki i posęp­ny Gre­en­wo­od, nie­ma­ją­cy chy­ba sobie rów­nych w świe­cie pod wzglę­dem suro­we­go i odpo­wied­nio poważ­ne­go pięk­na; uroz­ma­ico­ne, poro­śnię­te drze­wa­mi wzgó­rza cmen­ta­rza Ever­gre­ens; oraz wynio­sła, kla­sycz­na pro­sto­ta Cypress Hills. Z powo­dów sani­tar­nych słusz­nie zaka­za­no pochów­ków w gra­ni­cach mia­sta pod karą grzyw­ny wystar­cza­ją­co dotkli­wą, żeby sku­tecz­nie znie­chę­cić zain­te­re­so­wa­nych, poza tymi, któ­rzy moc­no pra­gną spo­cząć w miej­scu uświę­co­nym sko­ja­rze­nia­mi z prze­szło­ścią oraz obec­no­ścią przod­ków i któ­rych stać na uisz­cze­nie grzyw­ny.

Mimo to kil­ka sta­rych cmen­ta­rzy poło­żo­nych w naj­bar­dziej ruchli­wych czę­ściach mia­sta może udzie­lić nam lek­cji, i to cen­nej. Przy oka­zji skrom­ne­go pogrze­bu sta­rusz­ka, kie­dy pozo­sta­li żałob­ni­cy już się roze­szli i zosta­łem sam, spę­dzi­łem resz­tę miłe­go, jasne­go przed­po­łu­dnia, jed­ne­go z naj­pięk­niej­szych dni naszej ame­ry­kań­skiej wio­sny, prze­cha­dza­jąc się po cmen­ta­rzu Świę­tej Trój­cy. Spo­waż­nia­łem, ale nie posmut­nia­łem; wędro­wa­łem od gro­bu do gro­bu i cza­sem prze­pi­sy­wa­łem inskryp­cje. Dłu­ga, prze­ro­śnię­ta tra­wa się­ga­ła mi do twa­rzy. Nade mną też była zie­leń połą­czo­na z brą­zem – to drze­wa żywią­ce się roz­pa­dem ludz­kich ciał.

Na gro­bie poło­żo­nym naj­bli­żej mnie wid­niał napis:

„JAMES M. BALDWIN

W wie­ku 22 lat

ran­ny nad jezio­rem Cham­pla­in”.

Porów­naw­szy daty odnie­sie­nia przez nie­go ran oraz samej śmier­ci, bo obie wid­nia­ły na kamie­niu, dowie­dzia­łem się, że nastą­pi­ła ona oko­ło roku po nich. A więc tu leża­ło jed­no z wier­nych dzie­ci repu­bli­ki – wier­ne aż po grób. Zadu­ma­łem się: czy śmierć była dla nie­go trud­na? Czy widział swo­ją przy­szłość w jasnych bar­wach? Dwa­dzie­ścia dwa lata – to tyle co ja – data śmier­ci – instynk­tow­nie zadrża­łem na samą myśl!

Czu­łem, że życie – choć w rze­czy­wi­sto­ści bywa­ło i jest dla mnie suro­we – otóż czu­łem, że ze wszech stron ofe­ro­wa­ło mi rado­ści i roz­ko­sze. Cie­szy­łem się z przy­ja­ciół – cie­szy­łem się z Eph­ra­ima i Vio­let, i Toma, i Mar­thy, i Inez – z każ­de­go z nich! Cie­szy­łem się, że miesz­kam we wspa­nia­łym Nowym Jor­ku, gdzie jeśli komuś brak zaję­cia lub roz­ryw­ki, to zazwy­czaj jest sam sobie winien.

Napraw­dę, życie mło­de­go czło­wie­ka jest pięk­ne. Ma w sobie nie­wy­czer­pa­ne, roz­pie­ra­ją­ce pokła­dy rado­ści i szczyt­ne dąże­nia. Zdro­wie i nie­skrę­po­wa­ny duch są jego płasz­czem i kostu­rem. Bez­wied­nie uczy się kochać – to wspa­nia­ły przy­wi­lej mło­do­ści. Z okrusz­ków doświad­cze­nia budu­je pięk­ne wizje i kon­se­kwent­nie dąży do ich reali­za­cji w przy­szło­ści. W przy­szło­ści, któ­rej jest tak pew­ny.

