Rozdział IV
Wskazówka dla nieradzących sobie rodziców i dyrektorów szkół. – Pierwsza kobieta, w której się zakochałem. – Jak przebiegało moje dojrzewanie. – Jak zostałem grubą rybą. – A na koniec obiad we trójkę.
Ziarna zła i występku, które zasiał w moim charakterze okres spędzony na ulicy, nie miały okazji wykiełkować po tym, jak zamieszkałem u Ephraima. Wraz z żoną traktowali mnie jak syna, a nawet lepiej niż ludzie traktują swoich synów. Ich dobroć ujarzmiła kryjące się wciąż we mnie szkodliwe skłonności, uczucie zaś, którego iskierka zapaliła się we mnie podczas wizyty w suterenie domu kwakierki, nabrało wyraźnego kształtu i trwałości – obdarzyłem ten niełatwy obiekt miłością, nad którą przeważało tylko przywiązanie do żony Ephraima, Violet, którą nazywam swoją ukochaną matką.
Violet – oto imię osoby, którą będę darzyć uczuciem aż po kres moich dni!
Pozwólcie, że ją opiszę.
Ta kobieta o imieniu delikatnego, skromnego kwiatu miała wzrost i tuszę słusznych rozmiarów mężczyzny. Gdy Ephraim ją poślubił, była z gruba ciosaną wiejską dziewczyną, uwielbiającą pracę na dworze. Cerę miała czystą i zdrową, a w oczach bez przerwy błyszczała jej radość i chęć niesienia pomocy. Brak jej było większego wykształcenia i tego, co zgodnie z dzisiejszą modą czci się jako intelekt. O tym, czym są prawa kobiet, wiedziała tyle, co o najosobliwszych dziwach geologii. Miała jednak piękną duszę, a jej szorstki wygląd łagodziła słodycz, moim zdaniem większa niż u którejkolwiek madonny włoskich mistrzów.
Mimo siły konia cechowała ją delikatność gołębicy. Jak cudownie smakował pierwszy posiłek, który dla mnie przygotowała; jak świeże i pachnące były domowe ubrania, które założyłem tamtego poranka po kąpieli w wielkiej balii postawionej w drewutni; jak miły był ton, którym tłumaczyła mi zasady obowiązujące w domu! Violet należała bowiem do gospodyń wymagających i uważała brud za obrazę boską.
Cierpliwa, ofiarna, troskliwa matko! Szczęśliwy dom i dzieci, przy których jest ktoś taki jak ty!
Tak oto, gładko i pomyślnie, minęło prawie dziewięć lat mojego życia. Dużą część ostatnich sześciu spędziłem w szkole; chociaż często chciałem ją przerwać i zająć się handlem czy inną pracą, rodzice mieli na ten temat inną opinię. Całkiem dobrze im się powodziło – mówili, że nieźle im się żyje, a z czasem, kiedy się zestarzeją, przyjdzie moja kolej na zarobkowanie.
Ephraim uparł się, żebym zrobił karierę jako prawnik. Zrozumiawszy, że wiele to dla niego znaczy, nie stawiałem szczególnego oporu, mimo że bynajmniej nie podzielałem jego entuzjazmu.
Jak mówi perski poeta, najjaśniejszym klejnotem, który lśni na szyi młodzieńca, jest duch przygody. Czułem go w sobie, lecz nie dawałem mu dojść do głosu, ponieważ uważałem, że zasługują na to uczucia tych, którzy zapewnili mi byt.
Zdrowo pożartowałem sobie z Nathanielem, gońcem w kancelarii, i szczerze ulitowałem się nad starym Wigglesworthem, zanim więc wybiło południe, byliśmy już w jak najlepszej komitywie. Nat był dość zuchwały, miał jednak przy tym solidną dozę humoru, którym chętnie dzielił się przy każdej okazji oraz bez okazji. Witał mnie uroczyście jako „Don Cezara de Bazan”[1], gdyż zauważył podobieństwo między mną a aktorem grającym w teatrze, który Nathaniel zwykł zaszczycać paroma groszami oraz swoją obecnością. Uparł się więc, że będzie tytułować mnie Don Cezarem.
– Łaskawy pan raczy pamiętać, iż oczekuje na niego przyjęcie – powiedział młody dowcipniś z żartobliwym uniżeniem.
Było pół godziny po pierwszej, a ja dla upamiętnienia tej istotnej chwili w mojej karierze planowałem uraczyć się tanim obiadem.
Wiedzieliśmy, że pan Covert ma na tę godzinę umówione spotkanie i (co zdaniem pana Wiggleswortha często się zdarzało) nie chce, aby ktoś mu się kręcił po kuchni.
