Dzięki spoistości szaleństwa i rozumu, a także wyjątkowości języka, jakim mówi Tkaczyszyn-Dycki, to jemu przypadł w udziale charyzmat poezji polskiej. Zarazem laureat najważniejszych ubiegłorocznych nagród (Nike oraz Gdyni), pokazuje, że wielkość nie tylko manifestuje się i przemawia, lecz równie często gada, ględzi, kpi, pisze małymi literami, szasta ironią i w ogóle robi wiele, by sobie zaprzeczyć.
W nowym wyborze ta paradoksalność uwidocznia się na multum sposobów. Wprawdzie Jacek Gutorow, redaktor tomu, starał się nadać mu porządek tematyczny, tworząc cykle i wiążąc je z biografią autora, to przecież nie próbował zrobić tego forsownie. Inteligentnie pokazał, że w wierszach Dyckiego mieści się świat, a jednocześnie, że wiersze te do świata nie należą. Wiersz – jak świat – jest na wskroś ambiwalentny. Jest mówieniem o czymś i mówieniem przez coś, wyrazem życia i znakiem śmierci, która mieszka w każdym z nas.
Korzenie rosnące w powietrzu
Pierwszym tematem poety jest dzieciństwo, które upłynęło w tajemniczej krainie, na pograniczu ukraińsko-polskim, w otoczeniu tajemniczych powinowatych i tajemniczego języka, który nie był polszczyzną, jaką wszyscy znamy. Dycki z pietyzmem przywołuje nazwy, nazwiska i szczegóły topograficzne. Otwiera przed nami przestrzeń swoich pierwszych doświadczeń. Szkopuł w tym, że wypełnia ją głównie fantasmagoryczna nieobecność. Dzieciństwo staje się nie tyle sentymentalnym reportażem, co alegorią pustki. Egzotyka, a nie swojskość, chłód, żadnej przytulności. Jakby poeta, niemal natrętnie wracając do korzeni, pokazywał, że rosną w powietrzu: „jakże twoim mieszkaniem może być ciepło lub zimno / skoro twoim domem jest zmarły i jego straszny dwór / i jego zaiste straszny dwór w którym gnieździ się / ktoś inny (ale kto?) odkąd wyprowadziłeś się w sen / dla znalezienia paru archaizmów” („Stancja na Lubomelskiej”).
Gutorow tak zestawia wiersze, by pokazać, że wyprawy do owego tajemniczego początku nie służą autorowi do scalenia egzystencji, lecz na odwrót – do zrozumienia, że jego jedyną realną ojczyzną może być poezja, a jedyną szansą na wydawanie się samemu sobie raczej kimś, niż nikim – bycie poetą.
Ale to oznacza rodzaj utraty samego siebie: „ja” w wierszu to zombi, poruszone słowem, ale i skazane na powtórne obumarcie. Ma to dwojakie skutki. Jednym jest ciągłe upewnianie się we własnym istnieniu, drugim – ciągłe wymykanie się jasnym określeniom. Wiersz – najsilniejszy dowód na istnienie twórcy – pozostaje jego jedynym, ulotnym, niweczącym się domem. Chcieć zamieszkać w wierszu to zgodzić się na bezdomność.
Rozkosz języka i rozpacz pustki
Jak wiadomo, na pustkę poeci mają różne sposoby, najczęściej powtarzają „stare zaklęcia ludzkości”, jak Herbert, a może i Miłosz. Inni, na przykład Różewicz, ale także Rymkiewicz, rozdrapują błony, którymi – hańbiąc prawdę i narażając ludzkość na powtórkę najgorszych zdarzeń – zarasta.
Dycki inaczej. Wznosi rusztowanie z języka, po którym – czepiając się kurczowo – będzie to wdrapywał się w górę, to znowu – puszczając ryzykownie – opadał.
Przeciw nicości poeta układa już nie tylko wiersz, ale cały labirynt przejść i kładek, po którym można wędrować właściwie bez końca, co rusz trafiając w niby te same miejsca. Powtarzające się słowa (wiatr, deszcz, brud, choroba, kości) i frazy („Jesień już Panie”, „w lubelskich domach publicznych moich przyjaciół”) nie są kluczami do furtek prowadzących ani w głąb, której nie ma, bo jest jedynie pustka, ani gdzieś dalej, bo dalej jest tak samo, lecz punktami zbiegania się różnych ścieżek tej przedziwnej budowli. Wyobrażam ją sobie jako rusztowanie, ponieważ ruchy w obrębie stylu Dyckiego mają charakter wertykalny: góra – dół. Poza tym rusztowanie nie zasłania widoku, w każdym razie nie zasłania szczelnie, nie jest ścianą języka, lecz ażurową, delikatną przesłoną. Nie daje trwałego oparcia, lecz mimo to stwarza szansę rozpoznania potencjałów nadziei i rozpaczy, sensu i wyjałowienia. Dla nicości jest rodzajem słabej i kruchej alternatywy, nie będąc przy tym utopią. Zarysem świadomości, że pozostał język, mówienie, gadanie, ale i pamięcią doświadczenia – głównie umierania matki i końca miłości – które ten język motywuje do wysiłku. W „Ars poetica”, jednym z kilku nowych utworów dołączonych do książki, czytamy: „Chciałem pisać wiersze o koniokradach / i lachociągach ( ) ale przyszła / niemożność niepłodność i skończyłem na Leszku”. Co to znaczy? Czy nie to, że poeta, który często obwieszcza przynależność do jarmarcznych wierszokletów, dziadowskich lirników, ciągnący korzyści z czytania różnych pisarzy zapomnianych, czuje się skazany na własne upośledzenia, choć wolałby czuć się głosem całego upośledzonego świata?