Czy nie taki był rów­nież duch mło­de­go czło­wie­ka, przy któ­re­go gro­bie teraz sie­dzia­łem? Całun i trum­na – dla nie­go? Nie­ste­ty, tak zrzą­dził los. Przez pra­wie rok jego krew roz­pa­la­ła gorącz­ka, a cia­ło drę­czył ból, po czym wyzwo­li­ło go zapo­mnie­nie.

W pół­noc­nej czę­ści cmen­ta­rza zna­la­złem gro­by pocho­dzą­cych z Nowe­go Jor­ku mat­ki i ojca oraz ich licz­nych dzie­ci. Tak się zło­ży­ło, że cała gro­mad­ka leża­ła tutaj, nie­roz­łącz­na. Z tego, co zorien­to­wa­łem się po datach śmier­ci, umie­ra­li w róż­nych okre­sach, aż w koń­cu wszy­scy tu tra­fi­li, nie­wąt­pli­wie z dale­kich stron, i roz­kła­da­li się, ale razem.

Dusza ludz­ka jest jak gołę­bi­ca, któ­ra wyle­cia­ła z arki i zawę­dro­wa­ła dale­ko, lecz miej­sce spo­czyn­ku zna­la­zła dopie­ro w punk­cie wyj­ścia. Po co natu­ra dała ludziom ten popęd, któ­ry pcha ich do spo­czę­cia tam, gdzie się uro­dzi­li? Czy mię­dzy tysią­cem esen­cji umy­sło­wych i fizycz­nych ist­nie­je jakieś deli­kat­ne poro­zu­mie­nie spa­ja­ją­ce isto­tę ludz­ką ze źró­dła­mi, z któ­rych się ona wywo­dzi?

Kolej­na inskryp­cja, któ­rą zna­la­złem na cmen­ta­rzu, gło­si­ła:

„EDWARD MARSHALL

Zm. 1704”.

Kamień zapadł się i prze­krzy­wił. Sło­wa wyglą­da­ły na zatar­te przez czas, a następ­nie popra­wio­ne czy­jąś życz­li­wą ręką.

1704! W momen­cie, gdy niniej­sze aka­pi­ty idą do dru­ku, od tego roku mija ponad pół­to­ra stu­le­cia. Z poko­leń, któ­re wów­czas zalud­nia­ły zie­mię, nikt pew­nie dotąd nie dożył. Jakież wiel­kie wyda­rze­nia nastą­pi­ły od tam­tych cza­sów! Powstał naród wol­nych ludzi, prze­wyż­sza­ją­cy wszyst­kie dotych­czas zna­ne szczę­ściem, dobrym rzą­dze­niem i praw­dzi­wą świet­no­ścią. Nawet gwiaz­da Kor­sy­ki, któ­ra krą­ży­ła nad świa­tem niczym jaśnie­ją­cy duch, teraz spo­czy­wa w gro­bow­cu w weso­łej sto­li­cy Fran­cji – wspa­nia­łym, choć rów­nie zim­nym co ten, któ­ry zdo­bi ta brą­zo­wa, znisz­czo­na pły­ta.

Nie­opo­dal muru, któ­ry oddzie­la cmen­tarz od Rec­tor Stre­et, zatrzy­ma­łem się przy gro­bie pew­ne­go czło­wie­ka – w swo­im cza­sie zasiał on wie­le zia­ren, któ­re wyda­ły wie­le dobrych i złych plo­nów.

Jego nagro­bek opo­wia­da nam tę oto histo­rię:

„PAMIĘCI ALEXANDRA HAMILTONA

Wspól­no­ta kościo­ła Świę­tej Trój­cy ufun­do­wa­ła ten pomnik w wyra­zie sza­cun­ku dla nie­ska­że­nie pra­we­go patrio­ty, sły­ną­ce­go z odwa­gi żoł­nie­rza i męża sta­nu nie­zmier­nej mądro­ści, któ­re­go talen­ty i przy­mio­ty będą budzić podziw i wdzięcz­ność u potom­nych jesz­cze dłu­go po tym, jak ten mar­mur obró­ci się w proch”.

