recenzje / IMPRESJE

Dziesięć lat w 7 paragrafach* wieża ciśnień 7

Marta Podgórnik

Pomyślałam, że skoro siódemka to szczęśliwa liczba, a Rademenes był naprawdę mądrym kotem, w przededniu świąt wielkiej nocy, przedwiośniem, wypowiem życzenia w formie okolicznościowych anegdotek...

1.
Jeśli się zasta­no­wić, co jest naj­waż­niej­sze w życiu, zawsze wycho­dzi na to, że ludzie; a kon­kret­nie sto­sun­ki jakie nas z nimi łączą.

2.
Ślą­skich chło­pa­ków pozna­łam w więk­szo­ści (bo np. Siwe­go wcze­śniej) w 95′ w Miko­ło­wie, na Tur­nie­ju Jed­ne­go Wier­sza im. R. Wojacz­ka, w nie­ist­nie­ją­cym już kul­to­wym loka­lu ” Lady B.”. Tur­niej ma zawsze jed­ne­go juro­ra. Tam­tej zimy był nim Mar­cin Świe­tlic­ki; to, że mnie nagro­dził było dla mnie moc­nym prze­ży­ciem, i może nawet nad dal­szy­mi wybo­ra­mi życio­wy­mi poło­żył się jego (prze­ży­cia) cień. Po tym pierw­szym wie­czo­rze, kie­dy wymie­ni­łam z chło­pa­ka­mi z Na Dzi­ko adre­sy i nume­ry tele­fo­nów, i kie­dy Mar­cin Świe­tlic­ki, na moją wyraź­ną proś­bę, uści­ski­wał kil­ku­krot­nie moją szes­na­sto­let­nią, drżą­cą z prze­ję­cia dłoń, wra­ca­łam do domu nad ranem, i nie mia­łam poję­cia o czym­kol­wiek, o czym teraz pró­bu­ję gadać (pisząc); nie zga­dy­wa­łam nawet. Bo i nie mogłam wie­dzieć, że Bar­tek na okład­ce swo­jej książ­ki wid­nieć będzie na tle pia­sków Gobi. Że Grze­siek zosta­nie regu­lar­nym dok­to­rem polo­ni­sty­ki; czy, że książ­ka, któ­rą Woj­tek pisał, od kie­dy go pozna­łam, docze­ka się nie tyl­ko nagród, ale i ekra­ni­za­cji. Albo, że Maciek wyda Zim­nych i mar­twych w Insty­tu­cie Miko­łow­skim (wte­dy jesz­cze nie ist­nie­ją­cym), w któ­rym przez jakiś czas będzie­my razem pra­co­wać, że powsta­nie film o Rafa­le Wojacz­ku, albo, że w 2002 roku poje­dzie­my razem do Anglii w ramach pro­mo­cji wyda­nej tam anto­lo­gii… I mogła­bym tak wymie­niać w nie­skoń­czo­ność, poczy­na­jąc od spraw zwią­za­nych z lite­ra­tu­rą, a na towa­rzy­skich, i tych bar­dzo życio­wych, koń­cząc.

3.
Jest noc, i trzy leżą­ce na sto­le połą­cze­nia tele­fo­nicz­ne mil­czą. To takie symp­to­ma­tycz­ne. Angio­gra­fia, ange­lo­lo­gia, arche­olo­gia. Arche­typ. Archa­iza­cja. Arche. Sul­tan Kahn & Zakir Husa­in Raje­stah­ni, folk song sączy się z gło­śni­ków; kie­dy­śmy jecha­li do Kra­ko­wa ten sam kawa­łek rato­wał nam życie, a teraz tyl­ko przez gazę dźwię­ków prze­pusz­cza zda­rze­nia i że czu­je­my się jak zmęt­nia­ły bim­ber, któ­ry musi doj­rzeć, dojść, i gene­ral­nie ochłod­nąć .

Jestem sen­na, i słod­ka, bo o czwar­tej rano słu­cha­jąc mantr kle­pa­nych przez Pase­wi­cza w sąsied­nim poko­ju, moż­na być – sen­nym i słod­kim. To dobre mot­to nad wred­ny wiersz, nawią­zu­ją­cy do wier­sza Mariu­sza Grze­bal­skie­go, nie sądzi­cie?