Klienci zjawili się tuż przed naszym wyjściem – dwie damy, które minęliśmy w drzwiach. Na koźle ich powozu siedział potężny czarnoskóry woźnica w pelerynie.
Były to (jak również usłyszałem od Wiggleswortha już na ulicy) bogata pani Seligny i jej córka. Matka była dość gruba i rumiana, miała haczykowaty nos i świdrujące czarne oczy. Cała błyszczała i szeleściła od klejnotów oraz tkanin, a przy każdym jej ruchu rozchodziła się mocna woń piżma. Na tył głowy nasunięty miała żółty jedwabny czepek; pulchnymi dłońmi w białych rękawiczkach z koźlęcej skóry przykładała do nosa perfumowaną chustkę obszytą drogą koronką. Raczej doczłapała, niż doszła, do wielkiego fotela, który odsunął dla niej pan Covert, i zdyszana opadła na siedzenie.
Jej córka Rebecca prezentowała się bardziej atrakcyjnie. Ta wysoka i smukła, w pełni ukształtowana kobieta stanowiła dobry przykład semickiego piękna. Ubrana była bogato, acz ze smakiem, bez nadmiaru biżuterii typowego dla jej nacji.
Schodząc po schodach, zauważyłem, że pan Covert przekręcił klucz w zamku drzwi.
Obiad spożyliśmy z apetytem i w wesołej atmosferze. Napiliśmy się musującego cydru – Nathaniel stwierdził, że dzięki niemu znów czuje się młodo. Wigglesworth również się rozpogodził i wzniósł toast za moje jak najlepsze powodzenie w zawodzie prawnika.
– To znaczy za to – wyjaśnił Nat – żebyś został tu, gdzie jesteś, i nigdy więcej nie przekroczył progu kancelarii Coverta. Bo jeśli chcesz znać moją młodzieńczą opinię na jego temat, to…
Chłopak jednak nagle urwał, po czym za chwilę zebraliśmy się z powrotem.
W następnym rozdziale wypełnię lukę pozostawioną przez Nata oraz opowiem, jak radziłem sobie jako prawnik.
Rozdział IX
Wizyta u Coverta w domu. – Spotkanie z osobą, którą jednocześnie znam i której nie znam. – Ilustracja dwóch partii politycznych. – Dociekliwość Barneya Foxa.
Covertowi udało się dostać nominację; niebawem odbyły się dwie czy trzy nieformalne narady dla ustalenia, co należy zrobić, aby osiągnął sukces. Na jego prośbę byłem obecny na jednym z takich spotkań; od chwili nominacji bowiem zrobił się bardzo uprzejmy – wobec mnie, jak i reszty. Potrzebował głosu i wpływów Ephraima Fostera, a te ostatnie nie należały do małych. Zebrania miały więc służyć zebraniu jak największego poparcia.
Do drzwi Coverta zapukałem tuż po zmroku. Okazało się, że zjawiłem się nieco przed czasem i prawnika nie było jeszcze w domu. Kiedy pociągnąłem za sznurek dzwonka, otworzyła mi młoda kobieta, która w świetle lampy ulicznej skojarzyła mi się z kimś – w ten niejasny, irytujący sposób, jak to się często zdarza – nie umiałem jednak stwierdzić, gdzie i kiedy ją przedtem widziałem.
Była ładnie ubrana, po kwakiersku, choć w trochę cieplejsze barwy i nieznacznie zdobniej, niż jest przyjęte wśród surowych wyznawców tej religii. Jej oświetlona przez lampę twarz wydała mi się bardzo przyjemna. Kobieta zaprosiła mnie do środka, zapewniła, że pan Covert na pewno niedługo przyjdzie, oraz zaproponowała, bym zaczekał na niego w salonie, jeśli mam ochotę. Zgodziłem się poczekać, ale w obszernym hallu, i usiadłem przy stoliku z książkami i gazetami.
Młoda kobieta przystanęła na chwilę, żeby podkręcić lampę zwisającą z sufitu; robiąc to, uniosła twarz do góry, a ja znowu doznałem nurtującego wrażenia, że już ją wcześniej widziałem. Gdzie to mogło być? Niewiele brakowało, a powiedziałbym to do niej na głos; ale ona poprawiła lampę i w ciszy zeszła po schodach do sutereny.
To pewnie córka Coverta – pomyślałem. Jeśliby tak było, miałaby rodzica nie do pozazdroszczenia. Ale nie, w ogóle go nie przypominała. Jej szare oczy patrzyły delikatnie i czule, a pulchna, nieomal tęga sylwetka, dłonie, kark i tak dalej były ładnie ukształtowane. Poza tym, mimo tuszy, poruszała się bardzo sprawnie. Kiedy zajmowała się lampą i przechodziła obok mnie w drodze do schodów, przyglądałem się jej, a wręcz przysłuchiwałem, żeby nasycić się lekkością i zwinnością jej kroków.
