1
Czy to nie będzie najbardziej kłopotliwy w odbiorze tom? – zastanawiałem się, przebiegając myślami całą edycję dzieł zebranych Bohdana Zadury. Składający się z bardzo dobrej, skupiającej najnowsze utwory, wstępnej części oraz ze zdecydowanie słabszych pozostałych fragmentów, w których przegląda się jak w lustrze ostatnie kilkadziesiąt lat polskiej poezji. Ale jest to lustro pokryte kurzem, popękane, naznaczone również nieudanymi próbami scalenia jednorodnego stylu. Mamy tu to wszystko, co wydobyto z rozproszenia, z pierwodruków i szpargałów, co wyrokiem autorskim skazano dawniej na zapomnienie. Mnie jednak towarzyszyła radość, może nawet uniesienie. Myślałem sobie – „oto w tych fragmentach widać, jak Zadura poetycko dorastał, potężniał, stroił instrumenty swej wspaniałej orkiestry.” Cóż za lekcja dla debiutantów! Bo widać jak na dłoni, ileż to atramentu trzeba wylać, ile benedyktyńskich prób zaliczyć, żeby wreszcie uzyskać jakąś autonomię w poezji, swój własny głos wyrzeźbić, wybić na pierwszy plan. Dla miłośników tej twórczości to zapewne wzruszająca przygoda i swoiście dydaktyczna niespodzianka, warsztaty poetyckie na żywo i jednocześnie lekcja historii współczesnej poezji. Inni odbiorcy, ci już tak niezaangażowani w tropienie niuansów „zadurianizmu”, mogą być skonfudowani przypadkowością i słabością wydobytych z pożółkłych roczników tekstów, mogą zastanawiać się nad sensem ich publikacji, mogą sobie w duchu zadawać pytania w stylu – „Po co pozycję Zadurę osłabiać pokazem juweniliów, przeciętnych podróbek neoklasycystycznego stylu, notatek lirycznych bez większego znaczenia drukowanych w gazetach, o których dzisiaj już nikt nie pamięta. Tego się nie robi poecie za życia…”.
I w takiej atmosferze może odbywać się czytanie trzeciego tomu „Wierszy zebranych” Bohdana Zadury.
2
Toteż chciałbym skupić swoją uwagę na pierwszej części tomu, na wymowie najnowszego tomiku poety, zatytułowanego „Kwestia czasu”. Czas jest tu najważniejszy i z nim się wyprawia niesamowite historie, ale nierozerwalnie wiąże się z tym kilka innych kwestii. Takie tytuły jak „Kwestia smaku” czy „Kwestia stylu” też nie byłyby od rzeczy. Wszak już pierwszy wiersz dotyczy stylu. Podwójności stylu. To w ogóle jest szalenie istotny problem tej poezji: podwójność głosu. Coś klasycznego, rytmicznego ciągle się tu miesza z językiem sprozaizowanym, niemal publicystycznym (kiedy to wiersz Zadury chce być notatką z gazety, kartką zdjętą z muru). Ciekawe, że w ten sposób podsumowuje dorobek życia ktoś, kto po bogatym doświadczeniu neoklasycystycznym przeszedł na drugą stronę i stworzył własną odmianę wiersza wolnego. Podwójność głosu, mówienie „na dwoje” wydaje się być bardzo ważną cechą ostatnich wierszy.
Osobisty problem autoteliczny został wmieszany w dyskusje estetyczne. Świetnie wmieszany w wierszu inicjującym zbiór. Chodzi o „Poet – barbarian or intellectual”. Tu rzecz nazywa się po imieniu i rzuca interesujące światło na niegdysiejsze polemiki. Proponowane rozwiązanie jest proste. Może potrzebujemy dwóch języków? – zastanawia się poeta. Może to konteksty wymuszają określone zachowania językowe odtwarzane w wierszu? Istnieją więc dwa języki realizujące się w zależności od specyfiki odbioru, od oczekiwań i nastawienia. Jeden byłby dla barbarzyńców, drugi dla intelektualistów. Barbarzyński dla intelektualistów, intelektualny dla barbarzyńców.