No więc jest noc, trzy tele­fo­ny mil­czą, bo i któż, któż miał­by dzwo­nić czy nadać wia­do­mość do nas o tej porze. Tabla brzmi jak zmo­dy­fi­ko­wa­na altów­ka. Radio­he­ad gra i śpie­wa: Jeste­śmy jak dolar i cent, jak dolar i cent. Jest stół i mil­czy, trzy tele­fo­ny leżą na nim, noc.

4.
Udzie­lam Pań­stwu Czy­tel­ni­kom legal­nych dopo­wie­dzeń. Mowa będzie teraz o Pozna­niu, w któ­rym zresz­tą, w salo­nie u Edwar­da i Tom­ka, powsta­je część niniej­sze­go felie­to­nu. Zaraz też przy­po­mi­na mi się pierw­szy lub dru­gi wyjazd (z chło­pa­ka­mi ślą­ski­mi) do Pozna­nia, na festi­wal poetyc­ki, chy­ba w 1997 roku, Teatr Ósme­go Dnia, wizy­ta w redak­cji Cza­su Kul­tu­ry… Choć Mariu­sza i Dar­ka zna­łam wcze­śniej, ze Zbie­gu Poetyc­kie­go Na Dzi­ko w Kato­wi­cach, chy­ba dru­gie­go w histo­rii, tego, na któ­rym wystą­pił Brian Pat­ten. Edwar­da pozna­łam dopie­ro w 2000 roku, w Łodzi, kie­dy odbie­rał Nagro­dę Bie­re­zi­na, zaprzy­jaź­ni­li­śmy się od pierw­sze­go wej­rze­nia… Czte­ry lata póź­niej, przez Edwar­da wła­śnie, pozna­łam Prze­mka i Szcze­pa­na… Tego moż­na sobie życzyć, jeśli cze­goś w ogó­le, aby już tyl­ko zyski­wać nowych przy­ja­ciół, i zatrzy­mać sta­rych, a jesz­cze pozna­wać ich i zaprzy­jaź­niać ze sobą… Zresz­tą, jak sobie teraz uświa­do­mi­łam, przy­jaźń od zna­jo­mo­ści róż­ni się chy­ba wła­śnie tym, że nie okre­śla jej wysłu­ga lat, regu­lar­ność kon­tak­tów, podo­bień­stwa zain­te­re­so­wań, nie pod­le­ga mody­fi­ka­cjom w cza­sie, nie wyma­ga pod­trzy­my­wa­nia, ani powo­du etc. Po pro­stu jest. Kon­tak­tów z ludź­mi, rzecz jasna przede wszyst­kim wła­śnie tych opar­tych na sza­cun­ku i szcze­ro­ści, nie da się niczym zastą­pić.

O tym, że sza­cu­nek do ludzi i szcze­rość wyklu­cza­ją np. wszel­kie for­my nepo­ty­zmu, lob­bin­gu, itd., tu nie napi­szę. Bo to nie tyle, że oczy­wi­ste. Bo to zabrzmia­ło­by tak, jak­by bycie uczci­wym czło­wie­kiem nie wystar­cza­ło, by wszel­kie nie­uczci­we dzia­ła­nia były nie­wy­obra­żal­ne po pro­stu. W dodat­ku w uko­cha­nej dzie­dzi­nie, któ­rej poświę­ca się dużą część sie­bie. A ja z ludź­mi nie­uczci­wy­mi z zasa­dy się nie zada­ję, więc nie wiem nawet do koń­ca, czy tacy ist­nie­ją. A poma­wia­nie innych o nie­uczci­wość to prze­stęp­stwo, i zwy­kłe świń­stwo. Choć tro­chę mi jed­nak żal ludzi, któ­rzy swo­je wyobra­że­nie o świe­cie budu­ją na prze­ko­na­niu, że przy­jaźń pole­ga na wspól­no­cie inte­re­sów, lub że otrzy­ma­nie od świa­ta zewnętrz­ne­go gra­ty­fi­ka­cji w rodza­ju nagród, pie­nię­dzy czy fał­szy­wych okla­sków jest wię­cej war­te niż sza­cu­nek kil­ku osób, tych, na któ­rych sza­cun­ku nam zale­ży.

