recenzje / IMPRESJE

Barbarzyńca dla intelektualistów (a może odwrotnie)

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego towarzysząca premierze książki Wiersze zebrane (tom 3) Bohdana Zadury, wydanej w Biurze Literackim 13 lutego 2006 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1

Czy to nie będzie naj­bar­dziej kło­po­tli­wy w odbio­rze tom? – zasta­na­wia­łem się, prze­bie­ga­jąc myśla­mi całą edy­cję dzieł zebra­nych Boh­da­na Zadu­ry. Skła­da­ją­cy się z bar­dzo dobrej, sku­pia­ją­cej naj­now­sze utwo­ry, wstęp­nej czę­ści oraz ze zde­cy­do­wa­nie słab­szych pozo­sta­łych frag­men­tów, w któ­rych prze­glą­da się jak w lustrze ostat­nie kil­ka­dzie­siąt lat pol­skiej poezji. Ale jest to lustro pokry­te kurzem, popę­ka­ne, nazna­czo­ne rów­nież nie­uda­ny­mi pró­ba­mi sca­le­nia jed­no­rod­ne­go sty­lu. Mamy tu to wszyst­ko, co wydo­by­to z roz­pro­sze­nia, z pier­wo­dru­ków i szpar­ga­łów, co wyro­kiem autor­skim ska­za­no daw­niej na zapo­mnie­nie. Mnie jed­nak towa­rzy­szy­ła radość, może nawet unie­sie­nie. Myśla­łem sobie – „oto w tych frag­men­tach widać, jak Zadu­ra poetyc­ko dora­stał, potęż­niał, stro­ił instru­men­ty swej wspa­nia­łej orkie­stry.” Cóż za lek­cja dla debiu­tan­tów! Bo widać jak na dło­ni, ileż to atra­men­tu trze­ba wylać, ile bene­dyk­tyń­skich prób zali­czyć, żeby wresz­cie uzy­skać jakąś auto­no­mię w poezji, swój wła­sny głos wyrzeź­bić, wybić na pierw­szy plan. Dla miło­śni­ków tej twór­czo­ści to zapew­ne wzru­sza­ją­ca przy­go­da i swo­iście dydak­tycz­na nie­spo­dzian­ka, warsz­ta­ty poetyc­kie na żywo i jed­no­cze­śnie lek­cja histo­rii współ­cze­snej poezji. Inni odbior­cy, ci już tak nie­za­an­ga­żo­wa­ni w tro­pie­nie niu­an­sów „zadu­ria­ni­zmu”, mogą być skon­fu­do­wa­ni przy­pad­ko­wo­ścią i sła­bo­ścią wydo­by­tych z pożół­kłych rocz­ni­ków tek­stów, mogą zasta­na­wiać się nad sen­sem ich publi­ka­cji, mogą sobie w duchu zada­wać pyta­nia w sty­lu – „Po co pozy­cję Zadu­rę osła­biać poka­zem juwe­ni­liów, prze­cięt­nych pod­ró­bek neo­kla­sy­cy­stycz­ne­go sty­lu, nota­tek lirycz­nych bez więk­sze­go zna­cze­nia dru­ko­wa­nych w gaze­tach, o któ­rych dzi­siaj już nikt nie pamię­ta. Tego się nie robi poecie za życia…”.

I w takiej atmos­fe­rze może odby­wać się czy­ta­nie trze­cie­go tomu „Wier­szy zebra­nych” Boh­da­na Zadu­ry.

