Jest coś frapującego przy okazji debiutu Buliżańskiej, coś, co jednak wychodzi daleko poza prostoduszną konstatację, że oto „na scenę polskiej literatury najnowszej” wkracza nowe, obiecujące nazwisko, uzbrojone w całkiem niebanalną, a wręcz ciekawą perspektywę narracyjną. Chodzi o coś innego, szczególnie, że do takich jednostrzałowych, pojawiających się niemalże znikąd literackich inicjacji powinniśmy – jako czytelnicy – już dawno przywyknąć (żeby wspomnieć tylko naciąganą Ożarowską, napuszoną Dymińską, słodko-gorzkiego Kota czy tromtadracyjnego Górczaka). „Moja jest ta ziemia” poetki z Kujaw znaczy już chyba ten emblematyczny moment, wraz z którym pokolenie lat dziewięćdziesiątych na stałe zaczyna wchodzić w pejzaż najświeższych literackich zjawisk, torując sobie opornie drogę do ustanowienia jakiejś niezobowiązującej, wspólnotowej – bo na pewno nie wspólnej – odrębności formacyjnej, w ramach której mozolnie poczynają ujawniać się całe palety (nieco) odmiennych perspektyw i dominant. Oczywiście, wszystko to nie zwiastuje żadnego okresu burzy i naporu, gdyż czas na tego typu porywy minął już chyba bezpowrotnie i zasłużenie, niemniej rzecz wydaje się znamienna. Wymienionych autorów łączy nie tylko wiek, ale przede wszystkim pewnego rodzaju szersze doświadczenie generacyjne (bądź wspólny brak takiego doświadczenia, co w zasadzie mogłoby być nawet ciekawsze), krystalizowane w tonacjach absolutnie odmiennych, różnorodnych, pokrywających się ze sobą tylko (aż?) w tej szerszej, nieuchwytnej perspektywie.
Buliżańska nie stanowi tutaj wyjątku. moja jest ta ziemia to zbiór całkowicie różny, oferujący alternatywne – nawet na tle pozostałych debiutów – punkty odniesienia, uwikłany w ambiwalentną rozgrywkę pomiędzy żywiołem świętym i żywiołem bluźnierczym, czystym i skażonym, publicznym i prywatnym. W przeciwieństwie do uprzywilejowanych opowieści „młodych ludzi na tle wielkiego miasta” autorkę z Kujaw interesuje raczej podróż po zapomnianym obszarze myśli, podróż mimo wszystko samotna, odbywana gdzieś na marginesie, w punkcie przecięcia dwóch historii – (1) wielkiej, która przyciąga i wodzi na pokuszenie („ciekawie jest w mieście”) oraz (2) małej, nieustannie przypominającej, że moja, tylko moja ziemia istnieje ostatecznie właśnie w tym nieznośnym, sakralnym „nigdzie” („jesteśmy jeszcze piękniejsze w tych odległych,/ zamkniętych miastach rozdzielonych ruchem dłoni.”).