Widzicie, ostatnio całkiem mocno zainteresowałem się tego typu ważnymi sprawami. Zwłaszcza odkąd poznałem się z Inez, odnalazłem w sobie zadziwiające pokłady tego rodzaju ciekawości.
Covert zjawił się z grupką znajomych i przeszliśmy do salonu – dołączyło do nas więcej ludzi i pokój się wypełnił. Wśród gości byli Alderman Rye[2], zamożny hurtownik spożywczy, oraz czcigodny Isaac Leech[3], również człowiek majętny. Chociaż obaj popierali pana Coverta, to ich własne zasady leżały na przeciwnych biegunach. Zasady – tak właśnie je nazywali!
– A zatem, szanowny panie – głos Aldermana Rye’a wzbił się nad pozostałe – czy te dowody nie dość wyraźnie świadczą o szkodliwych konsekwencjach złych rządów wigów? Czyż kraj prawie nie legł w gruzach, szanowny panie?
Całe szczęście siedziałem z tyłu, ale i tak aż zbyt wyraźnie słyszałem przenikliwe głosy z przodu.
– Że pod względem handlowym jesteśmy w dołku, to się z szanownym panem zgodzę – odparł czcigodny Isaac Leech – ale nie, że z powodu jakichkolwiek działań wigów. Ta partia jest gwarantem naszej wolności, szanowny panie. Politycy spod znaku locofocos[4] do szczętu zniszczyliby ten kraj w ciągu pięciu lat, gdyby tylko im pozwolić. Ich przywódcy są ślepi na prawdę, a cała partia nic sobie nie robi z przepisów prawa.
– Przepisy! Wigowie robią z konstytucją, co im się podoba, bez cienia litości. Układy i korupcja, oto ich metody.
– Czy aby generał Jackson nie przeniósł tamtych depozytów bez bodaj najmniejszych podstaw prawnych?
– A kto lekką ręką wydawał pieniądze na łapówki dla kongresmenów?
– Prawo weta, szanowny panie, zagraża naszym swobodom.
I tak dalej, wiązanka „układów” i „korupcji”, Clayów, Adamsów, „bynajmniej, szanowny panie”, „ale ja mam dowody” i tym podobnych.
Typowy przykład tego, do czego dochodziło, ilekroć czcigodny Isaac Leech natykał się na Aldermana Rye’a; najwyraźniej nie dość, że świetnie się obaj bawili, to jeszcze wydawało im się, że prowadzą głęboką debatę, żywo interesującą słuchaczy.
Covert miał pewne trudności z zażegnaniem tego sporu i przejściem do meritum spotkania. Czyli do tego, co trzeba było zrobić, aby wywołać poczucie, że jest popularny w obu partiach. Mogło to skutkować niezadowoleniem wśród zwolenników, ale rodziło też nadzieje na zdobycie sporej liczby głosów opozycji.
Nie chcąc brać w tym dalej udziału, oddaliłem się, spytawszy Coverta, czy mogę jeszcze coś dla niego zrobić. W odpowiedzi wyciągnął z kieszeni zatłuszczony list, cały pognieciony od nieudolnych prób złożenia go, po czym stwierdził, że ma dużo spraw na głowie i byłby wdzięczny, gdybym zechciał za niego odpisać – mniejsza o to, co odpisać, byle nie urazić autora ani jego przyjaciół.
– Ponieważ – wyjaśnił – liczą się głosy ich wszystkich: i te na moją korzyść, i te na niekorzyść.
Nazajutrz rano miałem przyjemność nawiązania korespondencji z dżentelmenem, którego nazwisko widniało pod listem. W pierwszym odruchu chciałem dać sobie z tym spokój, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że może być z tego niezły żart.
Szacowny Panie!
Upraszając się o przebaczenie, dozwalam sobie skrobnąć kilka sów z umocowania Komitetu obywatelskiego dla celów poinformowania się w temacie następnych wyrobów, w których Pan kandyzuje. Znaczy rozchodzi się oto:
Co pan uwarza o maszynach do zamiatania u lic?
Czy zgadza się na podwyżke dla zamiataczy do dziesięciu szylingów nadzień?
Czy obowiązuje się do głosowania za rozporządzeniem dającym zamiataczą nową darmową miotłę gratis?
Czy popiera Pan do płaty za deszczowe dni i żeby ludzie nie pracowali w błocie ze szkodliwością dla zdrowia?