5.
Ponie­waż sto­sow­nych unie­waż­nień doko­na­łam przy innych oka­zjach, korzy­sta­jąc z licz­nych i nie­dro­gich taryf pro­mo­cyj­nych, a świat w jak naj­lep­sze dud­ni pomi­mo tego, że gdzieś tam nie doje­cha­łam, że do kogoś nie zadzwo­ni­łam, i że nie opie­wam z całych sił jego oczy­wi­ste­go kalec­twa, opty­mi­stycz­nie spo­glą­dam w kie­run­ku, z któ­re­go wedle mojej wie­dzy win­na wnet wychy­nąć jutrzen­ka rado­snej rezy­gna­cji i pogod­nej odmo­wy współ­udzia­łu, by roz­świe­tlić etc.

Byłam tam, gdzie byłam; pozna­wa­łam jed­nych przez dru­gich. Pomy­śla­łam, że sko­ro sió­dem­ka to szczę­śli­wa licz­ba, a Rade­me­nes był napraw­dę mądrym kotem, w przeded­niu świąt wiel­kiej nocy, przed­wio­śniem, wypo­wiem życze­nia w for­mie oko­licz­no­ścio­wych aneg­do­tek.

Życzyć wolę sobie, niż Pań­stwu, zwłasz­cza, że to nie­po­pu­lar­ny adres, wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Zdro­wia, spo­ko­ju ducha i sumie­nia, oraz speł­nie­nia naj­skryt­szych mrzo­nek.

6.
W Kiel­cach wte­dy, pod­czas wspól­ne­go week­en­du, gdy Jarek Łuka­sze­wicz pstry­kał Edwar­do­wi zdję­cia do książ­ki, poszli­śmy z Prze­mkiem, jak przy­sta­ło na parę post­mo­der­ni­stów, na spa­cer nad lokal­ny staw z łabąd­ka­mi, to była sło­necz­na, choć w lutym, nie­dzie­la, i wła­ści­wie to były kacz­ki, nie łabąd­ki. Było po pro­stu dobrze. Przez ostat­nie 10 lat było mi tak dobrze i spo­koj­nie czę­ściej, niż na to wyglą­da­ło na bie­żą­co.

7.
Bal­kon Hor­te­xu. Hotel kole­jo­wy. Winiak klu­bo­wy. Dwo­rzec. Inne dwor­ce. Ele­men­tar­na uczci­wość naka­zu­ją­ca nie zapo­mi­nać o żenad­kach, pada­kach i fau­lach, któ­rych dało­by się unik­nąć pozo­sta­jąc w sta­nie spo­czyn­ku bez moż­li­wo­ści ren­ty, lub ogra­ni­cza­jąc się do spa­cer­ni­ka w wymia­rach kar­ce­ru.

Dużo entu­zja­zmu dla bra­ku reflek­sji.

Przy peł­nym baku. Na torach. Przez tele­fon komór­ko­wy. Przez łzy. Przez grzecz­ność, któ­ra w wyda­niu nie­któ­rych osób trą­ci szy­der­stwem. Zim­ne gła­dzie. Zła­ma­ne wer­sy. Nie­ist­nie­ją­ce cyta­ty. Ewen­tu­al­ność kur­sy­wy. Imio­na przy­ja­ciół.

Bez­na­dziej­nie ckli­wa kro­to­chwil­na fraz­ka o uni­wer­sal­nym prze­mi­ja­niu, gdy wiot­ka rącz­ka doty­ka drąż­ka, dru­ga maca coś na kaca, a głów­ka pra­cu­je od same­go popo­łu­dnia na jało­wym bie­gu.

Rzad­ki, a prze­cież tak roz­sąd­nie oczy­wi­sty pomysł mno­że­nia wszyst­kie­go, co faj­ne, przez licz­bę przy­ja­ciół, i dzie­le­nia resz­ty mię­dzy resz­tę.

