recenzje / ESEJE

A imię jego nieprzewidywalność

Jacek Gutorow

Recenzja Jacka Gutorowa z książki Radiowidmo Agnieszki Mirahiny.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Mam wresz­cie odpo­wiedź na pyta­nie o waż­ny debiut poetyc­ki ostat­nich kil­ku lat. Przede mną Radio­wid­mo Agniesz­ki Mira­hi­ny. Tom moc­ny, soczy­sty i nie­ła­twy. Trud­no pisze się o wier­szach, któ­re wypie­ra­ją się sie­bie. Utwo­ry Mira­hi­ny są ści­śle zwią­za­ne z pew­nym „ja”, choć­by nie wia­do­mo jak zni­kli­wym i nie­ru­cho­mym. Bo to poezja oso­bi­sta na wspak.

Szu­my i sygna­ły

Moje pierw­sze spo­strze­że­nie: meta­fo­ry­ka zwią­za­na z radiem (w tym przy­pad­ku chy­ba istot­na – poet­ka opu­bli­ko­wa­ła wcze­śniej arkusz Wszyst­kie radio­sta­cje związ­ku radziec­kie­go) jest odzwier­cie­dle­niem pew­ne­go sta­nu świa­do­mo­ści. Ktoś mógł­by go nazwać pono­wo­cze­snym, ktoś inny melan­cho­lij­nym. Tak czy siak, cho­dzi o tąp­nię­cie świa­do­mo­ści. Mira­hi­na wysy­ła do nas wier­sze niczym sygna­ły radio­we, ale trud­no tu mówić o trans­mi­sji w nor­mal­nym sen­sie tego sło­wa – w powo­dzi gło­sów i pogło­sów, na wszyst­kich moż­li­wych czę­sto­tli­wo­ściach, nicze­go kon­kret­ne­go się nie mówi, a jed­no­cze­śnie pozo­sta­je wra­że­nie inten­cji, nostal­gii i nie­co kiczo­wa­te­go roman­ty­zmu.

O atmos­fe­rze tych wier­szy prze­są­dza ewo­ko­wa­ny przez nie szum infor­ma­cyj­ny, języ­ko­wy, rów­nież uczu­cio­wy. Wyła­nia­ją się z nie­go pej­za­że roz­bi­cia: „skła­dy kamie­nia, robo­ty dro­go­we, maszy­ny, blo­ki lodu” („Kawa­łek fin­lan­dii”). Mamy tu do czy­nie­nia nie tyle z kon­kret­ny­mi wido­ka­mi, co z figu­ra­mi świa­do­mo­ści, któ­ra pozo­sta­je w sta­nie dez­in­te­gra­cji. Skąd­inąd przy­po­mi­na to kra­jo­bra­zy poja­wia­ją­ce się u póź­ne­go Kar­po­wi­cza. Tyle tyl­ko, że u Mira­hi­ny typo­wo kar­po­wi­czow­skie moty­wy pasto­ral­ne zosta­ją zastą­pio­ne rekwi­zy­ta­mi i sce­na­mi miej­ski­mi. Jeśli już poja­wia­ją się momen­ty pasto­ral­ne, to w posta­ci odkształ­co­nych hiper­bol, któ­re odsy­ła­ją nas do dra­ma­tu świa­do­mo­ści, a nie ujęć jakiejś „zewnętrz­nej rze­czy­wi­sto­ści” (któ­ra ule­ga tu nie­omal cał­ko­wi­tej inte­rio­ry­za­cji – stąd cudzy­słów). Może bar­dziej przy­po­mi­na to ostat­nie tomy Andrze­ja Sosnow­skie­go, wszyst­kie te far­foc­li­ska i kamie­nio­ło­my, będą­ce odbi­cia­mi pogrą­żo­ne­go w melan­cho­lii umy­słu? Póź­ny Sosnow­ski jest tu obec­ny, choć nie­zbyt mani­fe­sta­cyj­nie. Takich śla­dów jest wię­cej, ale nie pro­wa­dzą w żad­ną okre­ślo­ną stro­nę.