Szacowny Panie, dużo naszych wpółobywateli głęboko interesują się Pana opinią w tych kluczowych sprawach. Prosze poinformować nas o swoich podglądach na te kwestie jaknajszybciej.
Z umocowania Komitetu,
W wielkim poważaniu
BARNEY FOX
Rozdział XIX [fragment]
Kilka godzin na starym nowojorskim cmentarzu, na który trafiłem, by zdobyć informacje i oddać się refleksji.
[…]
Mający lepsze wyczucie ludzie współcześni zakładali rozległe i gustowne cmentarze we właściwej odległości od zgiełku miasta; elegancki i posępny Greenwood, niemający chyba sobie równych w świecie pod względem surowego i odpowiednio poważnego piękna; urozmaicone, porośnięte drzewami wzgórza cmentarza Evergreens; oraz wyniosła, klasyczna prostota Cypress Hills. Z powodów sanitarnych słusznie zakazano pochówków w granicach miasta pod karą grzywny wystarczająco dotkliwą, żeby skutecznie zniechęcić zainteresowanych, poza tymi, którzy mocno pragną spocząć w miejscu uświęconym skojarzeniami z przeszłością oraz obecnością przodków i których stać na uiszczenie grzywny.
Mimo to kilka starych cmentarzy położonych w najbardziej ruchliwych częściach miasta może udzielić nam lekcji, i to cennej. Przy okazji skromnego pogrzebu staruszka, kiedy pozostali żałobnicy już się rozeszli i zostałem sam, spędziłem resztę miłego, jasnego przedpołudnia, jednego z najpiękniejszych dni naszej amerykańskiej wiosny, przechadzając się po cmentarzu Świętej Trójcy. Spoważniałem, ale nie posmutniałem; wędrowałem od grobu do grobu i czasem przepisywałem inskrypcje. Długa, przerośnięta trawa sięgała mi do twarzy. Nade mną też była zieleń połączona z brązem – to drzewa żywiące się rozpadem ludzkich ciał.
Na grobie położonym najbliżej mnie widniał napis:
„JAMES M. BALDWIN
W wieku 22 lat
ranny nad jeziorem Champlain”.
Porównawszy daty odniesienia przez niego ran oraz samej śmierci, bo obie widniały na kamieniu, dowiedziałem się, że nastąpiła ona około roku po nich. A więc tu leżało jedno z wiernych dzieci republiki – wierne aż po grób. Zadumałem się: czy śmierć była dla niego trudna? Czy widział swoją przyszłość w jasnych barwach? Dwadzieścia dwa lata – to tyle co ja – data śmierci – instynktownie zadrżałem na samą myśl!
Czułem, że życie – choć w rzeczywistości bywało i jest dla mnie surowe – otóż czułem, że ze wszech stron oferowało mi radości i rozkosze. Cieszyłem się z przyjaciół – cieszyłem się z Ephraima i Violet, i Toma, i Marthy, i Inez – z każdego z nich! Cieszyłem się, że mieszkam we wspaniałym Nowym Jorku, gdzie jeśli komuś brak zajęcia lub rozrywki, to zazwyczaj jest sam sobie winien.
Naprawdę, życie młodego człowieka jest piękne. Ma w sobie niewyczerpane, rozpierające pokłady radości i szczytne dążenia. Zdrowie i nieskrępowany duch są jego płaszczem i kosturem. Bezwiednie uczy się kochać – to wspaniały przywilej młodości. Z okruszków doświadczenia buduje piękne wizje i konsekwentnie dąży do ich realizacji w przyszłości. W przyszłości, której jest tak pewny.
Czy nie taki był również duch młodego człowieka, przy którego grobie teraz siedziałem? Całun i trumna – dla niego? Niestety, tak zrządził los. Przez prawie rok jego krew rozpalała gorączka, a ciało dręczył ból, po czym wyzwoliło go zapomnienie.
W północnej części cmentarza znalazłem groby pochodzących z Nowego Jorku matki i ojca oraz ich licznych dzieci. Tak się złożyło, że cała gromadka leżała tutaj, nierozłączna. Z tego, co zorientowałem się po datach śmierci, umierali w różnych okresach, aż w końcu wszyscy tu trafili, niewątpliwie z dalekich stron, i rozkładali się, ale razem.
Dusza ludzka jest jak gołębica, która wyleciała z arki i zawędrowała daleko, lecz miejsce spoczynku znalazła dopiero w punkcie wyjścia. Po co natura dała ludziom ten popęd, który pcha ich do spoczęcia tam, gdzie się urodzili? Czy między tysiącem esencji umysłowych i fizycznych istnieje jakieś delikatne porozumienie spajające istotę ludzką ze źródłami, z których się ona wywodzi?
Kolejna inskrypcja, którą znalazłem na cmentarzu, głosiła:
„EDWARD MARSHALL
Zm. 1704”.
Kamień zapadł się i przekrzywił. Słowa wyglądały na zatarte przez czas, a następnie poprawione czyjąś życzliwą ręką.
1704! W momencie, gdy niniejsze akapity idą do druku, od tego roku mija ponad półtora stulecia. Z pokoleń, które wówczas zaludniały ziemię, nikt pewnie dotąd nie dożył. Jakież wielkie wydarzenia nastąpiły od tamtych czasów! Powstał naród wolnych ludzi, przewyższający wszystkie dotychczas znane szczęściem, dobrym rządzeniem i prawdziwą świetnością. Nawet gwiazda Korsyki, która krążyła nad światem niczym jaśniejący duch, teraz spoczywa w grobowcu w wesołej stolicy Francji – wspaniałym, choć równie zimnym co ten, który zdobi ta brązowa, zniszczona płyta.
Nieopodal muru, który oddziela cmentarz od Rector Street, zatrzymałem się przy grobie pewnego człowieka – w swoim czasie zasiał on wiele ziaren, które wydały wiele dobrych i złych plonów.
Jego nagrobek opowiada nam tę oto historię:
„PAMIĘCI ALEXANDRA HAMILTONA
Wspólnota kościoła Świętej Trójcy ufundowała ten pomnik w wyrazie szacunku dla nieskażenie prawego patrioty, słynącego z odwagi żołnierza i męża stanu niezmiernej mądrości, którego talenty i przymioty będą budzić podziw i wdzięczność u potomnych jeszcze długo po tym, jak ten marmur obróci się w proch”.
Okoliczności śmierci Hamiltona, do której doszło 12 lipca 1804 roku, są dobrze znane. Miał czterdzieści siedem lat. W dniu jego pogrzebu do Park Place zeszli się cała rada miasta, straż miejska, duchowieństwo, palestra, Towarzystwo Cyncynatów oraz co niemiara mieszkańców, i chociaż w niejednym sercu płonęła żądza zemsty, to wszyscy przeszli w uroczystej procesji przez Broadway aż do kościoła Świętej Trójcy, gdzie gubernator Morris wstąpił na podium wzniesione przed portykiem i wygłosił mowę pogrzebową. Żałoba rodziny Hamiltona, która była obecna na uroczystości, zdawała się zaraźliwa; wszyscy dokoła mieli łzy w oczach. Mogę dodać, że raz czy dwa razy w życiu spotkałem wciąż żyjącą wdowę po Hamiltonie – wiekową kobietę, która nadal poświęca się niesieniu pomocy i dobroczynności.
Bliżej Broadwayu znajduje się szerokie, kwadratowe, eleganckie w swej prostocie mauzoleum, na którym widnieje napis:
„MOJEJ MATCE:
Na dźwięk ostatniej trąby
umarli powstaną nienaruszeni”.
Piękne epitafium i przejaw najczulszych motywów!
W dalszym rogu cmentarza znajdował się zniszczony grobowiec, z którego poodpadały cegły, a część zabito surowymi sosnowymi deskami. Zobaczcie jednak, co było na nim napisane:
„Pamięci kpt. JAMESA LAWRENCE’A z marynarki Stanów Zjednoczonych, który pierwszego dnia lipca 1813 roku, w 32. roku swego życia, poległ w walce między fregatami «Chesapeake» i «Shannon». * * * * Wyróżnił się przy wielu okazjach, szczególnie jednak dowództwem korwety wojennej «Hornet», która przejęła i zatopiła brytyjską korwetę J.K. Mości «Peacock» po ryzykownym ataku trwającym 14 minut. Z jego odwagą w boju mogły się równać tylko jego skromność w obliczu triumfu oraz wielkoduszność wobec zwyciężonych. W życiu prywatnym był dżentelmenem szczodrym, ujmującym i tak powszechnie cenionym, że cały naród opłakiwał jego stratę – a wrogowie ścigali się z rodakami, kto lepiej odda mu honory”.
Po drugiej stronie:
„Ten, którego prochy tu spoczywają, nawet w ostatnim tchnieniu wyraził oddanie krajowi… Ani zgiełk bitewny, ani strach z powodu śmiertelnej rany, ani potworności nadchodzącej śmierci nie złamały jego walecznego ducha. Umierając, rzekł: «Nie oddajcie statku!»”.
(W obecnym stanie kościoła i terenu wokół niego prochy Lawrence’a nie leżą już w odległym kącie, lecz zajmują nowy, stosowny grobowiec bliżej Broadwayu, tuż po lewej od dolnej bramy. Przytoczona inskrypcja została przeniesiona co do słowa, a w rogach stoją działa.)
Lawrence! Dzielny idol takich jak ja – wszystkich amerykańskich młodzieńców! Cóż to musiał być za dzień, kiedy wypłynął z portu w Bostonie, a serca jego rodaków przepełniała wiara w zwycięstwo. Cóż to za chwila, kiedy pod ostrzałem wroga – spowity dymem, zalany krwią – świadom jatki rozgrywającej się wokół – kiedy znosili go z pokładu, zwyciężonego, lecz nie pokonanego – swoją ostatnią myśl, ostatni dech poświęcił krajowi! Jego ciało, zabrane przez szlachetnych zwycięzców do Halifaksu, potraktowano ze wszelkimi honorami należnymi komuś, kto wykazał się tak niezwykłą odwagą, i godnymi narodu, który nigdy nie skąpił podziwu dla autentycznego patriotyzmu. Niebawem jednak ukochana republika odzyskała szczątki umiłowanego dziecka, stanowiącego wzór dla pozostałych jej dzieci. Ciało Lawrence’a przetransportowano do Nowego Jorku i tam pochowano. Nie płakali nawet jego najbliżsi przyjaciele. Ich serca nie był pełne smutku, lecz radości. Trumna, owinięta flagą, za którą zginął, została spuszczona do ojczystej ziemi, która może się poszczycić tym, że wykarmiła tak dzielnych obrońców jak on.
Śpij spokojnie, dzielny żeglarzu! A kiedy tak wielu młodych Amerykanów, przechodząc obok twych prochów, czuje, że chciałoby naśladować twoje oddanie dla Kraju Ojczystego, nie poczytujmy im tego za bezczelność.
[…]
Rozdział XXI
Opis zachowania pana Coverta, kiedy znalazł się w trudnym położeniu.
Prawnik został zdemaskowany i wpadł w pułapkę niczym lis, kiedy myślał, że sam pozastawiał pułapki na innych. Nie był to miły widok, ale opiszę go, ponieważ, jak później z zadowoleniem się dowiedziałem, prawda wyszła na jaw.
Covert nie wiedział o odejściu Marthy aż do wczesnego ranka; ale w końcu jego podejrzliwa dusza poczuła, że coś jest nie tak – i to coś poważnego. Martha nigdy nie miała zwyczaju opuszczać domu w tym stylu; no i gdzie by się udała, nie dając mu znać?
Chory już przedtem, a teraz, z zaniepokojenia, chory podwójnie, instynktownie dowlókł się do miejsca, które, jak zakładał, stanowiło bezpieczny schowek na jego wartościowe łupy – mimo to obleciał go nieokreślony strach.
Żałosny, blady łajdaku! Klęska twoich samolubnych planów i rozpacz poraziły cię jak prąd elektryczny, skondensowany w pierwszej minucie dezorientacji, by odpłacić ci za masę podłości, których się dopuściłeś, począwszy od szwindla z biednym cieślą.
Dłonie mu drżały, czoło miał zlane potem, gdy wywracał wszystko do góry nogami. Może odłożył cenne papiery w złe miejsce i wciąż gdzieś tu były. Przetrząsnął wszystko. Sprawdził jeszcze raz, po czym, odrzuciwszy laskę, jakby w jego osłabłe członki wstąpiła nagle nadspodziewana siła, rozpoczął systematyczne poszukiwania w całym pokoju, w każdym jego zakamarku. Tracił już nadzieję. Czy była jeszcze jakaś szansa?
Tak czy inaczej skończył w tym pokoju i przeszedł do sąsiedniego. W ten sam sposób przeszukał też kolejny.
W końcu zszedł do mieszkania Marthy. Meble dziewczyny i wiele z jej rzeczy znajdowało się na miejscu, jak przedtem; było jednak widać, że uważnie wybrała to, co najniezbędniejsze, i wzięła ze sobą.
Zawołał z kuchni służącą. Była to głupia, bezrozumna dziewczyna, jedyna pomoc, jaką trzymał na stałe. Nie umiała podać mu żadnych informacji, ponieważ spała w najlepsze, kiedy Martha zniknęła.
Kiedy zjawił się goniec, natychmiast posłał go do biura, by sprowadzić mnie do siebie. Oczywiście nie było mnie w kancelarii, bo kiedy poprzedniego wieczora wkładałem kapelusz na głowę, przysiągłem sobie, że nigdy z własnej woli nie przestąpię jej progu. Poczułem, że nauka zawodu prawnika dobiegła dla mnie końca; a zapoznawszy się z nowymi informacjami, również Ephraim Foster zdawał się tracić dawny upór w tej kwestii.
– Ostatecznie, Jack – oznajmił tamtego poranka – chyba zbyt szybko popychałem cię do obrania tej drogi w życiu. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli miałbyś przez to stracić swą uczciwość!
Z powagą odparłem, że nie mnie to oceniać i że już mnie świerzbią koniuszki palców.
Covert polecił gońcowi, że gdyby mnie nie znalazł, ma przyprowadzić Wiggleswortha, jeśli będzie to możliwe, lub w ostateczności chłopaka, Nathaniela.
Wigglesworth leżał na łożu śmierci; tak się też złożyło, że mój energiczny młody towarzysz z poprzedniego wieczora, zagwizdawszy na psa, spokojnie, jak gdyby nigdy nic, przyklepał kapelusz na głowie i oznajmił przybyłemu – do którego zwracał się per „synu”, choć ten spokojnie mógłby być jego dziadkiem – że przekazuje panu Covertowi wyrazy miłości i niezwłocznie zjawi się na wezwanie tego dobrego człowieka.
Nathaniel, który zamknął drzwi na klucz, a klucz niósł w kieszeni, robił, co mógł, byle nie wyruszyć za szybko. Najpierw, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zajrzał do mnie i wyjaśnił, że został wezwany i zamierza pójść do Coverta.
– Tak sobie myślę – ciągnął – że skorzystam z okazji, by podzielić się ze starszym panem paroma refleksjami.
Ostrzegłem go, żeby słowem nie wspominał o miejscu pobytu Marthy, przynajmniej na razie. Co do innych rzeczy, które miał do powiedzenia, dałem mu wolną rękę.
Szedł powolutku, chyba że była okazja do pościgania się z psem Jackiem. Miał też afisze teatralne do przeczytania – z najwyższą starannością przestudiował je od góry do dołu. Również na ulicy były widoki warte uwagi – zwłaszcza wszystkie zadbane eleganckie klacze zaprzężone do powozów dwu- i czterokołowych, na ile zdążył im się przyjrzeć. Największym na całym świecie pragnieniem i ambicją chłopaka było posiadać coś takiego. Wytężał zatem wzrok, aż koń nie znikł mu z oczu.
Odkąd trochę podrósł, Nathaniel przestał być tak skory do bójki jak przedtem; i chociaż interesowały go wszelkie sprzeczki, na które się natknął, to nie czuł już dawnej chęci, by zaraz do nich dołączać, chyba że otrzyma specjalne zaproszenie.
Kiedy Nat zjawił się w domu Coverta, odmówił służącej, która poprosiła o zostawienie Jacka na zewnątrz, przed budynkiem: dopóki jego przyjaciel nie zostanie wpuszczony, on sam, Nathaniel, też ani myśli przekroczyć próg.
Wprowadziła go do pokoju, gdzie stanął twarzą w twarz z Covertem; pod oknem tkwili Ferris i dandys Smytthe. Prawnik nie panował nad gorączkową ciekawością, więc gdy tylko pierwszy goniec wyruszył, posłał kolejnego po tych dwóch znamienitych dżentelmenów.
– Gdzie jest Engle? – spytał Covert od razu.
– O ile mi wiadomo – odrzekł Nat – pan Engle przebywa w swojej rezydencji, to znaczy mieszkaniu.
– Słyszałem, że z Wigglesworthem bardzo źle, bez szans na przeżycie.
Nat pochylił głowę.
– Co się dzieje w biurze? – dociekał Covert, świdrując chłopaka wzrokiem.
Młody człowiek tylko powtórzył pytanie.
– Tak, kto tam jest? Czemu nie ma tam Engle’a? Wiesz coś o Marcie? Słyszałeś coś?
Podekscytowany prawnik wyrzucił z siebie serię pytań, po czym usiadł zdyszany.
– No dobrze – odparł Nat spokojnie. – Chyba się pan zdenerwował. Martha odeszła, prawda?
Covert zerwał się znów na nogi, jakby chciał wziąć Nata za frak. Pies zjeżył się i wydał niski pomruk.
– Nerwy nic tu nie pomogą – kontynuował Nat. – Wiem, że Martha odeszła, równie dobrze jak pan. Wiem też, że nigdy nie wróci. I że pan Engle też nie wróci. A co pan powie, jeśli oświadczę, że też odchodzę i nigdy nie wrócę?
– Że pozbędę się leniwego, bezczelnego młodego nicponia – stwierdził Covert surowo; powściągnął jednak co bardziej ewidentne przejawy furii i gestem odprawił chłopaka, widząc, że nic z niego nie wydobędzie.