Oko­licz­no­ści śmier­ci Hamil­to­na, do któ­rej doszło 12 lip­ca 1804 roku, są dobrze zna­ne. Miał czter­dzie­ści sie­dem lat. W dniu jego pogrze­bu do Park Pla­ce zeszli się cała rada mia­sta, straż miej­ska, ducho­wień­stwo, pale­stra, Towa­rzy­stwo Cyn­cy­na­tów oraz co nie­mia­ra miesz­kań­ców, i cho­ciaż w nie­jed­nym ser­cu pło­nę­ła żądza zemsty, to wszy­scy prze­szli w uro­czy­stej pro­ce­sji przez Broad­way aż do kościo­ła Świę­tej Trój­cy, gdzie guber­na­tor Mor­ris wstą­pił na podium wznie­sio­ne przed por­ty­kiem i wygło­sił mowę pogrze­bo­wą. Żało­ba rodzi­ny Hamil­to­na, któ­ra była obec­na na uro­czy­sto­ści, zda­wa­ła się zaraź­li­wa; wszy­scy doko­ła mie­li łzy w oczach. Mogę dodać, że raz czy dwa razy w życiu spo­tka­łem wciąż żyją­cą wdo­wę po Hamil­to­nie – wie­ko­wą kobie­tę, któ­ra nadal poświę­ca się nie­sie­niu pomo­cy i dobro­czyn­no­ści.

Bli­żej Broad­wayu znaj­du­je się sze­ro­kie, kwa­dra­to­we, ele­ganc­kie w swej pro­sto­cie mau­zo­leum, na któ­rym wid­nie­je napis:

„MOJEJ MATCE:

Na dźwięk ostat­niej trą­by

umar­li powsta­ną nie­na­ru­sze­ni”.

Pięk­ne epi­ta­fium i prze­jaw naj­czul­szych moty­wów!

W dal­szym rogu cmen­ta­rza znaj­do­wał się znisz­czo­ny gro­bo­wiec, z któ­re­go pood­pa­da­ły cegły, a część zabi­to suro­wy­mi sosno­wy­mi deska­mi. Zobacz­cie jed­nak, co było na nim napi­sa­ne:

„Pamię­ci kpt. JAMESA LAWRENCE’A z mary­nar­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, któ­ry pierw­sze­go dnia lip­ca 1813 roku, w 32. roku swe­go życia, poległ w wal­ce mię­dzy fre­ga­ta­mi «Che­sa­pe­ake» i «Shan­non». * * * * Wyróż­nił się przy wie­lu oka­zjach, szcze­gól­nie jed­nak dowódz­twem kor­we­ty wojen­nej «Hor­net», któ­ra prze­ję­ła i zato­pi­ła bry­tyj­ską kor­we­tę J.K. Mości «Peacock» po ryzy­kow­nym ata­ku trwa­ją­cym 14 minut. Z jego odwa­gą w boju mogły się rów­nać tyl­ko jego skrom­ność w obli­czu trium­fu oraz wiel­ko­dusz­ność wobec zwy­cię­żo­nych. W życiu pry­wat­nym był dżen­tel­me­nem szczo­drym, ujmu­ją­cym i tak powszech­nie cenio­nym, że cały naród opła­ki­wał jego stra­tę – a wro­go­wie ści­ga­li się z roda­ka­mi, kto lepiej odda mu hono­ry”.

Po dru­giej stro­nie:

„Ten, któ­re­go pro­chy tu spo­czy­wa­ją, nawet w ostat­nim tchnie­niu wyra­ził odda­nie kra­jo­wi… Ani zgiełk bitew­ny, ani strach z powo­du śmier­tel­nej rany, ani potwor­no­ści nad­cho­dzą­cej śmier­ci nie zła­ma­ły jego walecz­ne­go ducha. Umie­ra­jąc, rzekł: «Nie oddaj­cie stat­ku!»”.

(W obec­nym sta­nie kościo­ła i tere­nu wokół nie­go pro­chy Lawrence’a nie leżą już w odle­głym kącie, lecz zaj­mu­ją nowy, sto­sow­ny gro­bo­wiec bli­żej Broad­wayu, tuż po lewej od dol­nej bra­my. Przy­to­czo­na inskryp­cja zosta­ła prze­nie­sio­na co do sło­wa, a w rogach sto­ją dzia­ła.)