W tym świe­cie wszyst­ko zatra­ca się w ano­ni­mo­wo­ści. Pozo­sta­je obieg; kon­kre­ty odpa­da­ją jak pozło­ta. W wier­szu „Zło­mia­rze bio­rą wszyst­ko” Mira­hi­na pisze: „rze­czy spo­ty­ka­ją się na nowo mie­sza­ją i giną”. I tyle. Nie ma tu impul­su do odkry­wa­nia rze­czy. Nie ma pró­by wyj­ścia ku temu, co zewnętrz­ne. Jest to poezja schył­ko­wa i żywio­ło­wa, w tym sen­sie, że prze­ni­ka­ją ją nie­opa­no­wa­ne, wszyst­ko wchła­nia­ją­ce i neu­tra­li­zu­ją­ce żywio­ły, wobec któ­rych ludzie tra­cą twa­rze (w tych wier­szach nie ma twa­rzy), a przed­mio­ty tra­cą swo­ją przed­mio­to­wość. Nie dzi­wi mnie, że wyobraź­nię Mira­hi­ny nawie­dza­ją radziec­kie gar­ni­zo­ny i radio­sta­cje, obra­zy i foto­gra­fie hitle­row­skich Nie­miec, tudzież roz­le­głe pust­ko­wia z wiją­cy­mi się dro­ga­mi. Poet­ka opi­su­je pogrą­ża­nie się świa­do­mo­ści, któ­ra utra­ci­ła wsze­la­kie punk­ty zacze­pie­nia i wpa­da w bez­oso­bo­wy rytm powtó­rzeń, któ­re nabie­ra­ją wszel­kich cech tota­li­tar­nej i nie­ludz­kiej siły.

Pod prąd języ­ka

Czy­tam te wier­sze i myślę, że układ współ­rzęd­nych, na któ­rym się poja­wia­ją, okre­ślo­ny jest z jed­nej stro­ny przez przy­mus powtó­rze­nia, z dru­giej zaś przez moment wid­mo­wo­ści. Mira­hi­na pisze (w wier­szu „Pod­kład”): „nakła­da się wszyst­ko na sie­bie”. W wyobraź­ni poet­ki wspo­mnie­nia i doświad­cze­nia łączą się na jakiejś fan­ta­sma­go­rycz­nej zasa­dzie: „krą­ży­łam po domu docie­ra­łam do coraz głęb­szych pokła­dów roz­ko­pa­łam praw­dzi­we pie­kło” („Prze­kleń­stwo pola­ro­ida”). Nie daj­my się zwieść meta­fo­rze „doko­py­wa­nia się”: alu­zja do kolej­nych, coraz głęb­szych pokła­dów wca­le nie ozna­cza, że zbli­ża­my się do jakiejś kul­mi­na­cji czy kon­klu­zji. Wręcz prze­ciw­nie, poja­wia­ją­ca się w kil­ku wier­szach figu­ra foto­gra­fii wyraź­nie wska­zu­je na hor­ren­dum nie­koń­czą­cych się ujęć i prze­two­rzeń. Nie­co dalej czy­ta­my: „wyko­pa­łam wydo­by­łam spod zie­mi spod ster­ty innych zdjęć pie­kło” („Prze­kleń­stwo pola­ro­ida”). W takich momen­tach powtó­rze­nie – tak klu­czo­we dla poet­ki – nabie­ra cech wid­mo­wych. Tytu­ło­we „radio­wid­mo” nie zaczy­na i nie koń­czy pro­gra­mu. Nie pro­po­nu­je nawet żad­nych kon­kret­nych audy­cji. Wszyst­ko zle­wa się w jeden szum, „gdzie tyle ude­rzeń ale żad­ne od ser­ca” (zdu­mie­wa­ją­cy wers z wier­sza „Tun­gu­ska”).

Nie jest to cała praw­da o zbio­rze Agniesz­ki Mira­hi­ny. Powierz­chow­na lek­tu­ra może dać złu­dze­nie, że mamy do czy­nie­nia z bez­oso­bo­wy­mi żywio­ła­mi, któ­re moż­na obser­wo­wać z dystan­su, tra­cąc poczu­cie sie­bie. Jed­nak czy­tel­nik, któ­ry daje się porwać moc­nym, obse­syj­nym obra­zom, musi w koń­cu poczuć obec­ność cze­goś jesz­cze, jakiejś zakład­ki, języ­ka czer­pią­ce­go siłę skąd­inąd, pozo­sta­ją­cej w związ­ku z jakimś „ty”, któ­re wyda­je się zało­żo­ne przed wier­szem.