2

Toteż chciał­bym sku­pić swo­ją uwa­gę na pierw­szej czę­ści tomu, na wymo­wie naj­now­sze­go tomi­ku poety, zaty­tu­ło­wa­ne­go „Kwe­stia cza­su”. Czas jest tu naj­waż­niej­szy i z nim się wypra­wia nie­sa­mo­wi­te histo­rie, ale nie­ro­ze­rwal­nie wią­że się z tym kil­ka innych kwe­stii. Takie tytu­ły jak „Kwe­stia sma­ku” czy „Kwe­stia sty­lu” też nie były­by od rze­czy. Wszak już pierw­szy wiersz doty­czy sty­lu. Podwój­no­ści sty­lu. To w ogó­le jest sza­le­nie istot­ny pro­blem tej poezji: podwój­ność gło­su. Coś kla­sycz­ne­go, ryt­micz­ne­go cią­gle się tu mie­sza z języ­kiem spro­za­izo­wa­nym, nie­mal publi­cy­stycz­nym (kie­dy to wiersz Zadu­ry chce być notat­ką z gaze­ty, kart­ką zdję­tą z muru). Cie­ka­we, że w ten spo­sób pod­su­mo­wu­je doro­bek życia ktoś, kto po boga­tym doświad­cze­niu neo­kla­sy­cy­stycz­nym prze­szedł na dru­gą stro­nę i stwo­rzył wła­sną odmia­nę wier­sza wol­ne­go. Podwój­ność gło­su, mówie­nie „na dwo­je” wyda­je się być bar­dzo waż­ną cechą ostat­nich wier­szy.

Oso­bi­sty pro­blem auto­te­licz­ny został wmie­sza­ny w dys­ku­sje este­tycz­ne. Świet­nie wmie­sza­ny w wier­szu ini­cju­ją­cym zbiór. Cho­dzi o „Poet – bar­ba­rian or intel­lec­tu­al”. Tu rzecz nazy­wa się po imie­niu i rzu­ca inte­re­su­ją­ce świa­tło na nie­gdy­siej­sze pole­mi­ki. Pro­po­no­wa­ne roz­wią­za­nie jest pro­ste. Może potrze­bu­je­my dwóch języ­ków? – zasta­na­wia się poeta. Może to kon­tek­sty wymu­sza­ją okre­ślo­ne zacho­wa­nia języ­ko­we odtwa­rza­ne w wier­szu? Ist­nie­ją więc dwa języ­ki reali­zu­ją­ce się w zależ­no­ści od spe­cy­fi­ki odbio­ru, od ocze­ki­wań i nasta­wie­nia. Jeden był­by dla bar­ba­rzyń­ców, dru­gi dla inte­lek­tu­ali­stów. Bar­ba­rzyń­ski dla inte­lek­tu­ali­stów, inte­lek­tu­al­ny dla bar­ba­rzyń­ców.

I wyobraź­my sobie teraz, że przez tę sub­tel­ną bra­mę (z napi­sa­mi wyku­ty­mi w języ­ku angiel­skim) mamy wejść do tego świa­ta, mamy czy­tać następ­ne wier­sze. I czy­ta­my nie­uf­nie, co chwi­lę mie­rząc, ile tu bar­ba­rzyń­stwa, a ile inte­lek­tu­al­nej fine­zji. Po dłuż­szej lek­tu­rze to prze­sta­je być waż­ne. I zda­je się, że auto­ro­wi o to cho­dzi­ło. O uni­ce­stwie­nie dycho­to­mii. O ujrze­nie dwóch języ­ków w sca­la­ją­cej per­spek­ty­wie jed­ne­go pod­mio­tu. Po pro­stu nie­raz bywa­my kla­sy­cy­sta­mi, a nie­raz zda­rza się nam grać rolę bar­ba­rzyń­ców. Język wszyst­ko przyj­mie. Potra­fi się roz­dwa­jać.