I wyobraźmy sobie teraz, że przez tę subtelną bramę (z napisami wykutymi w języku angielskim) mamy wejść do tego świata, mamy czytać następne wiersze. I czytamy nieufnie, co chwilę mierząc, ile tu barbarzyństwa, a ile intelektualnej finezji. Po dłuższej lekturze to przestaje być ważne. I zdaje się, że autorowi o to chodziło. O unicestwienie dychotomii. O ujrzenie dwóch języków w scalającej perspektywie jednego podmiotu. Po prostu nieraz bywamy klasycystami, a nieraz zdarza się nam grać rolę barbarzyńców. Język wszystko przyjmie. Potrafi się rozdwajać.
3
Czas jest tu najważniejszy. Najbardziej bolesny. Chociaż można odnieść wrażenie, że w tym świecie nie ma żadnej wartości absolutnej, czyli takiej, której nie dałoby się wydrwić. O tym zawsze należy pamiętać. To stałe tło aksjologiczne tych wierszy. Tym bardziej muszą poruszać próby osadzania czegoś na gruncie powagi. I wydaje mi się, że w tej książce mamy z czymś takim do czynienia mimo żartobliwości niektórych przesłań i atmosfery błyskotliwego dowcipkowania. Intelektualiście chwilami głos grzęźnie w gardle. Ociera się o granicę stylu, o ostateczną możliwość ironicznego wysłowienia. Bo za dużo śmierci wokół, bo ona zaczyna dotyczyć, obejmować, inicjować mało podniecający flirt. To już nie są żarty, chociaż brzmią tak, jakby nimi nadal były: „Po kaszlu w lipcu ptasia grypa i co dalej? Rak płuc? Rak krtani? Zawsze jest jakiś wybór choć ograniczony.” Toteż sporo wierszy w tym tomie zajmuje się warunkami owego ograniczenia, mówiąc przy okazji coś o wyczerpywaniu się, o zaciskającym się kręgu. Właściwie nie ma już żadnego wyboru, pomyślałem, czytając o raku, który wlewa się w czekające nań tkanki, o resekcji żołądka, o przeraźliwie bolących kolanach, o głowie pełnej „śmieci śmierci”, wreszcie o tym, że „świat powoli przechodzi na drugą stronę”. To bardzo ważne, jak Bohdan Zadura, bliski mi człowiek, usiłuje coś powiedzieć o osaczeniu ze strony czasu i materii, ze strony tkanek, chrząstek i łękotek, próbuje wykrztusić coś nie do opisania – dławienie, skurcz, zanik, rozpacz.
I nie wiem, czy pisze to barbarzyńca, czy intelektualista, ponieważ w świetle tych doznań i przeżyć nie ma to już żadnego znaczenia (Zadura po raz drugi unieważnia dychotomię), a ja wiem tylko, że mnie to obchodzi, śmiertelnie dotyczy, że podobnie budzę się w nocy, nie znajdując odpowiedzi. Jeżeli pokazuje się rozpad, to chodzi też o rozpad formy: jakie te ostatnie w tomiku wiersze są skromne, ascetyczne, jakże się już niczym nie pysznią, brzmią jak notatki pozostawione na szpitalnym stoliku. Jeżeli pokazuje się rozpacz, to oszczędnie, z klasą. Rozpacz organiczna, dławiąca nie jest tym samym, czym rozpacz literacka, figuralna, symboliczna. Dlatego te słowa znaczą to, co znaczą i nie ma w nich przechylenia w stronę ironii: „w pewnym wieku/ wie się już/ że rozpacz/ to takie samo słowo/ jak inne”. A chodzi o to, żeby wyjść poza słowa, pokazać grozę i wstrząs towarzyszący wychodzeniu.
W kręgu tych ostatnich notatnikowych zapisów pozostają także rozważania o czasie. Z tytułowym wierszem wiąże się mocno „Redukcja”, utwór podkreślający fakt nieodwracalności czy też jednorazowości czasu, który podobnie „jak węgiel jak ropa” jest nieodnawialny. W tytułowym utworze wywód opiera się na przytoczeniu i przewrotnej analizie powiedzenia „wszystko jest kwestią czasu”. Nie powinno być zatem różnicy – rozmyśla poeta – czy chodzi o kilka minut, godzin, lat, czy o kilkanaście. Najbardziej przejmująca jest tu pointa. To tylko dwa dźwięki, dwie sylaby: A JEST.