Ostat­nie sekun­dy, w któ­rych nasi mają cią­gle szan­sę na hono­ro­wą bram­kę; a jed­nak wolą iść na piwo pod para­so­le, żeby poga­dać o czy­ichś nie­re­for­mo­wal­nych cyc­kach.

Kil­ka pio­se­nek. Kil­ka pio­se­nek wyko­na­nych na kil­ku pry­wat­kach. Kil­ka słów na kil­ka minut przed cio­sem lito­ści, któ­ry koja­rzy się z Jane Fon­dą, szmer szmi­ry, fon­tan­na, fina­ły mistrzostw w uni­ka­niu dopo­wie­dzeń. Kil­ka chwil na moment przed odjaz­dem hory­zon­tu.

To, co naj­bar­dziej coś tam, mija w pierw­szym rzę­dzie, ponie­kąd pierw­szo­rzęd­nie odsła­nia­jąc puste miej­sce na ścia­nie nad rega­łem z czar­ny­mi pły­ta­mi i albu­ma­mi ze zdję­cia­mi mostów i tak dalej.

Sie­dem życzeń speł­ni się jak w tygo­dniu sie­dem dni, pomyśl dobrze, cze­go chcesz, zanim powiesz. (…)

Chło­pa­ków z Pozna­nia i z War­sza­wy pozna­wa­łam symul­ta­nicz­nie, cza­sem przez chło­pa­ków ze Ślą­ska, cza­sem siłą rze­czy. No i Kra­ków. Łódź. Wro­cław. Itd. Z nie­któ­ry­mi kole­ga­mi po pió­rze uda­ło mi się szcze­rze i poważ­nie roz­ma­wiać od razu, z nie­któ­ry­mi roz­ma­wiam dopie­ro teraz; nie było to i nie jest kle­pa­nie się po ple­cach w poczu­ciu zno­śnie speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku; są to zwy­kłe gad­ki kole­ża­nek i kole­gów, o jako­ści piwa, jakiejś książ­ce, czy­imś roman­sie. O pią­tej nad ranem cza­sem o śmier­ci, miło­ści, że komuś jest w życiu źle. Napraw­dę źle jest chy­ba tym, któ­rzy nie mają komu o tym opo­wie­dzieć. Albo nie potra­fią.

Z 10 lat nie zapa­mię­ta­łam wido­ków, fak­tów, dupe­re­li o któ­re co dzień boli gło­wa. Pamię­tam dużo śmie­chu i mało mydla­nych baniek. Kole­żeń­stwo cza­sem z roz­sąd­ku, z sza­cun­ku, cza­sem dla świę­te­go spo­ko­ju; kil­ka przy­jaź­ni. Spo­ro zadra­pań. Ale żad­ne­go han­di­ka­pu w spra­wach pod­sta­wo­wych, żad­nych ulgo­wych bile­tów, miejsc na bal­ko­ni­ku z wido­kiem na podium. Parę razy napraw­dę moc­ne wra­że­nia. Parę chy­bio­nych podań. Twa­rze i sło­wa przy­ja­ciół, imio­na ich dzie­ci, kana­py i lodów­ki w ich domach, aneg­do­ty o znie­na­wi­dzo­nych sze­fach, ulu­bio­ny zespół z mło­do­ści, frag­men­ty ich wier­szy. Łza, któ­ra wła­śnie zakrę­ci­ła się w moim oku.


Jeśli się zasta­no­wić, co jest naj­waż­niej­sze w życiu, to zawsze wycho­dzi na to

O autorze

Marta Podgórnik

Ur. w 1979 r., poetka, krytyczka literacka, redaktorka. Laureatka Nagrody im. Jacka Bierezina (1996), stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nominowana do Paszportu „Polityki” (2001), laureatka Nagrody Literackiej Gdynia (2012) za zbiór Rezydencja surykatek. Za tomik Zawsze nominowana do Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej (2016) oraz do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2016). W 2017 r. wydała nakładem Biura Literackiego tom Zimna książka, który również nominowany był do tych samych nagród. Książka Mordercze ballady przyniosła autorce Nagrodę Poetycką im. Wisławy Szymborskiej oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Mieszka w Gliwicach.

Powiązania