3

Czas jest tu naj­waż­niej­szy. Naj­bar­dziej bole­sny. Cho­ciaż moż­na odnieść wra­że­nie, że w tym świe­cie nie ma żad­nej war­to­ści abso­lut­nej, czy­li takiej, któ­rej nie dało­by się wydrwić. O tym zawsze nale­ży pamię­tać. To sta­łe tło aksjo­lo­gicz­ne tych wier­szy. Tym bar­dziej muszą poru­szać pró­by osa­dza­nia cze­goś na grun­cie powa­gi. I wyda­je mi się, że w tej książ­ce mamy z czymś takim do czy­nie­nia mimo żar­to­bli­wo­ści nie­któ­rych prze­słań i atmos­fe­ry bły­sko­tli­we­go dow­cip­ko­wa­nia. Inte­lek­tu­ali­ście chwi­la­mi głos grzęź­nie w gar­dle. Ocie­ra się o gra­ni­cę sty­lu, o osta­tecz­ną moż­li­wość iro­nicz­ne­go wysło­wie­nia. Bo za dużo śmier­ci wokół, bo ona zaczy­na doty­czyć, obej­mo­wać, ini­cjo­wać mało pod­nie­ca­ją­cy flirt. To już nie są żar­ty, cho­ciaż brzmią tak, jak­by nimi nadal były: „Po kasz­lu w lip­cu pta­sia gry­pa i co dalej? Rak płuc? Rak krta­ni? Zawsze jest jakiś wybór choć ogra­ni­czo­ny.” Toteż spo­ro wier­szy w tym tomie zaj­mu­je się warun­ka­mi owe­go ogra­ni­cze­nia, mówiąc przy oka­zji coś o wyczer­py­wa­niu się, o zaci­ska­ją­cym się krę­gu. Wła­ści­wie nie ma już żad­ne­go wybo­ru, pomy­śla­łem, czy­ta­jąc o raku, któ­ry wle­wa się w cze­ka­ją­ce nań tkan­ki, o resek­cji żołąd­ka, o prze­raź­li­wie bolą­cych kola­nach, o gło­wie peł­nej „śmie­ci śmier­ci”, wresz­cie o tym, że „świat powo­li prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę”. To bar­dzo waż­ne, jak Boh­dan Zadu­ra, bli­ski mi czło­wiek, usi­łu­je coś powie­dzieć o osa­cze­niu ze stro­ny cza­su i mate­rii, ze stro­ny tka­nek, chrzą­stek i łęko­tek, pró­bu­je wykrztu­sić coś nie do opi­sa­nia – dła­wie­nie, skurcz, zanik, roz­pacz.

I nie wiem, czy pisze to bar­ba­rzyń­ca, czy inte­lek­tu­ali­sta, ponie­waż w świe­tle tych doznań i prze­żyć nie ma to już żad­ne­go zna­cze­nia (Zadu­ra po raz dru­gi unie­waż­nia dycho­to­mię), a ja wiem tyl­ko, że mnie to obcho­dzi, śmier­tel­nie doty­czy, że podob­nie budzę się w nocy, nie znaj­du­jąc odpo­wie­dzi. Jeże­li poka­zu­je się roz­pad, to cho­dzi też o roz­pad for­my: jakie te ostat­nie w tomi­ku wier­sze są skrom­ne, asce­tycz­ne, jak­że się już niczym nie pysz­nią, brzmią jak notat­ki pozo­sta­wio­ne na szpi­tal­nym sto­li­ku. Jeże­li poka­zu­je się roz­pacz, to oszczęd­nie, z kla­są. Roz­pacz orga­nicz­na, dła­wią­ca nie jest tym samym, czym roz­pacz lite­rac­ka, figu­ral­na, sym­bo­licz­na. Dla­te­go te sło­wa zna­czą to, co zna­czą i nie ma w nich prze­chy­le­nia w stro­nę iro­nii: „w pew­nym wieku/ wie się już/ że rozpacz/ to takie samo słowo/ jak inne”. A cho­dzi o to, żeby wyjść poza sło­wa, poka­zać gro­zę i wstrząs towa­rzy­szą­cy wycho­dze­niu.

W krę­gu tych ostat­nich notat­ni­ko­wych zapi­sów pozo­sta­ją tak­że roz­wa­ża­nia o cza­sie. Z tytu­ło­wym wier­szem wią­że się moc­no „Reduk­cja”, utwór pod­kre­śla­ją­cy fakt nie­od­wra­cal­no­ści czy też jed­no­ra­zo­wo­ści cza­su, któ­ry podob­nie „jak węgiel jak ropa” jest nie­od­na­wial­ny. W tytu­ło­wym utwo­rze wywód opie­ra się na przy­to­cze­niu i prze­wrot­nej ana­li­zie powie­dze­nia „wszyst­ko jest kwe­stią cza­su”. Nie powin­no być zatem róż­ni­cy – roz­my­śla poeta – czy cho­dzi o kil­ka minut, godzin, lat, czy o kil­ka­na­ście. Naj­bar­dziej przej­mu­ją­ca jest tu poin­ta. To tyl­ko dwa dźwię­ki, dwie syla­by: A JEST.