Smakowaniu tej różnicy poświeconych jest kilkanaście fragmentów wspomnieniowych, wyrastających z przeżywania czasu, z odczuwania dotkliwości tego przeżywania. Na przykład „Bąblownica” przywołująca postać ojca i pewne wydarzenia z dzieciństwa. Ukoronowaniem tego wątku jest sugestywny poemat onanistyczny (tylko dla chłopców) pt. „To o czym zaczął mówić którejś nocy”. Powrót do dzieciństwa i czasów dojrzewania zaowocował tekstem, pod którym podpisałaby się znaczna część umęczonej dojrzewaniem ludzkości, miętolącej ręką własne narządy z braku innych możliwości spełnienia. Pikanterii tej relacji dodaje fakt, że o mękach i rozkoszach miętolenia opowiada ministrant albo ktoś, kto nim był i w dwójnasób (bo doszły dogmaty, moralność i piekło) przeżywał kłopot z nagle objawioną seksualnością.
4
Trzynastozgłoskowiec, który niczym ukłon w stronę Mickiewicza, wyprowadza z rozpaczy i tętni w uszach jak wybuch twórczej erupcji, pokaz krzepy. Ukłon w stronę Wilna, o którym się opowiada z werwą i sympatią w „Dystychach dla Eugeniusza Alisanki”. Ten utwór oraz „Kartka dla Wasyla Machny” i „Dziesięć na kwadrans” wskazują na naturalne tło wydarzeń, na te fragmenty z życia bohatera, które wciąż niosą żywe znaczenia, nie ocierając się o rozpacz i poczucie pustki. Być może nawet wiążą się z taką sferą rzeczywistości, która wydaje się nieskłamana i godna zaufania, ciągle ważna i wiarygodna. Chodzi o to inne życie zwane „życiem literackim”. Podróże i wieczory autorskie, przyjaźnie i związki, zloty i imprezy, publikacje i dyskusje. To bardzo interesujący wątek w poezji Bohdana Zadury: zapisywanie wrażeń aktywnego uczestnika życia literackiego, swoiście kronikarski obowiązek biorący się z poczucia solidarności i przyjaźni. Zupełnie inny jest ton (serdeczny, braterski, familiarny) tego typu tekstów w porównaniu z „wierszami gniewnymi”, wchodzącymi w spór z oficjalnym życiem społeczno-politycznym. Odnosi się wrażenie, że ważni dla Zadury przyjaciele poeci, pisarze, krytycy tworzą coś w rodzaju rodziny. Z fragmentów im poświęconych bije ciepło, siła i pewność, a monologi bohatera tworzą się w przyjacielskiej przestrzeni wymiany myśli i wrażeń, w przestrzeni absolutnego porozumienia pełnej aluzji o wspólnych przygodach i przeżyciach. Mnie najbardziej wzruszył fragment „Dystychów…” opisujący zakłopotanie agnostyka szukającego obrazu „Pani która w Ostrej świeci Bramie”. Czyni to po to, żeby spełnić prośbę Henryka Berezy. Jakże on, biedny, Ją pozdrawia…
5
Jeżeli ten tomik jest przyczynkiem do dyskusji o poetyckości, o jej wymiarach i normach, to ważną częścią przedstawianych (kształtem wierszy) poglądów jest cząstka złożona z tekstów hybrydalnych, sytuujących się na pograniczu poezji i prozy. Być może mamy do czynienia z prozami poetyckimi, a może z czymś w rodzaju kartek z dziennika poety. Przypominają mi one fragmenty ostatniego opowiadania ze zbioru „Patrycja i chart afgański”. Chodzi o „Rozbieg”, który potem w ciekawy sposób przepoczwarzył się w „Lit” (choć miał w „Arytmię”). Chodzi o pomysł mieszania stylów i tonacji, o dwa języki, dwa głosy.
W „Rozbiegu”, a potem w powieści „Lit”, polegało to na współwystępowaniu normalnej tradycyjnej narracji i narracji zrytmizowanej, opartej na schemacie rytmicznym dziewięciozgłoskowca (można mieć skojarzenia z „Grenadierem-królem” Andrzeja Kijowskiego). Według Zadury miało w ten sposób dochodzić do zderzania konwencjonalności z autentyzmem. Paradoks estetyczny – nieobojętny także dla zbioru „Kwestia czasu” – polegałby na przenikaniu się konwencjonalnego wypowiadania obsesji i mitologii z naturalnością codziennego banału. Jak to ujął autor „Rozbiegu”, a są to słowa, do których zawsze warto wracać, omawiając twórczość Zadury: „Zabawa literacka chronić tu winna powieść przed banalnością i jednoznacznością. Nie stać nas na stworzenie metafizyki, nie stać również na rezygnację z niej”.
