Apodyktyczne Sanatorium
recenzje / ESEJE Zuzanna WitkowskaRecenzja Zuzanny Witkowskiej z książki Sanatorium Rafała Wojaczka.
WięcejRecenzja Anny Maślanki z książki Sanatorium Rafała Wojaczka.
Wojaczek to moja fascynacja lat licealnych. Czasu, kiedy takie niepokorne, genialne, zagadkowe postaci przyciągają najbardziej. Chłonęłam relacje i wspomnienia o nim i przepijałam jego wierszami, miałam mówić o nim na maturze, ale w ostatniej chwili się wycofałam, bo przyszła myśl: przecież ja go wcale nie znam.
Ale nikt nie zna. Jedni mówią: opijus, awanturnik, pozer, inni upierają się, że wcale nie, że wcale nie grał, że po prostu taki był. Impulsywny, zagubiony. Mimo wszystkich świadectw pozostaje zagadką, a Sanatorium też niczego nie wyjaśnia.
„– Nie wiem – zgodnie z zapewne uświadamianą sobie i, być może, usilnie zapracowaną prawdą odparł jednemu z obecnych, gdy ów agresywnie go zagadnął:
– Kim pan jest?
– Nie wiem – powtórzył boleśnie i uśmiechnął się, jakby prosił o wybaczenie”.
(s. 109)
Tutaj też – mówi ustami Piotra G. Sobeckiego, „młodego utalentowanego poety”, na ile szczerze? Dystansuje się jak może, ironią, drwiącym uśmiechem odsuwa go od siebie daleko, na odległość ręki, ale i tak jest oczywiste, że to opowieść mocno autobiograficzna.
Tak więc Piotr G. Sobecki, poeta, obolały od nieustannych bojów z rzeczywistością, podejmuje tytaniczny wysiłek wstania z łóżka, wygrzebania się z pościeli „poplamionej niewiadomymi płynami, wiadomą spermą”, i przemierza ulice miasta W., komentując raz po raz swoją sytuację. „Piotr G. Sobecki je śniadanie”. „Piotr G. Sobecki pije wódkę w lokalu artystów”. „Piotr G. Sobecki jest pijany”. Jest sobą i równocześnie nie jest, swobodnie migruje między swym wnętrzem a zewnętrzem, jest „trzeźwym świadkiem swoich pijackich poczynań” (s. 48).
Każdy dzień jest dla niego jak zaczynanie wszystkiego od nowa – w mękach. Z trudem stawia pierwszy niezdarny krok, naga i wykrzywiona karykatura uczącego się chodzić dziecięcia, i później myśl już tylko o tym, żeby się znieczulić, upić odrobinę życiodajnego eliksiru ze schowanej w kredensie gospodarzy butelki z naklejką „Spirytus do celów leczniczych i domowych” lub zdobyć gdzieś flaszkę denaturatu. Ludzie niczego nie poprawiają, za to w radosne uniesienie wprawiają go takie drobiazgi jak wizyta w zacisznej kapliczce wychodka. Do tego stopnia, że musi o tym napisać:
„O zaciszne kapliczki, gdzie kadzidlana woń chlorku subtelnie łechce zmysł powonienia; gdzie przypiekane, piętnowane, wytykane, śmieszne, żałosne, szczepione, nauczane, pouczane, mobilizowane, okradane, oszukiwane, tęskniące, pozbawiane, nierozumiane, popychane, szpiegowane, karane, legitymowane, nawiedzane, drżące, nie dopuszczane, prześladowane i cenzurowane człowieczeństwo znajduje możliwość odzyskania oddechu! (…) O nie do wysłowienia rozkoszna czynności wypróżniania się!”
(s. 28)
Wzniosłe zderza się tu z doczesnym i plugawym niemal bezustannie, bo przecież wszystkie te fizjologiczne wpadki, strumień rzygowin cieknący po spodniach i mocno cuchnący ślad po brązowej niespodziance pozostawionej na dywaniku jako ukoronowanie burzliwej nocy, wszystko to autor opisuje z barokowym kunsztem, biblijną powagą, litanijnym uniesieniem. Czy więc może dziwić, że właśnie wątpliwej urody wychodek w taniej jadłodajni staje się dla Piotra G. Sobeckiego świątynią poezji, miejscem narodzin kolejnego wiersza? „I niepodległy umysł inną bajkę / Wymyśla w rytmie płynnych skurczów jelit” (s. 31).
Tyle w tym piękna i brzydoty zarazem, że aż dziw, że wszystko się nie rozpadnie. Ale widać nie są to przeciwne bieguny. Widać można być poetą rzygowin, gówna i nieświeżej pościeli, widać można pisać hipnotyzująco o łechcących doznaniach towarzyszących opróżnianiu kiszek.
Czym jest sanatorium? Ja w nim widzę miejsce, które mogłoby uleczyć, ale poeta na to nie pozwala. Nie chce. Jest blisko, pod samymi oknami, o krok od żony, ale wciąż daleko. Zawieszony gdzieś w przestrzeni, w końcu rzeczywiście dynda na belce sterczącej z muru budynku sanatorium (a żeby nie było zbyt poważnie i wzniośle, w ostatniej chwili uczynna grawitacja ściąga mu spodnie), a wraz z jego unicestwieniem rozpoczyna się poemat, rozpoczyna się pierwsza osoba liczby pojedynczej, rozpoczyna się Rafał Wojaczek.
Strategia się zmienia. By odsunąć się od siebie, tym razem autor wciela się w Piotra G. Sobeckiego i widzi Wojaczka wiecznie pijanego, zostawiającego cuchnące niespodzianki na dywanikach. Co go łączy ze światem, z wiosną, z niebem prześwitującym zielono i żyłkowato przez liście drzew? Już nic, nawet nie ta nitka rzygowin. I tak „po prostu odszedłem, skoro mnie bez usprawiedliwienia odeszła Ziemia” (s. 130).
Spełniają się słowa portiera: „Panie Sobecki, pan nie masz prawa wstępu! Panie Sobecki, pan nie masz prawa żyć!” (s. 39). Przez chwilę żył, na przekór i uparcie. Ale tylko do czasu.
Urodzona w 1988 roku. Z wykształcenia inżynier kliniczny oraz bohemistka, bo chciała czytać Hrabala w oryginale. Domorosła recenzentka, przyszła tłumaczka. Mieszka w Krakowie.
Recenzja Zuzanny Witkowskiej z książki Sanatorium Rafała Wojaczka.
WięcejRecenzja Łukasza Saturczaka z książki Sanatorium Rafała Wojaczka.
WięcejRecenzja Konrada Wojtyły z książki Sanatorium Rafała Wojaczka.
Więcej