Kontrą wobec wpisanego w tę ziemię teleologicznego scenariusza jest dla Buliżańskiej silna tekstowa podmiotowość, która – chociaż przemawia w oszczędny, wręcz zwięzły sposób – nie stroni od wielości formalnych, nierzadko zjadliwych kuksańców: „i winda, i sklep, drżące atrapy mojego caratu”. Zdecydowany głos wynika z palącej potrzeby przeprowadzenia jakiegoś epistemicznego cięcia, zupełnie jakby w żywiole poezji można było unicestwić niebo, nad którym zbawienie wisi jak groźba, jakiś zły przesąd – „waskriesienie. kłamiemy Marian, że święcimy. jest chleb, roztopiona/ sól./ plujemy w milczeniu”. Wbrew opiniom dotychczasowej krytyki, to nie jest apokryf – to raczej dział ksiąg zakazanych, jakaś wystawiona na bluźnierstwo perwersyjna gra z całym ciężarem ziemi, która – chociaż należy do mnie – nieustannie odsyła do czegoś szerszego, czegoś, co nie daje się po prostu ugłaskać w ramach językowego przechwycenia. I dlatego znakami granicznymi tej przestrzeni są, kolejno, (1) ukojenie (jako punkt wyjścia), wynikające z zasadniczego faktu wsiąknięcia w symboliczny obszar pewnej wspólnoty oraz (2) opór (punkt dojścia), mutujący w próbę rekontekstualizacji oraz przekroczenia. Znamienny jest kierunek postępującego ruchu myśli: wiersze ze zbioru „Moja jest ta ziemia” układają się w (nieregularną) historię intelektualnej radykalizacji związanej z wysiłkiem przemyślenia świata na nowo; to próba twórczej rozbiórki fundamentów, rozbiórki, która nie tyle pozbawia rzeczywistość wyrazu, co raczej nadaje jej nowy, zindywidualizowany kształt. Kolekcjonuje więc Buliżańska znane sobie historie i odwraca ich kolejność, miesza je i przekształca w zgodzie z jakimś wewnętrznym przeświadczeniem: „opowiadam o matce boskiej od uśmiechu i jej białych przegubach:/ śmierć dziecka bardzo ją bolała”. Oczywiście, cały ten mistyczny ciężar – chociaż ostatecznie spina zbiór w stukturalnie porządkującą klamrę – to tylko jedna strona medalu. Wraz z coraz mocniej akcentowaną odrębnością (egzystencjalną, językową, symboliczną) narrator wierszy dokonuje również przybierającej na sile ekspozycji rozkwitającego ciała, które oczekiwanej paruzji zadaje twórczy gwałt:
/najwspanialsze były moje rubensowskie pięty
jak pomidory, czerwone pękały w porze roztopów,
padały włosy, młynarz mówił,
że to jod, ja nadal
dla chłopców w południe gotowałam mleko
w kotle – zdzierałam rdzę i serwatkę z rękawów młodszego
z uporem, młynarz – tynk ze szklanek.
od tej pory chciwie patrzył na moje stopy./
Jest w Ziemi sporo czarów, a pod względnie stabilną powierzchnią dzieje się nieustanny, bluźnierczy proces odwracania pierwotnego porządku – wszystko to przypomina uporczywe kąsanie, leśną partyzantkę, wojnę podjazdową. Podmiot tych wierszy dopiero dochodzi do siebie; poznajemy go w momencie przełomu, w przypływie entuzjazmu, w okresie konstytucji jakiejś swoistej cechy dystynktywnej, jakiegoś znaku rozpoznawczego. I, rzecz jasna, odnajduje go, jednak nie w płaszczyźnie formalnej (język. Dużo tutaj eksperymentów, ale nie zawsze staje wirtuozerii), lecz raczej w rejestrze wydarzeń, naoczności – chodzi o kulejącą mistykę, z której Buliżańska lepi legendy własne, prywatne, wystawione niebezpiecznie na profanację.
*
Czym jest ta ziemia? Raczej istniała niż istnieje, czasami wymaga czegoś więcej niż tylko zręcznej wprawki narracyjnej – stąd częste wycieczki do wojny, która mimo wszystko była jakąś (traumatyczną) realnością, stąd cały wachlarz mistycznych asocjacji – na ziemi jednak materialny konkret (kontynent historii) dąży do brutalnej supremacji, skazując całą symboliczną nadbudowę na jakąś niepokojącą wtórność, na exodus. Buliżańska, chociaż pamięta dużo i intensywnie, nie oczekuje powtórnego przyjścia, jakiejś silnej obecności w ostatniej instancji, bowiem „wystarczy splunąć: to jest moja ziemia, nic/ jej nie odegna od złego”. Chociaż nieustannie zbiera się na burzę, w tę ziemię nie uderzy żaden boski piorun.
Recenzja ukazała się na stronie Literatki.com. Dziękujemy Autorowi i Redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.