Mam wreszcie odpowiedź na pytanie o ważny debiut poetycki ostatnich kilku lat. Przede mną Radiowidmo Agnieszki Mirahiny. Tom mocny, soczysty i niełatwy. Trudno pisze się o wierszach, które wypierają się siebie. Utwory Mirahiny są ściśle związane z pewnym „ja”, choćby nie wiadomo jak znikliwym i nieruchomym. Bo to poezja osobista na wspak.
Szumy i sygnały
Moje pierwsze spostrzeżenie: metaforyka związana z radiem (w tym przypadku chyba istotna – poetka opublikowała wcześniej arkusz Wszystkie radiostacje związku radzieckiego) jest odzwierciedleniem pewnego stanu świadomości. Ktoś mógłby go nazwać ponowoczesnym, ktoś inny melancholijnym. Tak czy siak, chodzi o tąpnięcie świadomości. Mirahina wysyła do nas wiersze niczym sygnały radiowe, ale trudno tu mówić o transmisji w normalnym sensie tego słowa – w powodzi głosów i pogłosów, na wszystkich możliwych częstotliwościach, niczego konkretnego się nie mówi, a jednocześnie pozostaje wrażenie intencji, nostalgii i nieco kiczowatego romantyzmu.
O atmosferze tych wierszy przesądza ewokowany przez nie szum informacyjny, językowy, również uczuciowy. Wyłaniają się z niego pejzaże rozbicia: „składy kamienia, roboty drogowe, maszyny, bloki lodu” („Kawałek finlandii”). Mamy tu do czynienia nie tyle z konkretnymi widokami, co z figurami świadomości, która pozostaje w stanie dezintegracji. Skądinąd przypomina to krajobrazy pojawiające się u późnego Karpowicza. Tyle tylko, że u Mirahiny typowo karpowiczowskie motywy pastoralne zostają zastąpione rekwizytami i scenami miejskimi. Jeśli już pojawiają się momenty pastoralne, to w postaci odkształconych hiperbol, które odsyłają nas do dramatu świadomości, a nie ujęć jakiejś „zewnętrznej rzeczywistości” (która ulega tu nieomal całkowitej interioryzacji – stąd cudzysłów). Może bardziej przypomina to ostatnie tomy Andrzeja Sosnowskiego, wszystkie te farfocliska i kamieniołomy, będące odbiciami pogrążonego w melancholii umysłu? Późny Sosnowski jest tu obecny, choć niezbyt manifestacyjnie. Takich śladów jest więcej, ale nie prowadzą w żadną określoną stronę.
W tym świecie wszystko zatraca się w anonimowości. Pozostaje obieg; konkrety odpadają jak pozłota. W wierszu „Złomiarze biorą wszystko” Mirahina pisze: „rzeczy spotykają się na nowo mieszają i giną”. I tyle. Nie ma tu impulsu do odkrywania rzeczy. Nie ma próby wyjścia ku temu, co zewnętrzne. Jest to poezja schyłkowa i żywiołowa, w tym sensie, że przenikają ją nieopanowane, wszystko wchłaniające i neutralizujące żywioły, wobec których ludzie tracą twarze (w tych wierszach nie ma twarzy), a przedmioty tracą swoją przedmiotowość. Nie dziwi mnie, że wyobraźnię Mirahiny nawiedzają radzieckie garnizony i radiostacje, obrazy i fotografie hitlerowskich Niemiec, tudzież rozległe pustkowia z wijącymi się drogami. Poetka opisuje pogrążanie się świadomości, która utraciła wszelakie punkty zaczepienia i wpada w bezosobowy rytm powtórzeń, które nabierają wszelkich cech totalitarnej i nieludzkiej siły.
