Kiedy latem 1948 roku Hugh Kenner, w towarzystwie Marshalla McLuhana, odwiedził Ezrę Pounda w waszyngtońskim Szpitalu Św. Elżbiety, nie występował w roli jego wielbiciela. Trwała epoka Eliota, a wiersze Pounda wydawały się nieprzystępne, wręcz hermetyczne. Jednak wizyta na oddziale zamkniętym, gdzie pacjenci snuli się w plastikowych ochraniaczach jak czyśćcowe dusze, pozostawiła wrażenie obcowania z niezwykle bystrym umysłem. Młodego krytyka poruszył powolny, wyważony rytm mowy Pounda. Zrozumiał, że tak należy czytać jego poezję, której znaczenia krystalizują się w muzycznych kadencjach.
Opublikowana w 1971 roku, kilka miesięcy przed śmiercią Pounda krytyczna summa Kennera The Pound Era, ustanowiła hierarchię amerykańskiego modernizmu. A jednak także dzisiaj Pound pozostaje klasykiem niedoczytanym, zaś kontrowersyjne elementy biografii przysłaniają jego wkład w literaturę.
Muzykalne wiersze Pounda płyną wartkim rytmem, ale niełatwo je zrozumieć. Jego opus magnum, pisane przez ponad pół wieku „Pieśni” pozostają dziełem otwartym. Pound był erudytą, z nieodpartą skłonnością do dygresji. Dawał się porywać strumieniowi obrazów, tracąc panowanie nad ich znaczeniem. Jego pasją było tłumaczenie i nie potrafił oprzeć się cytatom, zapożyczeniom i trawestacjom z obcych języków. Opierał się na własnym kanonie, w którym poezja prowansalskich trubadurów sąsiadowała z japońskim haiku. Nie zależało mu na poezji niezrozumiałej, wręcz przeciwnie – jasność stawiał sobie za naczelną estetyczną zasadę. Zapewne nie zdawał sobie sprawy z wyzwań, jakie jego „Pieśni” stawiają przed czytelnikiem. Z wielką pewnością siebie deklarował: „niech krytyk lub krytyka czyta je w kolejności od pierwszego do ostatniego tekstu nie zapytując siebie, czy je rozumie: sądzę, że po przeczytaniu całości dojdzie do wniosku, że wszystko jest jasne”. W pewnym sensie łatwiejszą i nieuniknioną ścieżką dla czytelnika jest zagłębienie się w meandrach jego biografii. Ale co począć z pisarzem, który porównywał Hitlera do Joanny D’Arc? A zarazem z pisarzem, którego Hemingway nazywał najbardziej życzliwym i bezinteresownym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkał?
Jak zacząłem
Jak zapewniał Pound w autobiograficznym szkicu „How I Began” (1913), już w wieku piętnastu lat postanowił, że do trzydziestki będzie wiedział o poezji więcej niż ktokolwiek na świecie. Poezja wymaga iskry bożej, ale opanowanie warsztatu trzeba wziąć na siebie – uważał poeta, którego Eliot nazwie po dantejsku „il miglior fabbro”. W tym celu opanował dziewięć języków, złamał wszystkie uniwersyteckie reguły i walczył z profesorami, który chcieli go zmusić do spełniania wymogów programu. Do swojego językowego arsenału zaliczał francuski i starofrancuski, włoski, hiszpański, prowansalski, grekę i łacinę, być może również anglosaksoński. Niemiecki odrzucił, jako trudny i głupi. Specjaliści twierdzili nieraz, iż jego znajomość języków była bardzo niedoskonała. Ale Pound był uczulony na akademicką filologię. Biorąc poprawkę na autokreację, trzeba przyznać, że nie był wzorowym uczniem.
Urodził się jako Ezra Weston Loomis Pound w 1885 roku w mieście Hailey, w stanie Idaho. Jego dziadek, Thaddeus przez kilka lat zasiadał w kongresie, zaś ze strony matki do jego przodków należał romantyczny poeta Henry Wadsworth Longfellow. Pound nie był jednak Indianinem z Dzikiego Zachodu – miał zaledwie dwa lata, kiedy rodzina przeniosła się najpierw do Nowego Jorku, a potem na przedmieścia Filadelfii, gdzie jego ojciec znalazł pracę w mennicy. Poeta, który wiele lat później uważał reformę monetarną za klucz do dobrych rządów, jako dziecko widział monety ładowane szuflami większymi od łopaty do węgla i nauczył się oceniać próby złota i srebra. Jego ojciec potrafił nawet określić wagę wygrawerowanego na wizytówce nazwiska. Niespełna szesnastoletni Pound rozpoczął studia na University of Pennsylvania, gdzie przyjęto go głównie ze względu na niezłą łacinę. Miał szczęście do przyjaźni. Jego sąsiadem w akademiku był student medycyny, przyszły poeta William Carlos Williams. Dwa lata starszy kolega zachwycił się Ezrą – błyskotliwym, oczytanym, o niespożytej energii, który grając płaczkę w szkolnym przedstawieniu gwałtownie rwał włosy blond peruki. Jak wspominał Williams, wydawało się, że Ezra nie znał złego humoru. Ale lubiła go „jedna osoba na tysiąc”, ponieważ zniechęcał ludzi błaznowaniem i pozami. Jednocześnie, jak mało kto, pragnął uznania.
