recenzje / ESEJE

Dwanaście notatek o Jorie Graham

Michał Szymański

Recenzja Michała Szymańskiego z książki Prześwity Jorie Graham.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

Jed­na z naj­czę­ściej nagra­dza­nych ame­ry­kań­skich poetek nie ist­nia­ła przez ponad trzy­dzie­ści lat w świa­do­mo­ści pol­skie­go czy­tel­ni­ka. Prze­kła­dy poje­dyn­czych wier­szy roz­sia­ne w rocz­ni­kach spe­cja­li­stycz­nych cza­so­pism są pra­wie nie­moż­li­we do wyśle­dze­nia – trze­ba by prze­ko­py­wać ster­ty. Kto poszedł za naj­bar­dziej oczy­wi­stym tro­pem „Lite­ra­tu­ry na Świe­cie”, ten sro­dze się roz­cza­ro­wał, gdyż gru­by mie­sięcz­nik z misją przy­swa­ja­nia lite­ra­tur obco­ję­zycz­nych nie prze­dru­ko­wał dotych­czas żad­ne­go wier­sza Jorie Gra­ham. Lek­tu­ra „Prze­świ­tów” w pew­nym stop­niu wyja­śnia tę nie­obec­ność. Po trzy­dzie­stu stro­nach szcze­rze podzi­wia­łem akro­ba­tycz­ną pra­cę tłu­ma­czy: Ewy Chru­ściel i Miło­sza Bie­drzyc­kie­go, po sie­dem­dzie­się­ciu podziw zmie­szał się z rów­nie szcze­rym współ­czu­ciem.

Mam swo­ją teo­rię na temat ksią­żek nad­ra­bia­ją­cych lite­rac­kie zale­gło­ści. Powin­ny być cien­kie. Naj­le­piej – cie­niut­kie. Gdy nie­obec­ny w pol­sz­czyź­nie autor poja­wia się na pół­kach księ­garń pod posta­cią opa­słej księ­gi miesz­czą­cej kil­ka­set wier­szy, moż­na osza­leć z nad­mia­ru wra­żeń. Chru­ściel i Bie­drzyc­ki wybra­li dro­gę pośred­nią: posta­wi­li na prze­krój i skon­stru­owa­ną pano­ra­mę. Prze­świ­ty to prze­chadz­ka po naj­cie­kaw­szych wier­szach Jorie Gra­ham wyję­tych w home­opa­tycz­nych daw­kach ze wszyst­kich tomi­ków – od debiu­tanc­kie­go Hybrids of Plants and of Gho­sts (1980) po zeszło­rocz­ny Pla­ce. Oglą­da­my poet­kę w roz­bły­skach odsłon, oszczęd­ną w for­mie i napię­tą inte­lek­tu­al­nie (pierw­szy tomik), uspo­ko­jo­ną i skłon­ną do line­ar­nych opo­wie­ści (nie­któ­re wier­sze wło­skie z tomu Ero­sion, 1983), ciska­ją­cą w eks­ta­zie sło­wa na papier (wszyst­kie pozo­sta­łe). Trud­no jed­nak mówić o wyraź­nej ewo­lu­cji, bowiem korek­ty sty­lu i wraż­li­wo­ści nie naru­sza­ją spój­nej wizji poetyc­kie­go sło­wa, któ­re Gra­ham od począt­ku pra­gnę­ła włą­czyć w tkan­kę życia na pra­wach narzę­dzia pozna­nia sty­mu­lu­ją­ce­go cia­ło i wyobraź­nię. Rów­nież od począt­ku, od póź­nych lat 70., wyko­rzy­sty­wa­ła w poezji swo­ją szcze­gól­ną per­spek­ty­wę.

2.