Pod prąd języka
Czytam te wiersze i myślę, że układ współrzędnych, na którym się pojawiają, określony jest z jednej strony przez przymus powtórzenia, z drugiej zaś przez moment widmowości. Mirahina pisze (w wierszu „Podkład”): „nakłada się wszystko na siebie”. W wyobraźni poetki wspomnienia i doświadczenia łączą się na jakiejś fantasmagorycznej zasadzie: „krążyłam po domu docierałam do coraz głębszych pokładów rozkopałam prawdziwe piekło” („Przekleństwo polaroida”). Nie dajmy się zwieść metaforze „dokopywania się”: aluzja do kolejnych, coraz głębszych pokładów wcale nie oznacza, że zbliżamy się do jakiejś kulminacji czy konkluzji. Wręcz przeciwnie, pojawiająca się w kilku wierszach figura fotografii wyraźnie wskazuje na horrendum niekończących się ujęć i przetworzeń. Nieco dalej czytamy: „wykopałam wydobyłam spod ziemi spod sterty innych zdjęć piekło” („Przekleństwo polaroida”). W takich momentach powtórzenie – tak kluczowe dla poetki – nabiera cech widmowych. Tytułowe „radiowidmo” nie zaczyna i nie kończy programu. Nie proponuje nawet żadnych konkretnych audycji. Wszystko zlewa się w jeden szum, „gdzie tyle uderzeń ale żadne od serca” (zdumiewający wers z wiersza „Tunguska”).
Nie jest to cała prawda o zbiorze Agnieszki Mirahiny. Powierzchowna lektura może dać złudzenie, że mamy do czynienia z bezosobowymi żywiołami, które można obserwować z dystansu, tracąc poczucie siebie. Jednak czytelnik, który daje się porwać mocnym, obsesyjnym obrazom, musi w końcu poczuć obecność czegoś jeszcze, jakiejś zakładki, języka czerpiącego siłę skądinąd, pozostającej w związku z jakimś „ty”, które wydaje się założone przed wierszem.
Przykład tej zakładki odnajduję w wierszu „Żelazo”: „daję ci żelazo, żeby przeprowadzić cię z góry na dół, od słowa do słowa, bardzo wąską ścieżką, gdybym się potknęła i powiedziała ogień, w okamgnieniu wyleciałabym w powietrze, muszę więc trzymać się ścieżki, żelaznej siły tych przeżyć”. Jakie jest „ty” tego i innych wierszy? Mam wrażenie, że pojawia się ono na wielu częstotliwościach. Czasami przybiera formę nostalgicznego, „prostego” wyobrażenia, jak w zdumiewającej miniaturze „Moja dziewczyna jest jak kryminał” („dorastam do kota w czarnym futerale / dorastam do kota w miękkim obiciu”) czy prozie „Przystanek afryka” („dziś była ciepła noc kiedy do niej przyszłam”). Częściej zjawia się w fantastycznej scenerii, gdzie, zdawałoby się, uczucia chcą eksplodować, ale nie mogą, wywołując tym samym implozję języka, który ulega sprasowaniu i wreszcie pęka. W takich okolicznościach pojawia się nieoczekiwanie moment spotkania – nie do końca rzeczywistego, ale jednak: „biegnę teraz w tych strzępach na skróty, żeby jak najszybciej do ciebie dotrzeć, wybiec ci naprzeciw, z rozpędu wpaść na ciebie”.
Ważny wydaje mi się impuls poruszania się pod prąd języka. W wierszu „W oborze”, być może jednym z kluczowych tekstów książki, Mirahina rzuca nagle: „między nami nie ma żadnej metafory”. Takie chwile są u poetki rzadkie, ale to o niczym nie świadczy: są, pozostają w pamięci wiersza i czytelnika.
***
Można znaleźć w tym tomie teksty bardziej i mniej przekonujące, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że mamy do czynienia z oryginalną, wyrazistą, a przy tym mocno nieprzewidywalną propozycją. Te wiersze chce się czytać, bo każda linijka przynosi coś nowego, a kolejne obrazy, choć nakładają się na siebie, tworząc misterne wypiętrzenia i dając złudzenie masywnej całości, pozostają w pamięci jako oderwane figury szalonego tańca, do którego wykonania zdolna jest (jak sądzimy) tylko ta poetka.
Tekst opublikowany na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Dziękujemy za udostępnienie materiału.