Law­ren­ce! Dziel­ny idol takich jak ja – wszyst­kich ame­ry­kań­skich mło­dzień­ców! Cóż to musiał być za dzień, kie­dy wypły­nął z por­tu w Bosto­nie, a ser­ca jego roda­ków prze­peł­nia­ła wia­ra w zwy­cię­stwo. Cóż to za chwi­la, kie­dy pod ostrza­łem wro­ga – spo­wi­ty dymem, zala­ny krwią – świa­dom jat­ki roz­gry­wa­ją­cej się wokół – kie­dy zno­si­li go z pokła­du, zwy­cię­żo­ne­go, lecz nie poko­na­ne­go – swo­ją ostat­nią myśl, ostat­ni dech poświę­cił kra­jo­wi! Jego cia­ło, zabra­ne przez szla­chet­nych zwy­cięz­ców do Hali­fak­su, potrak­to­wa­no ze wszel­ki­mi hono­ra­mi należ­ny­mi komuś, kto wyka­zał się tak nie­zwy­kłą odwa­gą, i god­ny­mi naro­du, któ­ry nigdy nie ską­pił podzi­wu dla auten­tycz­ne­go patrio­ty­zmu. Nie­ba­wem jed­nak uko­cha­na repu­bli­ka odzy­ska­ła szcząt­ki umi­ło­wa­ne­go dziec­ka, sta­no­wią­ce­go wzór dla pozo­sta­łych jej dzie­ci. Cia­ło Lawrence’a prze­trans­por­to­wa­no do Nowe­go Jor­ku i tam pocho­wa­no. Nie pła­ka­li nawet jego naj­bliż­si przy­ja­cie­le. Ich ser­ca nie był peł­ne smut­ku, lecz rado­ści. Trum­na, owi­nię­ta fla­gą, za któ­rą zgi­nął, zosta­ła spusz­czo­na do ojczy­stej zie­mi, któ­ra może się poszczy­cić tym, że wykar­mi­ła tak dziel­nych obroń­ców jak on.

Śpij spo­koj­nie, dziel­ny żegla­rzu! A kie­dy tak wie­lu mło­dych Ame­ry­ka­nów, prze­cho­dząc obok twych pro­chów, czu­je, że chcia­ło­by naśla­do­wać two­je odda­nie dla Kra­ju Ojczy­ste­go, nie poczy­tuj­my im tego za bez­czel­ność.

[…]


Roz­dział XXI

Opis zacho­wa­nia pana Cover­ta, kie­dy zna­lazł się w trud­nym poło­że­niu.

Praw­nik został zde­ma­sko­wa­ny i wpadł w pułap­kę niczym lis, kie­dy myślał, że sam poza­sta­wiał pułap­ki na innych. Nie był to miły widok, ale opi­szę go, ponie­waż, jak póź­niej z zado­wo­le­niem się dowie­dzia­łem, praw­da wyszła na jaw.

Covert nie wie­dział o odej­ściu Mar­thy aż do wcze­sne­go ran­ka; ale w koń­cu jego podejrz­li­wa dusza poczu­ła, że coś jest nie tak – i to coś poważ­ne­go. Mar­tha nigdy nie mia­ła zwy­cza­ju opusz­czać domu w tym sty­lu; no i gdzie by się uda­ła, nie dając mu znać?

Cho­ry już przed­tem, a teraz, z zanie­po­ko­je­nia, cho­ry podwój­nie, instynk­tow­nie dowlókł się do miej­sca, któ­re, jak zakła­dał, sta­no­wi­ło bez­piecz­ny scho­wek na jego war­to­ścio­we łupy – mimo to oble­ciał go nie­okre­ślo­ny strach.

Żało­sny, bla­dy łaj­da­ku! Klę­ska two­ich samo­lub­nych pla­nów i roz­pacz pora­zi­ły cię jak prąd elek­trycz­ny, skon­den­so­wa­ny w pierw­szej minu­cie dez­orien­ta­cji, by odpła­cić ci za masę pod­ło­ści, któ­rych się dopu­ści­łeś, począw­szy od szwin­dla z bied­nym cie­ślą.

