recenzje / KOMENTARZE

7 + 12/12

Paweł Harlender

Autorski komentarz Pawła Harlendera, laureata 14. edycji „Połowu”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

to jest program siedem i dwanaście dwunastych

zaciął się nóż na gar­dle i znów jest mnie o jed­ne­go za dużo

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji po latach suszy czy po buj­nych opa­dach

aż z uszu pój­dzie kasz­mir aż dło­nie się zazie­le­nią

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

prze­mia­na Gusta­wa w Holo­ub­ka w majo­wym świe­tle UV

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

księ­życ z lek­ka drwił

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

wpisz sobie Zbiór Julii i pamię­taj by po wszyst­kim

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

uważ­ne leże­nie do ambien­tu uważ­ne pro­gno­zo­wa­nie kalectw

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

na moje wło­ści mówią kolek­cjo­ner gan­gren

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

pie­kło to nuda natręt­ne powtó­rze­nie lub jak mówią poke­rzy­ści fopaux flo­pa

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

odma­wiam patrze­nia na wszyst­kie faj­ne rze­czy któ­re robisz

dopó­ki się nie wytrzesz sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

nabij­my za zmia­nę sta­nów nabij­my za wkrę­ty ku dziu­rze

przy­rzą­dzić lek­ko zapie­czo­ny tost sobie leżą­ce­mu w salo­nie

sie­dzi w gło­wie ludzik taki jak ty i mówi „daj mi coś poro­bić

bo pode­tnę sobie żyły zro­bię cokol­wiek”

ope­ru­jesz świa­tłem                               tęczo­wie­nie

pra­ma­te­ria żabia                                   puch­nię­cie cza­su

z żyra­fy wyczoł­ga­ją się oku­lar­ni­cy        pro­to-pro­to­pla­zma

uczu­cia musku­lar­ne                              patrze­nie rzę­sa­mi

nie­ulist­nio­na część pędu                       czu­cie wewnętrz­nych orga­nów

wycior                                                 sym­pa­tycz­ny zresz­tą buhacz

kro­sno jest                                           moim pobra­tym­cą

kie­dy roz­cią­gam się                              jak pej­zaż wio­sną

wożąc się rik­szą                                   tak zna­ko­mi­tą

że Ziu­ta widząc ją                                rzu­ci­ła precz opoń­czą

z cze­go nie jestem dum­ny ale cze­go też się nie wsty­dzę

wymie­nił nie­mal cały ustrój wnę­trza

kła­dzio­no mu na czo­le mone­tę | zawsze pozna­wał któ­rą stro­ną leży

a czy ty pamię­tasz wszyst­kich swo­ich sobo­wtó­rów?

ulep­my to dziec­ko z same­go patrze­nia roz­po­ście­raj­my się w poko­ju dupli­ka­cji

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

włą­czę cię w mój krwio­bieg i tak jak ja będziesz mną będziesz mógł myśleć sie­bie

w poko­ju dupli­ka­cji

komo­ra losu­ją­ca twa­rzy komo­ra losu­ją­ca rasy komo­ra losu­ją­ca sek­su­al­no­ści

pre­ten­sje do komo­ry

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

kto marzy o bez­ro­bot­nym lucy­fe­rze – ręce do góry!

sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji

a tam – kró­li­ki poka­zu­ją album sur­re­ali­stów resz­cie ksią­żek

sta­wić się w poko­ju                  dupli­ka­cji

sta­wić się                     w poko­ju dupli­ka­cji

sta­wić              się w poko­ju dupli­ka­cji

czy moż­na być rady­kal­nym wącha­jąc kwia­ty?