Jorie Gra­ham uro­dzi­ła się w 1950 roku w Nowym Jor­ku. Jej mat­ka była rzeź­biar­ką i malar­ką, ojciec zna­nym dzien­ni­ka­rzem i kore­spon­den­tem wojen­nym. Dzie­ciń­stwo spę­dzi­ła w Rzy­mie i Pary­żu. Mury euro­pej­skich sto­lic nakła­da­ły się na roz­le­głe ame­ry­kań­skie prze­strze­nie. Było to szczę­śli­we dzie­ciń­stwo, zło­wro­gi cień prze­szło­ści nie kła­dzie się na wer­sy. Podob­no lubi­ła zaba­wy na świe­żym powie­trzu (tro­tu­ar, słoń­ce, obiad zja­da­ny w pośpie­chu, woła­nie zza okna). Jeże­li wie­rzyć poezji, a to nie zawsze dobrze się koń­czy, dwa wyda­rze­nia wywar­ły zasad­ni­czy wpływ na jej dzie­cię­ce życie wewnętrz­ne: nie­groź­na cho­ro­ba, przez któ­rą nie poszła do szko­ły i w gło­wie leżą­cej na podusz­ce zawi­ro­wa­ło sło­wo „nie­obec­na”, oraz kino­wy seans Loli­ty Kubric­ka prze­rwa­ny wia­do­mo­ścią o zabi­ciu pre­zy­den­ta. Pozna­wa­ła świat w trzech języ­kach, dozna­jąc poczu­cia sztucz­no­ści („Nauczo­no mnie trzech / nazw na drze­wo za moim oknem”). Wkrót­ce język sta­nie się rodza­jem zasło­ny Mai, któ­rą nale­ży spruć w naj­słab­szym miej­scu. Póki co, stu­dia: filo­zo­fia na pary­skiej Sor­bo­nie, wydział fil­mo­wy na Uni­wer­sy­te­cie Nowo­jor­skim, gdzie idąc dłu­gim kory­ta­rzem sły­szy moc­ny głos recy­tu­ją­cy „The Love Song of J. Alfred Pru­frock” T.S. Elio­ta i nie­spo­dzie­wa­ne try­bi­ki zaska­ku­ją w jej ser­cu. Pierw­sze utwo­ry ogła­sza w maga­zy­nach lite­rac­kich w 1977 roku.

Według ame­ry­kań­skich kry­ty­ków, twór­czość lau­re­at­ki Pulit­ze­ra w 1996 roku wyra­sta z tra­dy­cji Keat­sa, Ril­ke­go, Ste­ven­sa, Elio­ta, Ash­be­ry­’e­go. Ponad­to Gra­ham uzna­wa­na jest za post­mo­der­nist­kę, femi­nist­kę i eko­po­et­kę, ale jej poezja nie mie­ści w żad­nym z tych nur­tów.

3.

„Może to wyda­wać się prze­sad­ne, ale uwa­żam, że wier­sze są odgry­wa­niem w języ­ku – odgry­wa­niem rytu­al­nym, w posta­ci frak­tal­nej – ruchów histo­rii. W tym pro­ce­sie doświad­cza się swo­jej wła­snej odpo­wie­dzial­no­ści. Czu­jesz, w sobie, naj­istot­niej­sze ruchy wywo­ła­ne przez kul­tu­rę, ponie­waż sama je wyko­nu­jesz, podej­mu­jesz się ich – bez­rad­nie – w wier­szu”. (Jorie Gra­ham w roz­mo­wie z Tho­ma­sem Gard­ne­rem)

” – to wszyst­ko jest sztur­mo­wa­niem muru. Czy pie­kła, czy nie­ba – to inna spra­wa”.
(Jorie Gra­ham, „Some Notes on Silen­ce”)

„Posłu­gu­ję się poezją – ale nie tyl­ko poezją – by pod­trzy­mać obec­ność. Jestem rów­nież nauczy­ciel­ką aka­de­mic­ką, a to, cze­go prze­waż­nie uczę, to bycie obec­nym cia­łem w prze­ży­ciach. By fak­tycz­nie poczuć, że nasze zmy­sły dzia­ła­ją”.
(Jorie Gra­ham w roz­mo­wie z Sha­ron Blac­kie)

„Zna­cze­nie w wier­szach Jorie Gra­ham jest tym­cza­so­we i opóź­nio­ne”.
(Ewa Chru­ściel, „Na gra­ni­cy pozna­nia, zawsze pomię­dzy”)

„Pisze „jak Euro­pej­ka ame­ry­kań­skie­go pocho­dze­nia”, a lek­tu­ra jej wier­szy przy­po­mi­na „słu­cha­nie Szo­sta­ko­wi­cza po Czaj­kow­skim””.
(Helen Ven­dler o Jorie Gra­ham)

4.