Zabawne więc wydały mi się te małe prozy i bawiłem się nieźle, dopóki nie natknąłem się w nich na wcale nieskrywany ton polemiczny, na irytację, gniew, zaangażowanie. A w stronę „Rozbiegu” rzucił mnie pogłos rytmiczny. Zdawało mi się, że słyszę dziewięciozgłoskowiec w tytule jednej z tych próz. Był tam, ale tylko połowicznie: „Szanowny panie profesorze (mam na myśli Miodka, Bralczyk też być może”. Słowa tego tekstu dyktowała irytacja dotycząca narowów publicznego języka. Wyczuwa się tu wyraźną niechęć do językowych mód sterowanych przez media. Oto podróż kazachstańskich Polaków do ojczyzny została w mediach nazwana pielgrzymką. Zadura nie cierpi zawłaszczania wspólnego języka przez religijny patos, przez nowomowę kościelną zatruwającą – jego zdaniem – zwyczajne komunikowanie się. Te kąśliwe teksty w gruncie rzeczy dotyczą publicznego rozmywania się znaczeń, protestują przeciw dewaluacji słów i marnotrawieniu naturalnej siły języka. I tak od słowa do słowa, od sformułowania do sformułowania dochodzi się tu do krytyki dyskursu medialnego i stwarzanej przezeń kultury bycia i porozumiewania się.
W świetle tych utworów zaczyna się dostrzegać nową misję współczesnego poety. Jest nią odważne, ironiczne i złośliwe przeciwstawanie się językowym i myślowym płyciznom mediów. Dostaje się też politykom (polecam znakomity wiersz dedykowany Aleksandrowi Kwaśniewskiemu) i ich niefrasobliwemu rzucaniu słów na wiatr. Zadura te słowa chwyta, prześwietla, nicuje. Po mistrzowsku obrabia fragment z gazety czy news z telewizora, dopisując swoje, czyli poetycki komentarz wytykający fałsz, pustkę, nieuczciwość bombardujących nas zewsząd komunikatów. I to już nie chodzi o słowa. Także o zachowania, gesty, postawy. Ich nijakość traktowana ze śmiertelną powagą i nabożną czcią jest powodem frustracji bohatera tych złośliwych notatek, który bez żadnych ceremonii potrafi napisać, że „mdli go od miłości w wierszach księży poetów”. I to już nie jest zabawa literacka, która ma chronić przed banalnością i jednoznacznością. To jest raczej poszukiwanie autentyzmu, wiarygodnego wymiaru metafizyki w gąszczu szemranych, odpustowych rytuałów robiących w Polsce za religijność i metafizykę. Skostnienie i pustkę należy ośmieszyć, więc Zadura ośmiesza. Nie przypominam sobie innego zbioru tego poety, w którym byłoby tak wiele fragmentów jawnie antyklerykalnych. W osobliwy sposób pogłębiają one tę „śmiertelną opowieść” o akcenty niewiary w istnienie drugiej strony, potęgując tragizm, podkreślając ludzką samotność zderzaną ze świadomością wielkiej pustki. Dlatego też razi bohatera i śmieszy język kościelnych dostojników (cytaty z kazań prymasa Glempa są niczym ściana, na której zakwita graffiti Zadury), język oficjalnej, zinstytucjonalizowanej ułudy i namaszczonej omnipotencji. „Jak poważnie wierzyć w Boga, skoro wierzyło się w świętego Mikołaja?”
Jak widać, Zadurę od lat nie opuszcza pytanie o możliwość stworzenia nowej metafizyki. Zdaje się, że ostatecznie doszedł do przekonania, iż takiej możliwości nie ma, zaś bezrefleksyjne tkwienie w pozostałościach po starej metafizyce kończy się uwiądem, bełkotem, uleganiem łatwiźnie światopoglądowej i stadnym odruchom. Być może to właśnie jest najważniejszym przesłaniem „Kwestii czasu”.