Dło­nie mu drża­ły, czo­ło miał zla­ne potem, gdy wywra­cał wszyst­ko do góry noga­mi. Może odło­żył cen­ne papie­ry w złe miej­sce i wciąż gdzieś tu były. Prze­trzą­snął wszyst­ko. Spraw­dził jesz­cze raz, po czym, odrzu­ciw­szy laskę, jak­by w jego osła­błe człon­ki wstą­pi­ła nagle nad­spo­dzie­wa­na siła, roz­po­czął sys­te­ma­tycz­ne poszu­ki­wa­nia w całym poko­ju, w każ­dym jego zaka­mar­ku. Tra­cił już nadzie­ję. Czy była jesz­cze jakaś szan­sa?

Tak czy ina­czej skoń­czył w tym poko­ju i prze­szedł do sąsied­nie­go. W ten sam spo­sób prze­szu­kał też kolej­ny.

W koń­cu zszedł do miesz­ka­nia Mar­thy. Meble dziew­czy­ny i wie­le z jej rze­czy znaj­do­wa­ło się na miej­scu, jak przed­tem; było jed­nak widać, że uważ­nie wybra­ła to, co naj­nie­zbęd­niej­sze, i wzię­ła ze sobą.

Zawo­łał z kuch­ni słu­żą­cą. Była to głu­pia, bez­ro­zum­na dziew­czy­na, jedy­na pomoc, jaką trzy­mał na sta­łe. Nie umia­ła podać mu żad­nych infor­ma­cji, ponie­waż spa­ła w naj­lep­sze, kie­dy Mar­tha znik­nę­ła.

Kie­dy zja­wił się goniec, natych­miast posłał go do biu­ra, by spro­wa­dzić mnie do sie­bie. Oczy­wi­ście nie było mnie w kan­ce­la­rii, bo kie­dy poprzed­nie­go wie­czo­ra wkła­da­łem kape­lusz na gło­wę, przy­sią­głem sobie, że nigdy z wła­snej woli nie prze­stą­pię jej pro­gu. Poczu­łem, że nauka zawo­du praw­ni­ka dobie­gła dla mnie koń­ca; a zapo­znaw­szy się z nowy­mi infor­ma­cja­mi, rów­nież Eph­ra­im Foster zda­wał się tra­cić daw­ny upór w tej kwe­stii.

– Osta­tecz­nie, Jack – oznaj­mił tam­te­go poran­ka – chy­ba zbyt szyb­ko popy­cha­łem cię do obra­nia tej dro­gi w życiu. Niech mi Bóg wyba­czy, jeśli miał­byś przez to stra­cić swą uczci­wość!

Z powa­gą odpar­łem, że nie mnie to oce­niać i że już mnie świerz­bią koniusz­ki pal­ców.

Covert pole­cił goń­co­wi, że gdy­by mnie nie zna­lazł, ma przy­pro­wa­dzić Wig­gle­swor­tha, jeśli będzie to moż­li­we, lub w osta­tecz­no­ści chło­pa­ka, Natha­nie­la.

Wig­gle­sworth leżał na łożu śmier­ci; tak się też zło­ży­ło, że mój ener­gicz­ny mło­dy towa­rzysz z poprzed­nie­go wie­czo­ra, zagwiz­daw­szy na psa, spo­koj­nie, jak gdy­by nigdy nic, przy­kle­pał kape­lusz na gło­wie i oznaj­mił przy­by­łe­mu – do któ­re­go zwra­cał się per „synu”, choć ten spo­koj­nie mógł­by być jego dziad­kiem – że prze­ka­zu­je panu Cover­to­wi wyra­zy miło­ści i nie­zwłocz­nie zja­wi się na wezwa­nie tego dobre­go czło­wie­ka.

Natha­niel, któ­ry zamknął drzwi na klucz, a klucz niósł w kie­sze­ni, robił, co mógł, byle nie wyru­szyć za szyb­ko. Naj­pierw, zgod­nie z wcze­śniej­szy­mi usta­le­nia­mi, zaj­rzał do mnie i wyja­śnił, że został wezwa­ny i zamie­rza pójść do Cover­ta.

– Tak sobie myślę – cią­gnął – że sko­rzy­stam z oka­zji, by podzie­lić się ze star­szym panem paro­ma reflek­sja­mi.