Sma­ko­wa­niu tej róż­ni­cy poświe­co­nych jest kil­ka­na­ście frag­men­tów wspo­mnie­nio­wych, wyra­sta­ją­cych z prze­ży­wa­nia cza­su, z odczu­wa­nia dotkli­wo­ści tego prze­ży­wa­nia. Na przy­kład „Bąblow­ni­ca” przy­wo­łu­ją­ca postać ojca i pew­ne wyda­rze­nia z dzie­ciń­stwa. Uko­ro­no­wa­niem tego wąt­ku jest suge­styw­ny poemat ona­ni­stycz­ny (tyl­ko dla chłop­ców) pt. „To o czym zaczął mówić któ­rejś nocy”. Powrót do dzie­ciń­stwa i cza­sów doj­rze­wa­nia zaowo­co­wał tek­stem, pod któ­rym pod­pi­sa­ła­by się znacz­na część umę­czo­nej doj­rze­wa­niem ludz­ko­ści, mię­to­lą­cej ręką wła­sne narzą­dy z bra­ku innych moż­li­wo­ści speł­nie­nia. Pikan­te­rii tej rela­cji doda­je fakt, że o mękach i roz­ko­szach mię­to­le­nia opo­wia­da mini­strant albo ktoś, kto nim był i w dwój­na­sób (bo doszły dogma­ty, moral­ność i pie­kło) prze­ży­wał kło­pot z nagle obja­wio­ną sek­su­al­no­ścią.

4

Trzy­na­sto­zgło­sko­wiec, któ­ry niczym ukłon w stro­nę Mic­kie­wi­cza, wypro­wa­dza z roz­pa­czy i tęt­ni w uszach jak wybuch twór­czej erup­cji, pokaz krze­py. Ukłon w stro­nę Wil­na, o któ­rym się opo­wia­da z werwą i sym­pa­tią w „Dys­ty­chach dla Euge­niu­sza Ali­san­ki”. Ten utwór oraz „Kart­ka dla Wasy­la Mach­ny” i „Dzie­sięć na kwa­drans” wska­zu­ją na natu­ral­ne tło wyda­rzeń, na te frag­men­ty z życia boha­te­ra, któ­re wciąż nio­są żywe zna­cze­nia, nie ocie­ra­jąc się o roz­pacz i poczu­cie pust­ki. Być może nawet wią­żą się z taką sfe­rą rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra wyda­je się nie­skła­ma­na i god­na zaufa­nia, cią­gle waż­na i wia­ry­god­na. Cho­dzi o to inne życie zwa­ne „życiem lite­rac­kim”. Podró­że i wie­czo­ry autor­skie, przy­jaź­nie i związ­ki, zlo­ty i impre­zy, publi­ka­cje i dys­ku­sje. To bar­dzo inte­re­su­ją­cy wątek w poezji Boh­da­na Zadu­ry: zapi­sy­wa­nie wra­żeń aktyw­ne­go uczest­ni­ka życia lite­rac­kie­go, swo­iście kro­ni­kar­ski obo­wią­zek bio­rą­cy się z poczu­cia soli­dar­no­ści i przy­jaź­ni. Zupeł­nie inny jest ton (ser­decz­ny, bra­ter­ski, fami­liar­ny) tego typu tek­stów w porów­na­niu z „wier­sza­mi gniew­ny­mi”, wcho­dzą­cy­mi w spór z ofi­cjal­nym życiem spo­łecz­no-poli­tycz­nym. Odno­si się wra­że­nie, że waż­ni dla Zadu­ry przy­ja­cie­le poeci, pisa­rze, kry­ty­cy two­rzą coś w rodza­ju rodzi­ny. Z frag­men­tów im poświę­co­nych bije cie­pło, siła i pew­ność, a mono­lo­gi boha­te­ra two­rzą się w przy­ja­ciel­skiej prze­strze­ni wymia­ny myśli i wra­żeń, w prze­strze­ni abso­lut­ne­go poro­zu­mie­nia peł­nej alu­zji o wspól­nych przy­go­dach i prze­ży­ciach. Mnie naj­bar­dziej wzru­szył frag­ment „Dys­ty­chów…” opi­su­ją­cy zakło­po­ta­nie agno­sty­ka szu­ka­ją­ce­go obra­zu „Pani któ­ra w Ostrej świe­ci Bra­mie”. Czy­ni to po to, żeby speł­nić proś­bę Hen­ry­ka Bere­zy. Jak­że on, bied­ny, Ją pozdra­wia…