W tym tkwi jego wyjątkowa siła, że mówiąc „mówię”, zarazem odsyła poza słowa, na zewnątrz, i przekazuje coś, co odnosi się do najboleśniejszych zdarzeń lub choćby przeczuć czytelnika. Wymyślność poezji Dyckiego jest właściwie nieskończona, lecz jej traumatyczność – również. Język ostentacyjnie sztuczny wyraża autentyczne cierpienie. Język radujący się sobą – bo jednak znajdziemy tu sporo humoru, przekory, a do tego jakiś stylistyczny autoerotyzm – sięga kresów rozpaczy.
Aż strach powiedzieć – wiara
Po dzieciństwie, którego ślady wiodą do wiersza, by sprowokować go do namysłu nad sobą, przychodzi miłość i śmierć. Za oboma stoi matka. Obu towarzyszy poczucie uwięzienia.
Rusztowanie, na którym człowiek znajduje chwilowy odpoczynek, zyskując przy tym złudzenie posiadania wielu możliwości, powstaje z powtórzeń, refrenów, wewnętrznych nawiązań, przemyślanych operacji wszczepiania jednych wierszy, a nawet całych tomów w następne, a także rozplątywania ciasnych węzłów w luźniejsze sekwencje znaczeń. To realizacja planu, którego precyzję porównać można jedynie z przedsięwzięciami najbardziej totalnymi, powiedzmy Tymoteusza Karpowicza czy Tadeusza Różewicza. Z drugiej strony widać, że artystyczne wyrachowanie podszyte jest psychomachią, że w kulisach poetyki rozgrywa się dramat rozumności nicowanej przez rozpacz, że tuż za ekstazą panowania nad skomplikowanym projektem poezji i egzystencji idzie lęk. Mówiąc prościej – budowanie wiersza jest w tym wypadku czymś blisko spokrewnionym z szaleństwem: im bardziej wydaje się racjonalne, tym bardziej jest w istocie obsesyjne, im więcej w nim wiedzy o sztuce, tym sztuka staje się bardziej mistyczna, im piękniejsze przenośnie, tym ciemniej. Rytm i obsesja toczą walkę o duszę poety.
Jednają się w rzadkich chwilach weny, albo kiedy mowa zakorzenia się w Księdze. Nieprzypadkowo Dycki tyle razy wspomina o natchnieniu, zapewne przeczuwając, że tylko w jego wnętrzu uśmierzony zostaje ból, jaki powoduje rozdarcie pomiędzy słowem a rzeczywistością. Biblia w wydaniu Jakuba Wujka podsuwa mu nieraz frazę prorocką, która zazwyczaj wydaje się dekoracją, ironiczną pozą, ale która przy okazji zdradza poważną intuicję. Czegóż ona dotyczy? Aż strach powiedzieć – wiary. Gdyby można było uwierzyć w Boga, to poeta bywałby prorokiem, a słowo jego miałoby ciężar. Dycki czasem ryzykuje i w przebraniu ironisty, w stroju nawet po trosze błazeńskim, wyprawia się na niemożliwe terytoria, gdzie – na próbę – mówi tak, jakby Bóg istniał.
Stwierdzenie powyższe to – ktoś powie – pięknoduchostwo, literatura, a nie krytyka. Tak, przyznaję, lecz Dyckiego trudno opowiedzieć bez zastosowania metafory. Dzieje się tak nie z winy pojęć, którymi można by nazwać jego poezję, gdyż w literaturoznawczym słowniku nie brakuje poręcznych terminów (nowoczesność, nihilizm, nierozstrzygalność), lecz dlatego, że – jak w przypadku każdej niezwykłości – pojęcia te odbierają tym wierszom wyjątkowość. A one – bez przerwy takie same – są absolutnie wyjątkowe. Mimo że następne tomy Tkaczyszyna-Dyckiego będą podobne do poprzednich, to jego wiersze będą znowu całkowicie niepodobne do niczego.
Tekst opublikowany na łamach „Gazety Wyborczej” (5 stycznia 2010 roku). Dziękujemy za udostępnienie tekstu.