Ostrze­głem go, żeby sło­wem nie wspo­mi­nał o miej­scu poby­tu Mar­thy, przy­naj­mniej na razie. Co do innych rze­czy, któ­re miał do powie­dze­nia, dałem mu wol­ną rękę.

Szedł powo­lut­ku, chy­ba że była oka­zja do pości­ga­nia się z psem Jac­kiem. Miał też afi­sze teatral­ne do prze­czy­ta­nia – z naj­wyż­szą sta­ran­no­ścią prze­stu­dio­wał je od góry do dołu. Rów­nież na uli­cy były wido­ki war­te uwa­gi – zwłasz­cza wszyst­kie zadba­ne ele­ganc­kie kla­cze zaprzę­żo­ne do powo­zów dwu- i czte­ro­ko­ło­wych, na ile zdą­żył im się przyj­rzeć. Naj­więk­szym na całym świe­cie pra­gnie­niem i ambi­cją chło­pa­ka było posia­dać coś takie­go. Wytę­żał zatem wzrok, aż koń nie znikł mu z oczu.

Odkąd tro­chę pod­rósł, Natha­niel prze­stał być tak sko­ry do bój­ki jak przed­tem; i cho­ciaż inte­re­so­wa­ły go wszel­kie sprzecz­ki, na któ­re się natknął, to nie czuł już daw­nej chę­ci, by zaraz do nich dołą­czać, chy­ba że otrzy­ma spe­cjal­ne zapro­sze­nie.

Kie­dy Nat zja­wił się w domu Cover­ta, odmó­wił słu­żą­cej, któ­ra popro­si­ła o zosta­wie­nie Jac­ka na zewnątrz, przed budyn­kiem: dopó­ki jego przy­ja­ciel nie zosta­nie wpusz­czo­ny, on sam, Natha­niel, też ani myśli prze­kro­czyć próg.

Wpro­wa­dzi­ła go do poko­ju, gdzie sta­nął twa­rzą w twarz z Cover­tem; pod oknem tkwi­li Fer­ris i dan­dys Smyt­the. Praw­nik nie pano­wał nad gorącz­ko­wą cie­ka­wo­ścią, więc gdy tyl­ko pierw­szy goniec wyru­szył, posłał kolej­ne­go po tych dwóch zna­mie­ni­tych dżen­tel­me­nów.

– Gdzie jest Engle? – spy­tał Covert od razu.

– O ile mi wia­do­mo – odrzekł Nat – pan Engle prze­by­wa w swo­jej rezy­den­cji, to zna­czy miesz­ka­niu.

– Sły­sza­łem, że z Wig­gle­swor­them bar­dzo źle, bez szans na prze­ży­cie.

Nat pochy­lił gło­wę.

– Co się dzie­je w biu­rze? – docie­kał Covert, świ­dru­jąc chło­pa­ka wzro­kiem.

Mło­dy czło­wiek tyl­ko powtó­rzył pyta­nie.

– Tak, kto tam jest? Cze­mu nie ma tam Engle’a? Wiesz coś o Mar­cie? Sły­sza­łeś coś?

Pod­eks­cy­to­wa­ny praw­nik wyrzu­cił z sie­bie serię pytań, po czym usiadł zdy­sza­ny.

– No dobrze – odparł Nat spo­koj­nie. – Chy­ba się pan zde­ner­wo­wał. Mar­tha ode­szła, praw­da?

Covert zerwał się znów na nogi, jak­by chciał wziąć Nata za frak. Pies zje­żył się i wydał niski pomruk.

– Ner­wy nic tu nie pomo­gą – kon­ty­nu­ował Nat. – Wiem, że Mar­tha ode­szła, rów­nie dobrze jak pan. Wiem też, że nigdy nie wró­ci. I że pan Engle też nie wró­ci. A co pan powie, jeśli oświad­czę, że też odcho­dzę i nigdy nie wró­cę?

– Że pozbę­dę się leni­we­go, bez­czel­ne­go mło­de­go nic­po­nia – stwier­dził Covert suro­wo; powścią­gnął jed­nak co bar­dziej ewi­dent­ne prze­ja­wy furii i gestem odpra­wił chło­pa­ka, widząc, że nic z nie­go nie wydo­bę­dzie.