5

Jeże­li ten tomik jest przy­czyn­kiem do dys­ku­sji o poetyc­ko­ści, o jej wymia­rach i nor­mach, to waż­ną czę­ścią przed­sta­wia­nych (kształ­tem wier­szy) poglą­dów jest cząst­ka zło­żo­na z tek­stów hybry­dal­nych, sytu­ują­cych się na pogra­ni­czu poezji i pro­zy. Być może mamy do czy­nie­nia z pro­za­mi poetyc­ki­mi, a może z czymś w rodza­ju kar­tek z dzien­ni­ka poety. Przy­po­mi­na­ją mi one frag­men­ty ostat­nie­go opo­wia­da­nia ze zbio­ru „Patry­cja i chart afgań­ski”. Cho­dzi o „Roz­bieg”, któ­ry potem w cie­ka­wy spo­sób prze­po­czwa­rzył się w „Lit” (choć miał w „Aryt­mię”). Cho­dzi o pomysł mie­sza­nia sty­lów i tona­cji, o dwa języ­ki, dwa gło­sy.

W „Roz­bie­gu”, a potem w powie­ści „Lit”, pole­ga­ło to na współ­wy­stę­po­wa­niu nor­mal­nej tra­dy­cyj­nej nar­ra­cji i nar­ra­cji zryt­mi­zo­wa­nej, opar­tej na sche­ma­cie ryt­micz­nym dzie­wię­cio­zgło­skow­ca (moż­na mieć sko­ja­rze­nia z „Gre­na­die­rem-kró­lem” Andrze­ja Kijow­skie­go). Według Zadu­ry mia­ło w ten spo­sób docho­dzić do zde­rza­nia kon­wen­cjo­nal­no­ści z auten­ty­zmem. Para­doks este­tycz­ny – nie­obo­jęt­ny tak­że dla zbio­ru „Kwe­stia cza­su” – pole­gał­by na prze­ni­ka­niu się kon­wen­cjo­nal­ne­go wypo­wia­da­nia obse­sji i mito­lo­gii z natu­ral­no­ścią codzien­ne­go bana­łu. Jak to ujął autor „Roz­bie­gu”, a są to sło­wa, do któ­rych zawsze war­to wra­cać, oma­wia­jąc twór­czość Zadu­ry: „Zaba­wa lite­rac­ka chro­nić tu win­na powieść przed banal­no­ścią i jed­no­znacz­no­ścią. Nie stać nas na stwo­rze­nie meta­fi­zy­ki, nie stać rów­nież na rezy­gna­cję z niej”.

Zabaw­ne więc wyda­ły mi się te małe pro­zy i bawi­łem się nie­źle, dopó­ki nie natkną­łem się w nich na wca­le nie­skry­wa­ny ton pole­micz­ny, na iry­ta­cję, gniew, zaan­ga­żo­wa­nie. A w stro­nę „Roz­bie­gu” rzu­cił mnie pogłos ryt­micz­ny. Zda­wa­ło mi się, że sły­szę dzie­wię­cio­zgło­sko­wiec w tytu­le jed­nej z tych próz. Był tam, ale tyl­ko poło­wicz­nie: „Sza­now­ny panie pro­fe­so­rze (mam na myśli Miod­ka, Bral­czyk też być może”. Sło­wa tego tek­stu dyk­to­wa­ła iry­ta­cja doty­czą­ca naro­wów publicz­ne­go języ­ka. Wyczu­wa się tu wyraź­ną nie­chęć do języ­ko­wych mód ste­ro­wa­nych przez media. Oto podróż kazach­stań­skich Pola­ków do ojczy­zny zosta­ła w mediach nazwa­na piel­grzym­ką. Zadu­ra nie cier­pi zawłasz­cza­nia wspól­ne­go języ­ka przez reli­gij­ny patos, przez nowo­mo­wę kościel­ną zatru­wa­ją­cą – jego zda­niem – zwy­czaj­ne komu­ni­ko­wa­nie się. Te kąśli­we tek­sty w grun­cie rze­czy doty­czą publicz­ne­go roz­my­wa­nia się zna­czeń, pro­te­stu­ją prze­ciw dewa­lu­acji słów i mar­no­tra­wie­niu natu­ral­nej siły języ­ka. I tak od sło­wa do sło­wa, od sfor­mu­ło­wa­nia do sfor­mu­ło­wa­nia docho­dzi się tu do kry­ty­ki dys­kur­su medial­ne­go i stwa­rza­nej prze­zeń kul­tu­ry bycia i poro­zu­mie­wa­nia się.