Nat odłożył klucz na stół i wycofał się ze sztucznym ukłonem, życząc prawnikowi lepszego osądu ludzkich charakterów. Miał nadzieję spędzić przyjemny wieczór, gdy tylko się ściemni.
Co uradziło trzech czcigodnych dżentelmenów, którzy zostali w domu, tego nigdy się nie dowiemy. Nie ulega wątpliwości, że w dużej mierze wszyscy byli zamieszani w nikczemne machinacje, a zatem w razie czego powinni mieć dla siebie wzajemne wsparcie.
Przez resztę dnia i w nocy – kiedy w każdej chwili spodziewaliśmy się wieści od Coverta i zastanawialiśmy się, czemu ich brak – w domu prawnika trwały krzątanina i poruszenie. Pepperich Ferris i Smytthe kursowali w tę i z powrotem, i znowu, uskuteczniając długie podróże z domu do biura oraz z biura do domu.
Nie zwrócili się o pomoc do nikogo. Pod drzwiami leżało kilka paczek – Smytthe zabrał je do środka, skąd dobiegał dźwięk zbijania skrzyń i przenoszenia rzeczy z pomieszczenia do pomieszczenia.
Pod koniec popołudnia nazajutrz po wizycie Nathaniela wspomniany młody człowiek, korzystając z wolnego czasu, przechadzał się akurat nieopodal i pod domem Coverta, który minął z drugiej strony ulicy. Pod drzwiami czekał powóz, a chłopak naturalnie stanął, by dowiedzieć się, o co chodzi.
Wkrótce po schodach zszedł pan Covert w asyście Ferrisa. Wsiadł do powozu sam; Nat zauważył, że pojazd wypełniony jest kuframi i torbami podróżnymi. Zanim chłopak otrząsnął się ze zdziwienia, woźnica siedział już na koźle, a koń ruszał z kopyta. Ferris niespiesznie wszedł na górę, zamknął drzwi na klucz, jeszcze raz potwierdził, czy wszystko w porządku, wrócił na dół, sprawdził drzwi od piwnicy, postał chwilę na chodniku i przyjrzał się szczelnie zaciągniętym roletom, po czym oddalił się w zadumie.
Nat zachodził w głowę, jaki mógł być cel podróży Coverta; bystry młodzieniec wiedział bowiem, że zgodnie z wszelkim prawdopodobieństwem będę tego niezmiernie ciekaw. Zagadnął kobietę ze sklepiku w miejscu, z którego obserwował te posunięcia. Choć była ciekawska, wiedziała tylko, że przed dwoma godzinami duży wóz pełen kufrów i solidnych pakunków odjechał na statek do Albany.
Zdając się na łut szczęścia, Nat ruszył ku nabrzeżu, w nadziei na zdobycie dalszych informacji. Jack nigdy dotąd nie musiał ścigać się z tak wytrwałym rywalem, jak o tej przyjemnej godzinie u schyłku popołudnia.
Chłopak nie zdążył przed odpłynięciem łodzi. Zauważył jednak powóz i niezwłocznie zatrzymawszy woźnicę, który odstawił pasażera na parowiec jakiś kwadrans wcześniej, dowiedział się, że kufry tego zrzędliwego pomarszczonego mężczyzny, który zdawał się chorobliwie pobudzony, ledwo mówił i cały się trząsł, miały trafić nie tyle do Albany, ile do dalekiego miasta w Kanadzie! Słyszał też, jak Covert pytał jednego z urzędników na statku, ile czasu potrzeba, by tam dotrzeć, jak zrobić to najłatwiej i w najkrótszym możliwym czasie.
Tak, wróg naprawdę uciekł, ustępując nam pola. I choć może się to wydać dziwne, to nigdy już nie mieliśmy żadnych pewnych informacji o nim ani od niego. Nie wiemy nawet, czy dotarł żywy do swojego celu.
Pepperich Ferris i Smytthe niewątpliwie mieli powody, by trzymać języki za zębami. Licznym osobom pytającym o starego znajomego skąpili choćby najmniejszych wyjaśnień, zaklinając się, że o tym, co stało się z uciekinierem, wiedzą tyle, co wszyscy inni.
Przypisy:
[1] Fałszywy szlachcic, bohater sztuki Ruy Blas Victora Hugo, znanej m.in. z komicznej adaptacji operowej Don César de Bazan Jules’a Masseneta oraz filmowej Mania wielkości z Louisem de Funèsem.
[2] Rye – żytnia (whisky).
[3] Leech – pijawka.
[4] Stosowane niegdyś przez wigów pogardliwe określenie frakcji partii demokratycznej lub demokratów w ogóle.