Nat odło­żył klucz na stół i wyco­fał się ze sztucz­nym ukło­nem, życząc praw­ni­ko­wi lep­sze­go osą­du ludz­kich cha­rak­te­rów. Miał nadzie­ję spę­dzić przy­jem­ny wie­czór, gdy tyl­ko się ściem­ni.

Co ura­dzi­ło trzech czci­god­nych dżen­tel­me­nów, któ­rzy zosta­li w domu, tego nigdy się nie dowie­my. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że w dużej mie­rze wszy­scy byli zamie­sza­ni w nik­czem­ne machi­na­cje, a zatem w razie cze­go powin­ni mieć dla sie­bie wza­jem­ne wspar­cie.

Przez resz­tę dnia i w nocy – kie­dy w każ­dej chwi­li spo­dzie­wa­li­śmy się wie­ści od Cover­ta i zasta­na­wia­li­śmy się, cze­mu ich brak – w domu praw­ni­ka trwa­ły krzą­ta­ni­na i poru­sze­nie. Pep­pe­rich Fer­ris i Smyt­the kur­so­wa­li w tę i z powro­tem, i zno­wu, usku­tecz­nia­jąc dłu­gie podró­że z domu do biu­ra oraz z biu­ra do domu.

Nie zwró­ci­li się o pomoc do niko­go. Pod drzwia­mi leża­ło kil­ka paczek – Smyt­the zabrał je do środ­ka, skąd dobie­gał dźwięk zbi­ja­nia skrzyń i prze­no­sze­nia rze­czy z pomiesz­cze­nia do pomiesz­cze­nia.

Pod koniec popo­łu­dnia naza­jutrz po wizy­cie Natha­nie­la wspo­mnia­ny mło­dy czło­wiek, korzy­sta­jąc z wol­ne­go cza­su, prze­cha­dzał się aku­rat nie­opo­dal i pod domem Cover­ta, któ­ry minął z dru­giej stro­ny uli­cy. Pod drzwia­mi cze­kał powóz, a chło­pak natu­ral­nie sta­nął, by dowie­dzieć się, o co cho­dzi.

Wkrót­ce po scho­dach zszedł pan Covert w asy­ście Fer­ri­sa. Wsiadł do powo­zu sam; Nat zauwa­żył, że pojazd wypeł­nio­ny jest kufra­mi i tor­ba­mi podróż­ny­mi. Zanim chło­pak otrzą­snął się ze zdzi­wie­nia, woź­ni­ca sie­dział już na koź­le, a koń ruszał z kopy­ta. Fer­ris nie­spiesz­nie wszedł na górę, zamknął drzwi na klucz, jesz­cze raz potwier­dził, czy wszyst­ko w porząd­ku, wró­cił na dół, spraw­dził drzwi od piw­ni­cy, postał chwi­lę na chod­ni­ku i przyj­rzał się szczel­nie zacią­gnię­tym role­tom, po czym odda­lił się w zadu­mie.

Nat zacho­dził w gło­wę, jaki mógł być cel podró­ży Cover­ta; bystry mło­dzie­niec wie­dział bowiem, że zgod­nie z wszel­kim praw­do­po­do­bień­stwem będę tego nie­zmier­nie cie­kaw. Zagad­nął kobie­tę ze skle­pi­ku w miej­scu, z któ­re­go obser­wo­wał te posu­nię­cia. Choć była cie­kaw­ska, wie­dzia­ła tyl­ko, że przed dwo­ma godzi­na­mi duży wóz pełen kufrów i solid­nych pakun­ków odje­chał na sta­tek do Alba­ny.

Zda­jąc się na łut szczę­ścia, Nat ruszył ku nabrze­żu, w nadziei na zdo­by­cie dal­szych infor­ma­cji. Jack nigdy dotąd nie musiał ści­gać się z tak wytrwa­łym rywa­lem, jak o tej przy­jem­nej godzi­nie u schył­ku popo­łu­dnia.

