CCCXLIV. Piosenka o zielu
tutaj koło Rzącyny leży Rząca herbu
Ślepowron i prosi o westchnienie
bardzo cicho cichuteńko leży Rzącyna
obok męża który choć nie daje znaku
życia to się sobą naprzykrza
koło Rzący leży nieboszczka pani
i prosi o niewyrywanie zielska
przechodniu który też jesteś niczego sobie
zielskiem nie zaznasz spokoju
jeśli zabierzesz się stąd i nie wspomnisz:
tu leży Rząca i Rzącyna niech im
lekka będzie ziemia i moja nieuwaga
kiedy tędy idę z Zielińskim i go trącam
1.
Wiersz jest doświadczeniem języka. Gramatyka języka polskiego zwalnia z obowiązku tłumaczenia się z dopełniaczowej frazy „doświadczenie języka”. Czy chodzi o sposób w jaki my doświadczamy język? Czy też może odwrotnie, język poświadcza własne doświadczenie? Albo – gdyby pociągnąć rzecz dalej – jest może eksperymentem, doświadczalnym badaniem dokonanym poprzez język? A może eksperymentem dokonanym na języku, aby zbadać jego możliwości? Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego powyższe pytania zakreśla w jednym geście na raz. Jest doświadczeniem języka.
2.
Retoryczne uwikłanie „Piosenki o zielu” każe zadać pytanie zasadnicze – o możliwość orzekania. Dycki z metodyczną skrupulatnością fakt jednostkowych śmierci (przeszłych, tj. pary bohaterów wiersza, oraz przyszłych: „przechodniu”, zatem i „ty”, czytelniku) podszywa gotowymi formułami krążącymi w funeralnym uniwersum językowym, krążącymi tylko po to, aby faktyczność ową osłabić, oddalić. Pierwsza strofa jest mikrostudium tych eufemizujących mechanizmów, wraz z pozornie niewinnym incipitem: „tutaj koło Rzącyny leży Rząca”. W pierwszej chwili uderza wartość eufoniczna wersu, jego efekt pozornej autentyczności wywołany egzotyką brzmienia. Przywołuje rejestr epitafiów, mowy spowolnionej, poważniejszej a zatem jakby i mówiącej bardziej serio, prawdziwszej. Jednak przy drugiej, trzeciej, czwartej lekturze pozostaje przede wszystkim uzurpujące a wrośnięte w język ożywienie „leży” (dodatkowo podkreślone powtórzeniem w wersie trzecim). Rząca „prosi o westchnienie”, choć z żadną prośbą już się zwrócić nie może – w większym stopniu to znane z obiegowych zwrotów pragnienie żywych, by myśleć o potrzebach zmarłych tą samą miarą. Podobnie z opisem Rzącyny, która leży „bardzo cicho cichuteńko”. W zdrobnieniu i powtórzeniu słychać echo ludowego zaklinania śmierci („Powoli powolutku jak baśń z głębi lasu […] Powoli powolutku tak jak się umiera / Baśń tańczy na paluszkach walca lub ländnera […] Powoli powolutku śmierć nas w baśń zamienia” to akurat „Piękna młynarka” Jarosława Marka Rymkiewicza), w samym przysłówku – pragnienie, by przypisywać możliwość wyboru: bo przecież leżeć w ciszy to coś zasadniczo różnego od leżenia bez możności głosu. Prawdziwa eksplozja ironii następuje na przestrzeni przerzutni międzystrofowej. W rozbiciu związku wyrazowego ukazuje się przewrotna maestria Dyckiego we władaniu polszczyzną. Narrator wiersza w humorystycznej – lecz jest to chichot błazna, histriona, nie zapominajmy, że sam tekst został przecież zakwalifikowany jako „piosenka” – wolcie obnaża rozziew między meandrycznym dyskursem śmierci, a śmiercią samą: „choć nie daje znaku // życia”. Nie dawać znaku (w obliczu śmierci), tym bardziej nie dawać znaku życia, jest wszak gestem nad zwyczaj nomen omen wymownym: to ukracać gadaninę, przerywać interpretację, ukazywać jałowość semiotycznej wrażliwości każdego czytającego… Lecz takie odczytanie jest impozycyjnym przypisywaniem znaczenia oraz rozpoznaniem znaku w zdarzeniu, jakim jest brak znaku, co więcej, wynikającym z przesunięcia w uprzednio gotowym narzędziu językowym, zdarzeniu, które zaledwie maskuje drżącą niestabilność komunikacji, jej bezradność. Nie inaczej rzecz ma się ze słowami tworzącymi tkankę kolejnych linii tekstu: „nie zaznasz spokoju”, „niech im / lekka będzie ziemia”. „Przechodniu” jest tyleż uwikłaniem czytelnika w sytuację wiersza, co kolejnym odbiciem dyskursu funeralnego, mowy nagrobków.
3.