Przy­kład tej zakład­ki odnaj­du­ję w wier­szu „Żela­zo”: „daję ci żela­zo, żeby prze­pro­wa­dzić cię z góry na dół, od sło­wa do sło­wa, bar­dzo wąską ścież­ką, gdy­bym się potknę­ła i powie­dzia­ła ogień, w oka­mgnie­niu wyle­cia­ła­bym w powie­trze, muszę więc trzy­mać się ścież­ki, żela­znej siły tych prze­żyć”. Jakie jest „ty” tego i innych wier­szy? Mam wra­że­nie, że poja­wia się ono na wie­lu czę­sto­tli­wo­ściach. Cza­sa­mi przy­bie­ra for­mę nostal­gicz­ne­go, „pro­ste­go” wyobra­że­nia, jak w zdu­mie­wa­ją­cej minia­tu­rze „Moja dziew­czy­na jest jak kry­mi­nał” („dora­stam do kota w czar­nym fute­ra­le / dora­stam do kota w mięk­kim obi­ciu”) czy pro­zie „Przy­sta­nek afry­ka” („dziś była cie­pła noc kie­dy do niej przy­szłam”). Czę­ściej zja­wia się w fan­ta­stycz­nej sce­ne­rii, gdzie, zda­wa­ło­by się, uczu­cia chcą eks­plo­do­wać, ale nie mogą, wywo­łu­jąc tym samym implo­zję języ­ka, któ­ry ule­ga spra­so­wa­niu i wresz­cie pęka. W takich oko­licz­no­ściach poja­wia się nie­ocze­ki­wa­nie moment spo­tka­nia – nie do koń­ca rze­czy­wi­ste­go, ale jed­nak: „bie­gnę teraz w tych strzę­pach na skró­ty, żeby jak naj­szyb­ciej do cie­bie dotrzeć, wybiec ci naprze­ciw, z roz­pę­du wpaść na cie­bie”.

Waż­ny wyda­je mi się impuls poru­sza­nia się pod prąd języ­ka. W wier­szu „W obo­rze”, być może jed­nym z klu­czo­wych tek­stów książ­ki, Mira­hi­na rzu­ca nagle: „mię­dzy nami nie ma żad­nej meta­fo­ry”. Takie chwi­le są u poet­ki rzad­kie, ale to o niczym nie świad­czy: są, pozo­sta­ją w pamię­ci wier­sza i czy­tel­ni­ka.

***

Moż­na zna­leźć w tym tomie tek­sty bar­dziej i mniej prze­ko­nu­ją­ce, ale nie ule­ga dla mnie wąt­pli­wo­ści, że mamy do czy­nie­nia z ory­gi­nal­ną, wyra­zi­stą, a przy tym moc­no nie­prze­wi­dy­wal­ną pro­po­zy­cją. Te wier­sze chce się czy­tać, bo każ­da linij­ka przy­no­si coś nowe­go, a kolej­ne obra­zy, choć nakła­da­ją się na sie­bie, two­rząc mister­ne wypię­trze­nia i dając złu­dze­nie masyw­nej cało­ści, pozo­sta­ją w pamię­ci jako ode­rwa­ne figu­ry sza­lo­ne­go tań­ca, do któ­re­go wyko­na­nia zdol­na jest (jak sądzi­my) tyl­ko ta poet­ka.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Tygo­dni­ka Powszech­ne­go”. Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Jacek Gutorow

Urodzony 12 września 1970 roku w Grodkowie. Poeta, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego. Laureat Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1998), Fundacji Kultury (2003) oraz Nagrody im. Ludwika Frydego (2003). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz Nagrody Mediów Publicznych Cogito za opublikowany w 2008 roku tom Inne tempo. Mieszka w Opolu.

Powiązania