Skład­nia łama­na jak źle zro­śnię­ta ręka. Sło­wa cia­sno poupy­cha­ne w wer­sach spły­wa­ją na koniec następ­nej linij­ki niczym kro­pel­ki wody lub odtrą­co­ne reszt­ki. Nie­któ­re są arbi­tral­nie cię­te, inne roz­py­cha od wewnątrz mostek pół­pau­zy. Dłu­gie zda­nia szat­ko­wa­ne dzie­siąt­ka­mi myśl­ni­ków, dwu­krop­ków, nawia­sów, prze­cin­ków. Sąsiedz­two słów nie prze­są­dza o niczym. Myśli gasną i odży­wa­ją w nowym kon­tek­ście. Przej­rzy­sty frag­ment jest natych­miast zry­wa­ny. Powtó­rze­nia. Nie­do­mknię­te wąt­ki. Cof­nię­cia opi­su, dygre­sje, któ­re zama­zu­ją, luki, któ­re zda­ją się zasy­sać wyra­zy zebra­ne wokół i puste rubry­ki zachę­ca­ją­ce do uzu­peł­nie­nia ołów­kiem. Co robić? Jak się w tym odna­leźć? Gło­wa pęka. Wra­że­nie kłę­bie­nia: kup­ka tłu­stych roba­ków wiją­cych się w pojem­ni­ku węd­ka­rza. Stra­te­gie para­dok­su, gdy „tak” nie­zau­wa­żal­nie prze­cho­dzi w „nie”. Miej­sca­mi bar­dzo reto­rycz­ny język, któ­ry rela­cjo­nu­je swój prze­bieg i zwra­ca się do czy­tel­ni­ka czy­niąc go boha­te­rem wier­sza: pomyśl tyl­ko, ale zobacz, spójrz, czy rozu­miesz? Pamię­tasz? Przy czym zmia­ny zaim­ków oso­bo­wych spra­wia­ją, że nie do koń­ca wia­do­mo, kto aku­rat mówi, kto słu­cha.

5.

To nie jest zaba­wa w roz­ry­wa­nie i roz­wał­ko­wy­wa­nie języ­ko­wych struk­tur. Staw­ka tych wier­szy wyda­je się dużo więk­sza. Lek­tu­ra wymu­sza roz­sta­nie z sze­re­giem czy­tel­ni­czych nawy­ków. Na przy­kład z prze­ko­na­niem, że wiersz zmie­rza w okre­ślo­nym kie­run­ku, że ruch oczu podą­ża­ją­cych od lewa do pra­wa i na dół jest ruchem postę­po­wym, albo z nawy­kiem szu­ka­nia w tek­ście moc­ne­go punk­tu, na któ­ry łatwo nawi­nąć trzy­ma­ją­cą się kupy inter­pre­ta­cję. Potocz­ne wyobra­że­nie mózgu poety przy pra­cy – goto­wy obraz ocze­ku­ją­cy na wła­ści­we sło­wo – rów­nież nie daje się obro­nić. Wyobraź­nia Jorie Gra­ham przy­po­mi­na pustą sce­nę, któ­rą dopie­ro akt pisa­nia i czy­ta­nia wypeł­nia przed­mio­ta­mi two­rzą­cy­mi kon­ste­la­cje chwi­lo­wych zna­czeń. Wiersz pró­bu­je być wyda­rze­niem, „odgry­wa­niem doświad­cze­nia” na oczach i z udzia­łem wciąż zaha­cza­ne­go czy­tel­ni­ka, a nie pojem­ni­kiem na doświad­cze­nie wcze­śniej zro­zu­mia­ne („Some Notes on Silen­ce”). Co oczy­wi­ście wycho­dzi róż­nie, dru­ko­wa­nych na papie­rze wer­sów nie da się tak łatwo prze­sko­czyć.