Pierwszą dziewczyną i nieoficjalną narzeczoną Pounda była też przyszła poetka, Hilda Doolittle, znana później jako H. D. To dla niej przygotował Książkę Hildy – ręcznie wykonany tomik dwudziestu pięciu utworów, z których cztery wejdą do jego pierwszego zbioru. Pośród tych pierwocin znalazł się precyzyjnie skonstruowany wiersz „Drzewo”, z pozbawioną rymu ostatnią zwrotką: „Ja, tak czy owak, byłem drzewem w borze,/ Pojąłem to, co drzewo pojąć może:/ Rzeczy, co dla mnie czczym wymysłem były” (tłum. Leszek Engelking).
U Dantego jest wszystko
W tym okresie Pound prowadził intensywne i samowolne studia. Czytał Szekspira i studiował hiszpański dramat, a przede wszystkim łacińskich poetów. Po latach twierdził, że pięć minut wykładu łacinnika o Ikarze było warte więcej niż wszystkie puste godziny, jakie ów profesor zmarnował, usiłując zrobić z niego naukowca. Z wyrzutem wspominał, iż promotor nie zgodził się na projekt dysertacji obejmującej autorów nie uwzględnionych w szkolnym programie, ponieważ sami pedagodzy musieliby się przy tym napracować. Tak więc, głównie na własną rękę, Pound odkrywał średniowiecze. Już w 1905 roku ukształtował się jego pogląd o Dantem, któremu da wyraz w wydanym pięć lat później eseistycznym zbiorze Duch romański. „Pokaż mi jakiekolwiek istotne zjawisko w historii ludzi i narodów, którego nie dałoby się zmierzyć miarką dantejskiej alegorii” – pisał do matki.
Pounda fascynowała poezja przełomu średniowiecza i renesansu, a więc epoki przejściowej, po upadku literatury klasycznej. Uważał, że jego życie również przypadło na okres kryzysu kultury – odczuwał więc powinowactwo z prowansalskimi i włoskimi trubadurami. Ich dzieła przywoływał na dowód, że należy wrócić do rytmów potocznego języka, do prostoty wypowiedzi. Swoich ulubieńców nie zostawiał na pastwę italianistów i sam przygotował edycję wierszy Cavacantiego. Pound nigdy nie bał się tego rodzaju „amatorskich” przedsięwzięć; w późniejszych latach porwał się na tłumaczenia Konfucjusza i bez doświadczenia w historii sztuki opracował książkę o zaprzyjaźnionym rzeźbiarzu, Henrim Gaudier-Brzesce.
Po magisterium Pound kontynuował studia, ale nie napisał doktoratu – wiele lat później na próżno będzie zabiegał o jego przyznanie na podstawie opublikowanych książek. Także jego kariera nauczyciela college’u szybko skończyła się skandalem. Stare panny, u których wynajmował pokój, znalazły w nim śpiącą dziewczynę – ponoć aktoreczkę przygarniętą podczas śnieżnej burzy.
W sombrero na salonach
Z braku lepszego pomysłu w marcu 1908 roku płynie do Europy. Zatrzymuje się w Wenecji. Jest bez grosza. Jada pieczone ziemniaki ze straganu i na piechotę zwiedza miasto, ponieważ nie stać go na gondolę. Stara się nawet o pracę gondoliera, ale nie potrafi utrzymać wiosła, a co dopiero manewrować łodzią.
Wkrótce stwierdza, że poeta bez tomiku jest jak żołnierz bez karabinu. Na własny koszt wydaje więc sto egzemplarzy debiutanckiej książeczki, której nadaje zaczerpnięty z Dantego tytuł A Lume Spento. Tomik wydaje mu się raczej ponury, ale wystarczy jako uzbrojenie na dalszą drogę.
We wrześniu udaje się do Anglii, aby – jak twierdził później – spotkać W.B. Yeatsa. Choć na początku żył za jednego funta dziennie i grzał się w czytelni British Museum, po pół roku znał cały Londyn. Zdeterminowany, aby zwrócić na siebie uwagę, konsekwentnie prowokował: w spodniach z zielonego bilardowego sukna i sombrero paradował na salonach, gdzie obowiązywały cylindry i laski, podpisywał się karykaturą końskiego gza. Odniósł sukces: już zimą 1909 roku Yeats pisał do Lady Gregory, o tym „dziwacznym stworzeniu”, Poundzie, który „stał się prawdziwym autorytetem w kwestii trubadurów”.
Starszego o dwadzieścia lat Yeatsa Pound poznał za pośrednictwem Olivii Shakespear, dawnej kochanki Irlandczyka. Wkrótce ślub z córką Olivii, młodą rysowniczką Dorothy, zbliżył go do mistrza – to w jego domu w Sussex mieszkali po ślubie w kwietniu 1913 roku, a Pound przez kilka lat pełnił rolę sekretarza „wujka Williama”. Dorothy była wcieleniem angielskości i pewnie także dlatego Pound cierpliwie i w staroświeckim stylu starał się o jej rękę. Miała delikatny, porcelanowy profil i nosiła się z gracją wiktoriańskiej damy. Ale w ich małżeństwie brakowało namiętności. Pięć lat później Pound miał już córkę ze skrzypaczką Olgą Rudge. Co ciekawe, w całym jego dziele próżno szukać miłosnych liryków adresowanych do rzeczywistych kobiet.
Tekst opublikowany na stronie www.dwutygodnik.com. Dziękujemy za udostępnienie materiału.