 

Dogo­nić chcia­łem przy­szłość
Przej­rzeć boski plan
Chcia­łem dopaść sie­bie z przy­szłych dni
Spraw­dzić, czy szczę­śli­wy ze mnie gość

Mary­la Rodo­wicz & Sła­wek Unia­tow­ski ‒ Będzie To Co Musi Być (Tele­dysk)

Zaczy­na się maka­brycz­nie, ale koń­czy – o dzi­wo – dość zabaw­nie. W pierw­szych linij­kach, pro­szę Pań­stwa, dowia­du­je­my się, że ktoś tu się kro­ił. Nie pod­ciął, ale pod­jął taką, nie inną, pró­bę. Nie wie­szał, jak w wier­szu „*** [cały pokój…]” Świe­tlic­kie­go, a wła­śnie pod­ci­nał. Potem będzie pącz­ko­wał, mno­żył się, zatem moż­na powie­dzieć, że ta cała sce­na nie jest po nic, pod­ci­na­nie nie pój­dzie na mar­ne, albo że nie jest bez przy­czy­ny. Ale powo­lut­ku, na razie nam się pod­ci­na i zakła­da­my – na zasa­dzie pak­tu autor­sko-czy­tel­ni­cze­go, bo jesz­cze wiersz nie zdą­żył nas na tyle do sie­bie znie­chę­cić, żeby­śmy stra­ci­li w nie­go wia­rę – że w tym sza­leń­stwie jest jakaś meto­da, a przy­naj­mniej sen­sow­ność. Jest cze­goś nad­miar, więc trze­ba wyciąć, pro­ste. A że jest za dużo, zosta­ło jasno jest powie­dzia­ne. Dokład­nie o jed­ne­go. Ciach. Że gar­dło moc­ne – sko­ro nóż nam się zaciął – nie trze­ba doda­wać, każ­dy widzi.

Po szyb­kim i nie­do­ko­na­nym, jako że się zacię­ło, cię­ciu może­my już na spo­koj­nie przejść do mul­ti­pli­ka­cji. Jak już się tak w mia­rę pomno­ży­my, jak już coś nam wyro­śnie, zasłu­ży­my na hara­ta­nie, będzie­my mogli spró­bo­wać jesz­cze raz. To wła­śnie tak zwa­ny cykl życia. Odra­dza­nie się przy­ro­dy, koło­wrót naro­dzin i śmier­ci, wschód i zachód, góry, doli­ny. Falo­wa­nie i spa­da­nie, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa. Jak dowia­du­je­my się w dru­giej linij­ce wier­sza, żni­wa przy­cho­dzą po okre­sach skraj­nych, eks­ce­syw­nych, jak susze czy powo­dzie. Noc­ne żni­wa. I co my tam mamy? Przyj­rzyj­my się bli­żej pro­ce­so­wi zbie­ra­nia żniw, wypeł­nia­nia spi­chle­rza. Jak suge­ru­je wiersz, są one nie­ro­ze­rwal­nie sprzę­gnię­te z sys­te­mem cięć/rozstań.

A jest to noc cudów, pro­szę Pań­stwa. Na począt­ku obser­wu­je­my meta­mor­fo­zę cie­le­sną. Z uszu wycho­dzą fał­dy śli­skiej, może nawet obśli­zgłej, może wręcz paskud­nej, bo cze­muż mia­ła­by nie być paskud­na, tka­ni­ny. Powło­ka zmie­nia kolor, tak jak­by nasza ludz­ka uczy­ła się od skó­ry kame­le­ona. Mimi­kra, ach to ty? Mamy maj, ktoś znów zapa­lił UV. Gusta­wo­wi z tego wszyst­kie­go się pokić­ka­ło i zamiast w Kon­ra­da prze­mie­nił się w Holo­ub­ka, czy­li w sumie w kogoś, kim zawsze był. Prze­mia­na w tym kon­tek­ście wyda­je się pozor­na. Ale nie trać­my wia­ry, nie przej­muj­my się księ­ży­cem, choć nawet on drwi z naszych prób w tę majo­wą, cie­płą noc żniw.