Jednakowoż sprowadzić wiersze autora Nenii do furczącej bezradną trywialnością gry rozluźnionych i wybitych z zawiasów słów, to pokonać się własną bronią. Dyskurs krytyczny, zmagający się z twórczością Dyckiego, skazany jest na brak ekspiacji jaką daje możliwość zakorzenienia w diagnozach, które nie byłyby autofiguratywne, lecz nie oznacza to, iż w niej samej nie ma rezyduów niejasnej stabilności – nawet jeśli przychodzi określać ją nieafirmatywnie i niepewnie. Jednym z takich ciemnych centrów jest wybijająca z porządku lektury – przynajmniej do momentu, gdy nie nastąpi jej osłabienie – (niemożliwa) prośba Rzącyny, by nie wyrywać „zielska”. Jest coś tragicznie „prawdziwego” w apelu o zapomnienie. Porastający zielenią grób jest przecież sprzeczny z praktykowaną tradycją dbania o mogiły – jest odczytywany jako objaw nieczułości wobec tajemnicy śmierci, skazanie tych, co odeszli (kolejna metafora z maszerującego pochodu eufemizmów), na zatarcie w pamięci przez czas, sugestia nieistotności ich istnienia. Prośba Rzącyny jest nie-ludzka, w tym sensie, że opiera się zrozumieniu, raz jeszcze obnażając niewspółmierność optyki żywych do wpisanej w nich zagadki, jaką jest kres tegoż samego życia. Na tym również polega „naprzykrzanie się” zmarłych z wersu piątego.
4.
Lecz słowo z tytułu pojawia się nie wprost trzykrotnie, każdorazowo wprawiając słowa w odmienny rezonans. Nawet jeśli zogniskować uwagę na niejasnej prośbie Rzącyny, kolejne powroty „ziela” zacierają możliwość odczytania, wichrują sens. Zielem jest przecież również „przechodzień”, który też jest „niczego sobie // zielskiem”. W kolejnym związku wyrazowym wytrąconym z oczywistości poprzez przerzutnię międzystrofową oraz radykalne obniżenie rejestru (jest się przecież raczej „niczego sobie ziółkiem” niż „zielskiem”) akcja wiersza na powrót przenosi się do przestrzeni języka, nie odbierając jednak nic z potencjalności spotkania przechodnia z grobem Rzący i Rzącyny. Dycki zdaje się mówić (niczym Piotr Sommer, poeta równie wyczulony na zakresy stylistyczne), iż w tej szczelinie między drugą a trzecią strofą, mieści się skupienie z jakim, czytając wiersz i wytrącając się z oczywistości lektury, poezja może odsłonić pole refleksji niedostępne innym rodzajom mowy. Kontaminacja „zielska”, o którego niewyrywanie prosi Rzącyna oraz „zielska”, jakim jest przechodzień, została wyrażona w wykolejeniu rejestrów, przechodzień zbliżył się o krok do własnej śmiertelności, lecz eksplikacja zawsze będzie zatracała wartość tej niemej, bo rozstrzygającej się w przestrzeni pisma, w świetle między wersami, figury. Będzie niema. A przecież zielem jest również Zieliński. Nie tylko poprzez zbliżoną wartość dźwiękową nazwiska, ale przez sam fakt, iż idzie koło grobu Rzący i Rzącyny niczym „przechodzień”. Czy nieuwaga, z którą podmiot wiersza trąca Zielińskiego faktycznie ma taką samą ważność, niczym ziemia, która ma być „im lekką”? Czy też może jest równie nieistotna? I tak i nie.
5.
Odczytanie „Piosenki o zielu” można wszak przewrócić na nice i powiedzieć, iż ani przez moment wiersz nie jest tym, co zapowiada swoim tytułem. Dwukrotnie pojawia się „zielsko”, pojawia się na zasadzie brzmieniowej bliskości „Zieliński”, lecz samo „ziele” w wierszu nie występuje. Gdyby nie łudząca łatwość z jaką można skojarzyć samą zieleń z zabiegami poetyckimi Leśmiana, można by teraz poszukiwać analogii w próbach wskazywania na naturę bytu (również językowego). Zarazem nieobecność „ziela” w wierszu prowadziłaby do lektury tekstu akcentującej przede wszystkim nie to, co jest, lecz nieprzyzywalną nicość. Nawet jeśli nie chcieć pójść tym tropem, negatywność pozostaje i to podwójnie. Po pierwsze, pod postacią śmierci, po drugie, przyoblekając się w ślepą atrybucję języka. Jeśli w „Piosence o zielu” nie ma „ziela”, to dlaczego z tak nadmierną gorliwością chcielibyśmy poszukiwać go w „zielsku”, „Zielińskim”? Niekłamanym walorem poezji Dyckiego jest demaskacja naszych dyskursywnych przeświadczeń, dzięki którym czujemy się „niczego sobie”.
6.
Doświadczając horyzontu śmierci, człowiek nieustannie wystawia się na konieczną kpinę, która nie jest efektem niewspółmierności dążeń i ich efektów, lecz niejako zasadą istnienia, o ile to ostatnie ma się oznajmiać w języku. Owa kpina egzystencjalna jest nieuniknionym splotem między bezradnością mowy wobec własnej granicy, czyli granicy życia, a koniecznością każdorazowego przyoblekania owej bezsiły w słowa. A jednak poeci o niej i nią mówią.