Chło­pak nie zdą­żył przed odpły­nię­ciem łodzi. Zauwa­żył jed­nak powóz i nie­zwłocz­nie zatrzy­maw­szy woź­ni­cę, któ­ry odsta­wił pasa­że­ra na paro­wiec jakiś kwa­drans wcze­śniej, dowie­dział się, że kufry tego zrzę­dli­we­go pomarsz­czo­ne­go męż­czy­zny, któ­ry zda­wał się cho­ro­bli­wie pobu­dzo­ny, led­wo mówił i cały się trząsł, mia­ły tra­fić nie tyle do Alba­ny, ile do dale­kie­go mia­sta w Kana­dzie! Sły­szał też, jak Covert pytał jed­ne­go z urzęd­ni­ków na stat­ku, ile cza­su potrze­ba, by tam dotrzeć, jak zro­bić to naj­ła­twiej i w naj­krót­szym moż­li­wym cza­sie.

Tak, wróg napraw­dę uciekł, ustę­pu­jąc nam pola. I choć może się to wydać dziw­ne, to nigdy już nie mie­li­śmy żad­nych pew­nych infor­ma­cji o nim ani od nie­go. Nie wie­my nawet, czy dotarł żywy do swo­je­go celu.

Pep­pe­rich Fer­ris i Smyt­the nie­wąt­pli­wie mie­li powo­dy, by trzy­mać języ­ki za zęba­mi. Licz­nym oso­bom pyta­ją­cym o sta­re­go zna­jo­me­go ską­pi­li choć­by naj­mniej­szych wyja­śnień, zakli­na­jąc się, że o tym, co sta­ło się z ucie­ki­nie­rem, wie­dzą tyle, co wszy­scy inni.


Przy­pi­sy:
[1] Fał­szy­wy szlach­cic, boha­ter sztu­ki Ruy Blas Vic­to­ra Hugo, zna­nej m.in. z komicz­nej adap­ta­cji ope­ro­wej Don César de Bazan Jules’a Mas­se­ne­ta oraz fil­mo­wej Mania wiel­ko­ści z Louisem de Funèsem.
[2] Rye – żyt­nia (whi­sky).
[3] Leech – pijaw­ka.
[4] Sto­so­wa­ne nie­gdyś przez wigów pogar­dli­we okre­śle­nie frak­cji par­tii demo­kra­tycz­nej lub demo­kra­tów w ogó­le.

O autorze

Walt Whitman

Urodzony w 1819 roku, amerykański poeta, eseista, dziennikarz i prozaik, związany z Nowym Jorkiem. Prekursor współczesnej literatury amerykańskiej. Uczęszczał do szkoły krótko, był samoukiem, pracował jako zecer, a później jako redaktor w czasopismach. Zanim stał się słynnym poetą zadebiutował opowiadaniami i powieściami. Jego najbardziej znanym tomem są Źdźbła trawy, a spośród pozostałych jego dzieł wymienić można zbiory wierszy Inskrypcje, Dzieci Adama, Tatarak, Prąd morski, Werble oraz rozprawę polityczną Demokratyczne perspektywy. Zmarł w 1892 roku.

Powiązania

Życie i przygody Jacka Engle’a (2)

utwory / zapowiedzi książek Szymon Żuchowski Walt Whitman

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 30 kwiet­nia 2018 roku.

Więcej

Życie i przygody Jacka Engle’a (1)

utwory / zapowiedzi książek Walt Whitman

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 5 lute­go 2018 roku.

Więcej

Pół metra pod kadrem. O podpatrywaniu Whitmana

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Szymon Żuchowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Szy­mo­nem Żuchow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 maja 2018 roku.

Więcej

Sekretne życie Walta Whitmana

recenzje / ESEJE Juliusz Pielichowski

Recen­zja Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 maja 2018 roku.

Więcej

Życie i przygody Jacka Engle’a (2)

utwory / zapowiedzi książek Szymon Żuchowski Walt Whitman

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 30 kwiet­nia 2018 roku.

Więcej

Życie i przygody Jacka Engle’a (1)

utwory / zapowiedzi książek Walt Whitman

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 5 lute­go 2018 roku.

Więcej

Pół metra pod kadrem. O podpatrywaniu Whitmana

wywiady / o książce Juliusz Pielichowski Szymon Żuchowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Szy­mo­nem Żuchow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Życie i przy­go­dy Jac­ka Engle’a Wal­ta Whit­ma­na w prze­kła­dzie Szy­mo­na Żuchow­skie­go, wyda­nej nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 maja 2018 roku.

Więcej