Pro­gra­mo­wy anty­mi­me­tyzm nie ozna­cza jed­nak zamknię­cia samo­wy­star­czal­ne­go tek­stu-zda­rze­nia w próż­ni. Dłu­gie mac­ki wier­szy owi­ja­ją się wokół rze­czy­wi­ste­go świa­ta. Śli­zga­ją się po ścia­nie goto­wych sądów i wygod­nych złu­dzeń. Zgod­nie z obiet­ni­cą sztur­mu­ją tajem­ni­cę.

6.

Tajem­ni­ca, któ­rą bez­wied­nie chce­my poznać, nie-
widzial­na rzecz,czy to iro­nicz­ne? czy coś ozna­cza? – czy­sty
zawrót gło­wy,
w któ­re­go otwór ssą­cy pró­bu­je­my wetknąć
nasze życie -
w zło­ci­sty, wyzby­ty pocho­dze­nia punkt,
tak gustow­ny,
zani­ka­ją­cy, a jed­no­cze­śnie coraz bar­dziej roj­ny,
roz­świer­go­ta­ny wie­lo­ścią, jak­by mia­ła póź­niej
skrzep­nąć
w brzdą­ka­ją­cą poje­dyn­czość – tajem­ni­cę – gdzie sło­wa
skrę­ca­ją się -
szu­ka­my go wszę­dzie -
na mojej pier­si, spraw­dza­my sutek,
szu­ka­my w rado­ści two­ich pal­ców, w prze­bie­gu
piesz­czot,
krę­tym i roz­wi­chrzo­nym wśród archi­tek­tu­ry mojej
szyi, moich
otwar­tych ust – szu­ka­my w two­ich ustach -
zaglą­da­my pospiesz­nie w przed­wczo­raj – odwra­ca­my
wzrok -
znów zaglą­da­my do two­ich gwał­tow­nych ust,
do budow­li two­je­go szep­tu, w zani­ka­ją­cy tlen,
któ­rym się żywi­my
(Począt­ko­wy frag­ment wier­sza „Stu­dium tajem­ni­cy” z tomu The Erran­cy, 1997)

7.

Doświad­czać sie­bie moc­niej, doświad­czać bez tary­fy ulgo­wej. Być obec­nym. Prze­ży­wać. W tej poezji cia­ło jest zasad­ni­czym pro­ble­mem. Kolej­ne wier­sze przy­no­szą pró­by sfor­so­wa­nia opo­ru skó­ry, bole­sne­go wnik­nię­cia głę­biej. Bar­dzo kla­row­ny utwór „Przy „Zmar­twych­wsta­niu ciał” Luki Signo­rel­le­go” (Ero­sion, 1983) roz­wi­ja się z tra­dy­cyj­nej ekfra­zy: oto dobrze zna­ny fresk zdo­bią­cy ścia­nę kate­dry w Orvie­to, na któ­rym kościo­tru­py wyła­żą z zie­mi w ryku trąb archa­niel­skich. Gra­ham inte­re­su­je pro­ces ucie­le­śnie­nia, kunszt i empa­tia arty­sty. Obraz zosta­je roz­huś­ta­ny, posta­cie opusz­cza­ją ścia­ny kate­dry i wra­ca­ją do życia we wło­skim mia­stecz­ku („ist­nie­je / odle­głość, ist­nie­je // per­spek­ty­wa”). Zakoń­cze­nie wier­sza odtwa­rza dzia­ła­nia mala­rza, któ­ry po śmier­ci jedy­ne­go syna kazał przy­nieść jego cia­ło do pra­cow­ni, poło­żył na sto­le, zacze­kał na odpo­wied­nie świa­tło

a potem z roze­zna­niem, kunsz­tem,
gra­cją i uwa­gą
prze­bił się do cie­nia,
prze­bił się
do kości i ścię­gien, do wszyst­kich
zagłę­bień
zebra­ne­go zim­ne­go świa­tła.
Cały­mi
dnia­mi trwa­ła
ta głę­bo­ka
piesz­czo­ta, prze­ci­na­nie,
roz­pi­na­nie,
aż jego umysł
wspiął się
w otwar­te cia­ło
i zago­ił.

Signo­rel­li przy­po­mi­na czu­łe­go chi­rur­ga, któ­ry roz­ci­na powło­kę skó­ry i powo­li wsu­wa rękę do wnę­trza. Poet­ka będzie pró­bo­wa­ła prze­nik­nąć przez twar­dą powierzch­nię ciał i rze­czy, pro­wo­ku­jąc ją obra­za­mi dziur, prze­świ­tów, ran, szcze­lin, pęk­nięć, moty­wem zstę­po­wa­nia w bło­to, prze­ko­py­wa­nia zie­mi („wciąż prze­ko­pu­je metr kwa­dra­to­wy gle­by, / żeby opi­sać i roz­płasz­czyć na kart­ce wszyst­ko, co tam się uda zna­leźć”). Naśla­du­ją­cy prze­bi­ja­nie się ostrza w głąb układ wer­sów „Przy Zmar­twych­wsta­niu…” sta­bi­li­zu­je się w kolej­nych tomi­kach, a od cza­su Sea Chan­ge (2008) rzą­dzi nie­po­dziel­nie: dłuż­sze wer­sy na prze­mian z krót­ki­mi, roz­po­czy­na­ją­cy­mi się w poło­wie stro­ny.

Albo po pro­stu tak, za pomo­cą usko­ku, odstę­pu, bie­li nie­za­dru­ko­wa­ne­go papie­ru:

Pod spodem, jego pierś, świę­te nie­waż­kie miej­sce
I nie­wie­le waży two­ja otwar­ta dłoń             na niej.

8.

Jorie Gra­ham zry­wa z tra­dy­cją języ­ko­wej epi­fa­nii, nie wie­rzy w pro­ste sło­wa zdol­ne dotrzeć do sed­na. Chy­ba dla­te­go jej wier­sze puch­ną, roz­ra­sta­ją się w róż­nych kie­run­kach. Odgry­wa­na chwi­la – kochan­ko­wie patrzą sobie w oczy, ręka roz­pi­na guzi­ki męskiej koszu­li, boha­ter­ka wie­sza pra­nie w ogro­dzie, sąsiad przy­no­si świe­żo zło­wio­ne, wyfi­le­to­wa­ne ryby – zaj­mu­je co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt lini­jek wier­sza i z każ­dym kolej­nym dotknię­ciem ujaw­nia, jak lal­ka matriosz­ka, swo­je następ­ne war­stwy. Taka stra­te­gia opo­wia­da­nia wią­że się z kon­cep­cja­mi ludz­kie­go myśle­nia i postrze­ga­nia. Sko­ro umysł pra­cu­je powol­nie, jest roz­la­zły i aso­cja­cyj­ny, sko­ro świat przy­swa­ja­ny przez zmy­sły jest kako­fo­nicz­ną pla­mą, to być może nie nale­ży prze­ciw­sta­wiać się pod­sta­wo­wym dozna­niom. Trze­ba nato­miast szu­kać wyzwa­la­ją­cych fur­tek. Temu słu­żą szcze­li­ny i prze­świ­ty, któ­re zja­wia­ją się wte­dy, gdy wiersz gęsto zaple­cie nić.

9.

Zbi­gniew Her­bert podą­żał zupeł­nie inną dro­gą, ale frag­ment jego wier­sza o krzy­ku muzy­ki pop mógł­by stać się cre­do ame­ry­kań­skiej poet­ki. Krzyk

jest jak ostrze
wbi­te w tajem­ni­cę
lecz nie opla­ta się
wokół tajem­ni­cy
nie pozna­je jej kształ­tów

Gra­ham nie krzy­czy. Opla­ta rze­czy­wi­stość sło­wa­mi, zaga­du­je ją, pro­wo­ku­je, wypusz­cza w jej stro­nę żył­ki i haczy­ki, son­du­je kształ­ty po to, żeby w odpo­wied­nim momen­cie prze­bić się na dru­gą stro­nę.

10.

Wra­cam do chwil, któ­re się roz­cią­ga­ją. Gra­ham nie jest tak nowa­tor­ską pisar­ką, jak chcie­li­by jej naj­żar­liw­si wyznaw­cy. Aby uzy­skać wra­że­nie spon­ta­nicz­nej akcji, z upodo­ba­niem sto­su­je tech­ni­kę mon­ta­żu, opi­su symul­ta­nicz­ne­go, stru­mie­nia świa­do­mo­ści. Efekt arty­stycz­ny daw­no oswo­jo­nych zabie­gów bywa olśnie­wa­ją­cy, cza­sa­mi zwy­czaj­nie męczy. Nie podzie­lam inter­pre­ta­cyj­nych zachwy­tów Ewy Chru­ściel nad wier­szem „Bóg zdję­ty” (Never, 2002), któ­ry wyda­je mi się lite­rac­ką wpraw­ką uwznio­ślo­ną sztucz­nym zrów­na­niem aktu pisa­nia i zmar­twych­wsta­nia (autor­ka notu­je niby na bie­żą­co, naj­pierw na scho­dach, póź­niej we wnę­trzu świą­ty­ni pod­czas wiel­ka­noc­nej litur­gii; pisze o tym, że pisze pod opre­syj­nym spoj­rze­niem wier­nych, łowi docho­dzą­ce zza murów odgło­sy prze­la­tu­ją­cych pta­ków).

Nato­miast świet­ny jest wiersz „Roz­sz­cze­pie­nie” (Region of Unli­ke­ness, 1991) w któ­rym uda­ło się bez­ko­li­zyj­nie zszyć co naj­mniej czte­ry porząd­ki rze­czy­wi­sto­ści. Kil­ku­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka oglą­da w kinie Loli­tę Stan­leya Kubric­ka. Na ekra­nie Hum­bert Hum­bert wcho­dzi do ogro­du, widzi po raz pierw­szy „pra­wie nagą” i jesz­cze przez niko­go nie­po­żą­da­ną Lo, w Dal­las pada­ją strza­ły – ginie John Ken­ne­dy, bile­ter pró­bu­je prze­rwać seans, z róż­nych stron sali wybu­cha­ją wiąz­ki świa­teł, któ­re wyma­zu­ją cie­le­sność fil­mo­wych posta­ci i opa­tu­la­ją dziew­czyn­kę w migo­tli­wy całun. W „Roz­sz­cze­pie­niu” domy­śla­my się gło­su doj­rza­łej Jorie mie­sza­ją­cej zapa­mię­ta­ne sce­ny z powie­ścią Nabo­ko­va, świa­do­mej tego, że jej nie­win­na całość weszła tam­te­go popo­łu­dnia w poli­ty­kę, kobie­cość, śmierć.

11.

Czy wiersz eko­lo­gicz­ny musi być poli­tycz­ny? W co dru­gim utwo­rze autor­ki „Hybryd roślin i duchów” prze­la­tu­ją szpa­ki, koli­bry, gęsi, jaskół­ki, co kil­ka stron wyra­sta drze­wo jako pro­blem onto­lo­gicz­ny. Natu­ra jest sil­nie obec­na w polu widze­nia Gra­ham, a gdzieś w oko­li­cach książ­ki Never wycho­dzi na pierw­szy plan. Kry­ty­cy zali­czy­li ostat­nie tomi­ki do buj­nie roz­wi­ja­ją­ce­go się za oce­anem nur­tu eko­po­ezji.

Mam pewien kło­pot z nie­po­etyc­ki­mi wypo­wie­dzia­mi poet­ki z ostat­nich lat. Gdy opo­wia­da w wywia­dach o let­nich mie­sią­cach spę­dza­nych z byłym mężem i cór­ką na ran­czo w sta­nie Wyoming, gdzie woda czer­pa­na ze stud­ni, dzi­kie pre­rie, brak skle­pów i poczu­cie wła­snej nikło­ści wobec milio­nów lat, słu­cha się jej przy­jem­nie. Gdy wiesz­czy eko­lo­gicz­ną kata­stro­fę, wywo­ła­ną prze­kro­cze­niem dopusz­czal­nych gra­nic emi­sji dwu­tlen­ku węgla do atmos­fe­ry, brzmi prze­ko­nu­ją­co. Ale zda­nia o wier­szach, któ­re mają oca­lić świat, brzmią już baj­ko­wo. Czy­tam je i wła­snym oczom nie wie­rzę. Czy napraw­dę te skom­pli­ko­wa­ne, skłę­bio­ne obra­zy natu­ry, któ­rej nie moż­na zro­zu­mieć, ale któ­rą moż­na poczuć, wyra­sta­ją z marze­nia o prze­ro­bie­niu wyobraź­ni prze­cięt­ne­go miesz­kań­ca zie­mi tak, aby – zgod­nie z rozu­mo­wa­niem Gra­ham – segre­go­wał śmie­ci i nie dowie­rzał kor­po­ra­cjom w tro­sce o los dale­kich potom­ków?

12.

W prze­tłu­ma­czo­nych wier­szach brak ide­olo­gicz­nej smy­czy i dok­try­ner­skie­go tonu. Radził­bym czy­tać je w ode­rwa­niu od dys­ku­sji o nie­od­wra­cal­nych zmia­nach kli­ma­tu. Z iro­nicz­nym pomi­nię­ciem publi­cy­stycz­nych szarż. Jeste­śmy samot­ni. Bez­pow­rot­nie wyłą­cze­ni. Roz­pi­sa­ne na dzie­więć­dzie­siąt przej­mu­ją­cych wer­sów „Ciszy” spo­tka­nie z lisem nie może się udać. Żyje­my „na haczy­ku, któ­ry zarzu­ci­li­śmy w mózg / i w głąb gar­dła w głąb / ser­ca narzą­dów / wewnętrz­nych / połknę­li­śmy / dłu­gą żył­kę”, „język to haczyk, na któ­ry / dałeś się zło­wić, / spró­buj pocią­gnąć za sznur­ki, lecz nie. / One są w całym tobie”.

W jaki spo­sób stać się obec­nym wobec lisa, jeśli język prze­szy­wa całe cia­ło? Kim jest lis? On tak­że dany jest tyl­ko w prze­świ­tach.


Szkic uka­zał się w Dwutygodnik.com. Dzię­ku­je­my redak­cji za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Michał Szymański

Urodzony w 1985 roku. Eseista, krytyk literacki, kulturoznawca. Publikuje w „Zeszytach Literackich”, „dwutygodniku.com”, „Tygodniku Powszechnym”. Jego teksty były tłumaczone na język litewski. Laureat stypendium im. Stanisława Lama (2014). Mieszka w Warszawie.

Powiązania

Recenzja Radości

recenzje / ESEJE Michał Szymański

Recen­zja Micha­ła Szy­mań­skie­go z książ­ki Rado­ści Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, któ­ra uka­za­ła się w „Zeszy­tach Lite­rac­kich” w 2014.

Więcej

Jacek czyta Jarosława

recenzje / ESEJE Michał Szymański

Recen­zja Micha­ła Szy­mań­skie­go z książ­ki Wiel­kie, pobru­dzo­ne, zachwy­co­ne zwie­rzę Jaro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się 3 mar­ca 2013 roku w Tygo­dni­ku Powszech­nym.

Więcej

Dialog ze wszystkimi

recenzje / ESEJE Alicja Piechucka

Recen­zja Ali­cji Pie­chuc­kiej z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wpatrywać się w szczyt

recenzje / ESEJE Tomasz Fijałkowski

Recen­zja Toma­sza Fijał­kow­skie­go z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Wersy kłębią się jak płotki

recenzje / ESEJE Ewa Chruściel

Recen­zja Ewy Chru­ściel z książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Koczowniczość znaczeń i wykopalisk. Kilka refleksji o poezji Jorie Graham

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej

Na granicy poznania, zawsze pomiędzy

recenzje / IMPRESJE Ewa Chruściel

Esej Ewy Chru­ściel towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Prze­świ­ty Jorie Gra­ham.

Więcej