Zbiór Julii i zbiór Fatou – dwa kom­ple­men­tar­ne (tzn. będą­ce swo­imi dopeł­nie­nia­mi) zbio­ry zde­fi­nio­wa­ne przez odwzo­ro­wa­nie będą­ce funk­cją wymier­ną. Nie­for­mal­nie, zbiór Fatou funk­cji zawie­ra war­to­ści o takiej wła­ści­wo­ści, że w ich bli­skim oto­cze­niu pozo­sta­łe war­to­ści zacho­wu­ją się podob­nie po ite­ro­wa­nym prze­kształ­ca­niu zada­ną funk­cją, nato­miast w zbio­rze Julii są te war­to­ści, dla któ­rych dowol­nie małe zabu­rze­nie może powo­do­wać dra­stycz­ne zmia­ny w cią­gu ite­ro­wa­nych war­to­ści. Stąd zacho­wa­nie funk­cji w zbio­rze Fatou jest „regu­lar­ne”, nato­miast w zbio­rze Julii „cha­otycz­ne” [Zbiór Julii].

Wpi­su­jąc sobie w Google (bo gdzież­by), docho­dzi­my do takiej defi­ni­cji i z auto­ma­tu dowia­du­je­my się o innym, sio­strza­nym zbio­rze. Mamy tu do czy­nie­nia z kom­ple­men­tar­no­ścią, ale też róż­ni­cą. Zacho­wa­nia w ramach jed­ne­go zbio­ru są regu­lar­ne, w ramach dru­gie­go cha­otycz­ne. Nie musi­my prze­cież być mistrza­mi fizy­ki i chwy­tać dogłęb­nie, o co tam z tymi zbio­ra­mi cho­dzi, same­go auto­ra wier­sza nie podej­rze­wał­bym o rozu­mie­nie tych zależ­no­ści. No ale coś tam, jakąś pod­sta­wo­wą rela­cję, koja­rzy­my i widzi­my, że współ­za­leż­ność tych zbio­rów, może jakoś się łączyć z funk­cją zasto­so­wa­ną w wier­szu (jeże­li wciąż mu ufa­my). A jeśli dodat­ko­wo obej­rzy­my wizu­al­ne repre­zen­ta­cje rze­czo­ne­go zbio­ru, widocz­ne nawet w arty­ku­le na Wiki­pe­dii, któ­ry odpa­li­li­śmy, to już wszyst­ko sta­je się cał­kiem jasne – widzi­my wyraź­nie, odby­wa­ją­ce się na naszych oczach pącz­ko­wa­nie, mul­ti­pli­ka­cję struk­tur, ich samo­za­sy­sa­nie się, roz­wi­ja­nie i zwi­ja­nie w tym samym punk­cie śli­ma­ka. Fak­tycz­nie może to przy­pra­wić o zawrót gło­wy. Jest to cał­kiem nie­sa­mo­wi­te, jak przy całej sta­tycz­no­ści obra­zu przed naszy­mi ocza­mi odby­wa się wiel­ki ruch. Poru­sza­my się zgod­nie z ruchem spi­ra­li i bywa to chwi­la­mi nawet przy­jem­ne, lecz jed­nak nie jeste­śmy pew­ni, czy pisa­li­śmy się na ten rol­ler­co­aster. Ale hej­że!, jest sta­tycz­nie, jest bar­dzo sta­tycz­nie, rękę mamy na pul­sie. Jeże­li się sku­pi­my i pój­dzie­my w trans, jest szan­sa, że poczu­je­my się, jak pod­czas leże­nia do ambien­tu. Lecz chwi­la uwa­gi i bam!, powrót racjo­nal­no­ści i przy­pływ para­noi, nad­mier­ne bodź­co­wa­nie, rol­ler­co­aster back aga­in, i już sobie wizu­ali­zu­je­my wszyst­kie kalec­twa, któ­re nas nie­chyb­nie cze­ka­ją. Egzy­sten­cjal­ny paw. To ten tak zwa­ny cykl życia, pro­szę Pań­stwa, o któ­rym cią­gle mowa, sprzę­że­nie sił i współ­za­leż­ność struk­tur, drże­nie płyt.

Zanim jed­nak wło­ży­my sobie cały rękaw w usta, pró­bu­jąc zmu­sić się do wymio­tów i prze­rwać ten cały ruch po obwo­dzie cyklo­po­we­go oka, pamię­taj­my, że pie­kłem nie są te tur­bu­len­cje, któ­re w tym momen­cie prze­ży­wa­my. Tur­bu­len­cje wyprze­dza­ją fer­ment, chwal­my tur­bu­len­cje! Pisz­my na ich cześć peany! Pie­kło to nie żaden inny, pro­szę Pań­stwa, pie­kło to nuda, to brak inne­go. Brak inne­go obok, brak inne­go w sobie, brak roz­drob­nień, zniu­an­so­wa­nia, wewnętrz­ne­go podziału/powielenia. Pie­kło to spo­kój, nad­mier­ny, nie­do­bry, nie­do­bry kom­fort, prze­ro­śnię­te bez­pie­czeń­stwo.

Nie­mi­łe jest nam stwier­dze­nie „byle do następ­ne­go roz­da­nia”. Zanim gra się roz­pocz­nie, kru­pier musi roz­dać kar­ty, to wie­my. Wie­my też aż za dobrze, co zna­czy faux pas flo­pa, kie­dy los obcho­dzi się z nami tak bar­dzo okrut­nie. Kar­ty nie idą po naszej myśli, ktoś patrzy w talię, ktoś ma zna­czo­ne, ktoś odma­wia patrze­nia na napraw­dę faj­ne rze­czy, któ­re robi­my, publicz­ność zni­ka, a wizja teatru dla same­go sie­bie wyda­je się zbyt rady­kal­na. Ktoś każe się wytrzeć. Jakaś ciot­ka, kom­pan, towa­rzy­cho. Wyma­ga­nia inne­go to natu­ral­ny czyn­nik roz­wo­ju, ale też jakieś sier­mięż­ne narzę­dzie – łom czy seka­tor, co nas szczy­pie po kost­kach. Cho­dzi o to, jak się do takie­go słoń­ca, co i grze­je i parzy jed­no­cze­śnie, usta­wi­my. Wycie­raj­my się zatem, wycie­raj­my w dzień i w noc, wycie­raj­my z ubrań, wycie­raj­my skó­rę, do krwi, do kości, do szpi­ku. Bo ileż moż­na leżeć i się roz­kła­dać. W koń­cu odzy­wa się ludzik w gło­wie, ten inny we mnie, ta aten­cjo­nal­na gni­da, któ­ra goto­wa jest do naj­wyż­szych poświę­ceń, żeby tyl­ko zwró­cić na sie­bie uwa­gę. Zno­wu przy­rzą­dzasz tosty, zno­wu razem do kina.

I zno­wu zaczy­na­ją dziać się cuda, powra­ca zbiór Julii, zno­wu jego kom­ple­men­tar­ność z tym dru­gim. Ście­ra­nie się, zmy­sło­we spo­tka­nia z nega­tyw­no­ścią, nie obę­dzie się bez ofiar, ale jak pięk­nie!, jak pięk­nie!, fajer­wer­ki, pro­szę Pań­stwa, ile kolor­ków! Zbiór Julii, zobacz tu/teraz. Powie­dzieć „tęczo­wie­nie” to nic nie powie­dzieć, jakaś kale­ka poręcz. Coś mega pier­wot­ne­go, jak rytm, z cza­sów, kie­dy byłaś tyl­ko strzęp­kiem mate­rii, jakieś zde­rze­nie kul, zalew lawy, pęka­nie płyt. Ogłu­pia­ją­co pięk­ne i prze­ra­ża­ją­ce. Tak zwa­na wznio­słość. Prze­strzeń nam się pru­je, rwie na strzę­py, z cza­sem coś jak­by tra­ci­my kon­tro­lę nad pod­sta­wo­wy­mi koor­dy­na­ta­mi, ale przy­naj­mniej coś się dzie­je, nie to, co nuda. Dokład­ne odwró­ce­nie pie­kła. Kie­dy już nauczysz się patrzeć rzę­sa­mi, kie­dy na nie­ulist­nio­nej czę­ści pędu ­ – któ­ra z samo­ogra­ni­cza­ją­cej natu­ry swo­jej jest nie­ulist­nio­na – wyro­sną liście, kie­dy posią­dziesz umie­jęt­ność zmie­nia­nia tem­pe­ra­tu­ry swo­je­go cia­ła za pomo­cą świa­do­mo­ści, jak już nauczysz się roz­po­zna­wać, któ­rą stro­ną leży mone­ta kła­dzio­na na Two­im czo­le – co jest zerżnię­te prze­cież pro­sto z Wit­ka­ce­go – wte­dy dopie­ro nazwie­my Cię wikin­giem, wylą­du­jesz na sto­sie. Pie­lę­gnuj talię kart przed prze­ta­so­wa­niem.

Sko­ro już nauczy­li­śmy się – dro­dzy Pań­stwo – widzieć rzę­sa­mi i widzi­my, ile za pomo­cą rzęs moż­na osią­gnąć, nie będzie dla nas żad­nym pro­ble­mem ule­pie­nie [tego] dziec­ka, któ­re­mu na imię Jute­ro, z same­go tego nasze­go nie­by­wa­łe­go patrze­nia. Z tej rzę­so­wa­tej per­spek­ty­wy widać wyraź­nie, że I am he as you are he as you are me and we are all toge­ther. Że wszyst­ko jest jed­no, i now I can wyraź­nie see I’ve fal­len into your love stre­am, a jak nie chcesz się bawić, to spier­da­laj. Wytrzyj się zno­wu i dawaj do komo­ry, wylo­su­je­my Cię na nowo, bo koniec koń­ców, mimo całej skru­pu­lat­no­ści pro­ce­su i jako takiej wymier­no­ści efek­tów, wszyst­ko to jeden wiel­ki poker, jed­no wiel­kie taso­wa­nie, i możesz tyl­ko liczyć, że tym razem unik­niesz faux pas. O tym musi wie­dzieć nawet Sła­wek Unia­tow­ski.

Na temat tytu­łu nie ma co się roz­wo­dzić. Każ­dy umie doda­wać, a kie­dy już doda, widać wyraź­nie, jak to 8 pokry­wa się ze wzo­rem kre­ślo­nym przez wiersz. Cyr­kle, cykle, jaja, samo­zw­rot­ność, san­sa­ra, yin i yang, The Ring, zno­sze­nie prze­ci­wieństw itd. Spo­ro w tym wier­szu koli­sto­ści, zata­cza­nia, skrę­ca­nia i wykrę­ca­nia. Jak bar­dzo by się wiersz nam nie podo­bał, na sto­sow­ność tytu­łu nie mamy jak krę­cić nosem. I tro­chę jak­by nie wypa­da pytać: ale dla­cze­go tak naoko­ło?

PS. Nato­miast histo­ria z kró­li­ka­mi wyda­rzy­ła się napraw­dę. Były to nie­za­po­mnia­ne noc­ne żni­wa z Patry­kiem Kosen­dą i Ste­fą Mar­chwiów­ną.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorze

Paweł Harlender

ur. w 1992 r. Poeta, autor filmików na YouTubie, zajawkowicz. Redaktor naczelny „Stonera Polskiego”. Publikował w „Ha!arcie”, „Kontencie”, „Wizjach”, „Małym Formacie”, „Helikopterze”, „biBLiotece”, „Rzyradorze”, „Gazecie, która Musi się Ukazać”. Laureat slamów poetyckich. Recepcjonista, bańkarz, nowofazowiec. Związany z Krakowską Szkołą Poezji. Gra w szachy. Spędza czas z prawdziwymi kotami.

Powiązania