W świe­tle tych utwo­rów zaczy­na się dostrze­gać nową misję współ­cze­sne­go poety. Jest nią odważ­ne, iro­nicz­ne i zło­śli­we prze­ciw­sta­wa­nie się języ­ko­wym i myślo­wym pły­ci­znom mediów. Dosta­je się też poli­ty­kom (pole­cam zna­ko­mi­ty wiersz dedy­ko­wa­ny Alek­san­dro­wi Kwa­śniew­skie­mu) i ich nie­fra­so­bli­we­mu rzu­ca­niu słów na wiatr. Zadu­ra te sło­wa chwy­ta, prze­świe­tla, nicu­je. Po mistrzow­sku obra­bia frag­ment z gaze­ty czy news z tele­wi­zo­ra, dopi­su­jąc swo­je, czy­li poetyc­ki komen­tarz wyty­ka­ją­cy fałsz, pust­kę, nie­uczci­wość bom­bar­du­ją­cych nas zewsząd komu­ni­ka­tów. I to już nie cho­dzi o sło­wa. Tak­że o zacho­wa­nia, gesty, posta­wy. Ich nija­kość trak­to­wa­na ze śmier­tel­ną powa­gą i naboż­ną czcią jest powo­dem fru­stra­cji boha­te­ra tych zło­śli­wych nota­tek, któ­ry bez żad­nych cere­mo­nii potra­fi napi­sać, że „mdli go od miło­ści w wier­szach księ­ży poetów”. I to już nie jest zaba­wa lite­rac­ka, któ­ra ma chro­nić przed banal­no­ścią i jed­no­znacz­no­ścią. To jest raczej poszu­ki­wa­nie auten­ty­zmu, wia­ry­god­ne­go wymia­ru meta­fi­zy­ki w gąsz­czu szem­ra­nych, odpu­sto­wych rytu­ałów robią­cych w Pol­sce za reli­gij­ność i meta­fi­zy­kę. Skost­nie­nie i pust­kę nale­ży ośmie­szyć, więc Zadu­ra ośmie­sza. Nie przy­po­mi­nam sobie inne­go zbio­ru tego poety, w któ­rym było­by tak wie­le frag­men­tów jaw­nie anty­kle­ry­kal­nych. W oso­bli­wy spo­sób pogłę­bia­ją one tę „śmier­tel­ną opo­wieść” o akcen­ty nie­wia­ry w ist­nie­nie dru­giej stro­ny, potę­gu­jąc tra­gizm, pod­kre­śla­jąc ludz­ką samot­ność zde­rza­ną ze świa­do­mo­ścią wiel­kiej pust­ki. Dla­te­go też razi boha­te­ra i śmie­szy język kościel­nych dostoj­ni­ków (cyta­ty z kazań pry­ma­sa Glem­pa są niczym ścia­na, na któ­rej zakwi­ta graf­fi­ti Zadu­ry), język ofi­cjal­nej, zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nej ułu­dy i namasz­czo­nej omni­po­ten­cji. „Jak poważ­nie wie­rzyć w Boga, sko­ro wie­rzy­ło się w świę­te­go Miko­ła­ja?”

Jak widać, Zadu­rę od lat nie opusz­cza pyta­nie o moż­li­wość stwo­rze­nia nowej meta­fi­zy­ki. Zda­je się, że osta­tecz­nie doszedł do prze­ko­na­nia, iż takiej moż­li­wo­ści nie ma, zaś bez­re­flek­syj­ne tkwie­nie w pozo­sta­ło­ściach po sta­rej meta­fi­zy­ce koń­czy się uwią­dem, beł­ko­tem, ule­ga­niem łatwiź­nie świa­to­po­glą­do­wej i stad­nym odru­chom. Być może to wła­śnie jest naj­waż­niej­szym prze­sła­niem „Kwe­stii cza­su”.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania